W Poznaniu odbyła się pierwsza edycja British Film Festival – nowego wydarzenia na filmowej mapie Polski, które skupia się na kinie z Wysp Brytyjskich. Kino Muza na pięć dni stało się sercem festiwalu. Dziesiątki wspaniałych seansów (nie tylko w kinie), setki widzów i masa okołofilmowych rozmów. A w centrum – kino brytyjskie. Ostatniego dnia eventu rozmawialiśmy z rzeczniczką prasową BFF, Karoliną Kulig.
Daniel Łojko: Rozmawiamy w ostatni dzień pierwszej edycji British Film Festival w Poznaniu. To nie są tylko minione dni, ale oczywiście przecież miesiące przygotowań. Trzyma cię jeszcze to wszystko czy powoli puszcza?
Karolina Kulig: Znając poznaniaków i wyniki frekwencyjne, jakie wykręca Muza, byliśmy całkiem pewni sukcesu tego festiwalu. Ale czy aż takiego? W skali nie tylko lokalnej, ale i ogólnopolskiej często jesteśmy w czołówce kin z najlepszymi wynikami, często osiągając ruch intensywniejszy niż wielosalowe kina. Byliśmy więc spokojni o frekwencję, natomiast to, jak widzowie przyjmą program, jak będą wchodzić w interakcje i dyskusje z gośćmi, którzy się pojawili, pozostawało zagadką do ostatnich chwil. Teraz, na chwilę przed końcem, możemy cieszyć się, iż BFF okazał się sukcesem. Dotarli wszyscy zaproszeni goście, którzy w dodatku byli bardzo otwarci na naszą publiczność. W zasadzie wszystkie seanse były wyprzedane. Nigdy na festiwalach w Muzie nie było takich tłumów w tak krótkim czasie – pobiliśmy wszelkie rekordy frekwencyjne. Zawsze też będziemy mieć pewne ograniczenia, bo Muza to kameralne, trzysalowe kino, pewnie nigdy nie uda nam się ścigać z największymi festiwalami filmowymi w kraju. Ale warto działać.
A w zasadzie dlaczego kino z wysp?
Tak nam mówią statystyki w Muzie! Widzowie niezwykle chętnie chodzą na kino brytyjskie. Na przykład pokazywane u nas w ostatnim sezonie Wredne liściki pobiły rekordy frekwencji w skali ogólnopolskiej. Dostaliśmy choćby nagrodę od dystrybutora. Po drugie – nie da się ukryć, iż szukaliśmy miejsca dla siebie, chcieliśmy zrobić mocny, świeży festiwal fabularny, bo tego trochę w Poznaniu brakuje. Mamy fantastyczne, sprofilowane tematycznie wydarzenia filmowe organizowane przez Estradę Poznańską: Animatora i Millennium Docs Against Gravity czy organizowane przez Centrum Sztuki Dziecka Ale Kino!. Jednak od czasu wyjazdu Transatlantyku ładnych parę lat temu, dało się odczuć brak. Powstała luka, którą chcieliśmy zabezpieczyć. I po pierwszych feedbackach widać, iż to się udało.
Zjednoczone Królestwo to niesamowicie bogata kultura, również filmowa. Jak często zdarza się, iż choćby nie jesteśmy świadomi, iż lubiany przez nas reżyser czy aktor pochodzi z Wysp. Wiedzieliśmy oczywiście, iż w Polsce nikt tej niszy jeszcze nie zabezpieczył, ale zdziwiło nas, iż temat nie jest też eksplorowany na świecie – festiwale dedykowane kinematografii brytyjskiej można policzyć na palcach jednej ręki.
Obserwując kino przez weekend, odniosłem wrażenie, iż sporo ludzi po prostu było zaciekawionych, co się tu dzieje i wchodziło z ulicy. Nie byli to festiwalowicze: weszli, kupili bilet, jeżeli w ogóle im się udało i zostali.
Bardzo nam zależało, żeby podczas pierwszej edycji przyciągnąć do nas szczególnie poznaniaków, przekonać ich, iż w mieście pojawiło się wydarzenie, które powinni czujnie obserwować. O głodzie dużego festiwalu fabularnego w Poznaniu mówiło się od dawna. Pewnie więc wyszliśmy w miasto z działaniami promocyjnymi: widoczni byliśmy na outdoorach, po Poznaniu jeździł czerwony double-decker, który woził mieszkańców miasta za darmo jednocześnie informując o festiwalu. Nasz partner Ahmad Tea przez cały tydzień częstował poznaniaków darmową herbatą prosto z Londynu. Tego typu rzeczy zwróciły uwagę ludzi, którzy może na co dzień nie chodzą do kina, ale poczuli, iż dzieje się jakieś święto i warto wziąć w nim udział. I byli to odbiorcy bardzo różnorodni! Przeglądałam sobie zdjęcia z seansu filmu Lynne Ramsay Nazwij to snem – to trudny, nieoczywisty obraz, myślałam, iż przyciągnie raczej widzów znających Lynne od dawna. Tymczasem na sali dominowali bardzo młodzi ludzie, którzy zadawali bardzo trafne pytania. Jesteśmy również świadomi, iż w tym terminie konkurujemy o uwagę widzów z wieloma innymi festiwalami, które zresztą osobiście cenimy: właśnie skończył się American Film Festival, trwa Pięć Smaków, a kilka ponad godzinę drogi od Poznania odbywa się Camerimage. Konkurencja jest duża, więc tym bardziej cieszymy się na to ciepłe przyjęcie i sold outy.
Jak długo w ogóle trwało to wszystko od pierwszej myśli „robimy festiwal” do lipcowej konferencji, na którym go ogłosiliście?
Merytoryczna część British Film Festival dojrzewała bardzo długo w głowie Doroty Reksińskiej, pomysłodawczyni festiwalu, a na co dzień programerki Muzy. Jednak od momentu otrzymania zielonego światła ze strony miasta – a jesteśmy częścią Estrady Poznańskiej, miejskiej instytucji kultury – narzuciliśmy zawrotne tempo pracy. Te miesiące stanowią w naszych głowach jedną, szaloną jazdę bez trzymanki i, gdy patrzę na to z perspektywy czasu widzę, ile mieliśmy szczęścia. Wymarzona retrospektywa Lynne Ramsay była możliwa dzięki współpracy dystrybutorów i producentów z wielu krajów, jej przyjazd możliwy dzięki temu, iż dosłownie dwa tygodnie temu wróciła ze zdjęć do najnowszego filmu, z Kanady. Z drugiej strony, ominęliśmy też sezon na składanie wniosków o dofinansowania PISFu czy Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, dlatego tak bardzo doceniamy wsparcie Miasta Poznań i sponsorów, którzy natychmiast zareagowali na newsa o organizacji festiwalu.
A co było najtrudniejsze w całym procesie?
Pomijając kwestie produkcyjne typu identyfikacja wizualna, strona internetowa itp., to chyba walka o premiery. To zawsze jest rzecz, która toczy się do ostatniej chwili. Filmy z poszczególnych sekcji – jak Mind The Gap czy Five o’Clock – możemy sobie zaplanować o wiele wcześniej. Nie mówiąc już o legendarnych VHSach. Publiczność najbardziej wyczekuje premier, więc ta walka trwa naprawdę do samego, samego końca. Sztukę pięknego życia potwierdziliśmy dosłownie w ostatniej chwili. W tym przypadku czekaliśmy na zgodę od samych twórców, którzy pokazywali film na festiwalu w Londynie (tam właśnie Andrew Garfield chodził z wydrukowaną na kartonie Florence Pugh), a my odświeżaliśmy co chwilę skrzynkę w oczekiwaniu na maile od naszych przyjaciół z Kino Świat, czyli polskiego dystrybutora filmu. Tuż po weekendzie bardzo intensywnej komunikacji nadeszła zgoda.
Oczywiście chcemy mieć jak najwięcej tych premier. O to – choć pokojowo [śmiech] – walczymy z innymi festiwalami. Budujemy relacje z partnerami zagranicznymi, by to właśnie o British Film Festival pomyśleli najpierw, gdy myślą o premierze filmu w tej części Europy. Na szczęście Muza to 120 lat historii, sprawdzona marka, wieloletnie relacje.
Sztuka pięknego życia to faktycznie dosyć wyczekiwana premiera, ale wydaje mi się też, iż termin British Film Festival akurat wpadł w takie dobre okienko, żeby się o ten film starać. Przykładowo Festiwal Kamera Akcja już o wiele wcześniej musiał zamykać program, więc nie było
szans.
Tak, faktycznie – ale czy istnieje optymalny termin na festiwal filmowy? Zawsze z kimś konkurujesz, zawsze orbitujesz wokół wielkich europejskich i światowych festiwali, by zgarnąć z nich jak najwięcej hitów, perełek, wypatrzyć to, co doceni twoja publiczność. My planujemy na stałe związać się z terminem listopadowym – bardzo nam na nim zależy przez bliskość London Film Festival; to są nasi naturalni partnerzy. Gdzie się dzieją ważne, londyńskie premiery, jak nie tam? Nasz film otwarcia On Falling otrzymał tam nagrodę za najlepszy debiut, a dosłownie dzień później dostaliśmy potwierdzenie, iż go mamy. To jest właśnie ta walka do ostatniej chwili i festiwalowe życie na krawędzi!
I można się napić ciepłej herbatki – tematycznie do brytyjskiej pogody.
Tak jest! Przyznam też, iż trochę ogranicza nas brak kina plenerowego, które przecież niemożliwe jest w listopadzie, ale to wymusza kreatywność, czyli organizację naszej sekcji Outside The Box. Ona jest taką odpowiedzią na to, iż jeżeli czegoś nie uda nam się zrobić na dworze, przenosimy się do innych przestrzeni. Ten rok chyba pokazał, iż choćby najgorsza pogoda nie będzie problemem. A ten kontekst deszczowej aury dodaje nam brytyjskiej wiarygodności!
Jak już jesteśmy przy Outside The Box – rozmiar kina też wymusza poszukiwanie takich miejsc. Czy w przypadku Trainspotting od razu była koncepcja, iż ten film puścicie w Tamie, Ptaki w hali Stomil czy to wszystko szło tak na bieżąco?
Sama jako organizator i widz uwielbiam takie nieoczywiste przestrzenie. Miejsca, gdzie zwykle nie masz wstępu albo widzisz je w zupełnie innym kontekście. Niesamowicie ekscytuje mnie robienie takich rzeczy. Od początku wiedzieliśmy, iż chcemy eksperymentować, ale szczególną inspiracją była dla mnie wizyta u naszych przyjaciół – Grzesia Fortuny i Krystiana Kujdy – na Octopus Film Festival. Oni robią bardzo dużo wydarzeń plenerowych w Gdańsku, gdzie są super postoczniowe przestrzenie. Jest lato, jest ciepło, ich publiczność jest niezwykle otwarta. Sama byłam na seansie niespodziance – sam środek stadionu żużlowego, dookoła jeździły stuningowane samochody, a my w całym tym kurzu i pyle oglądaliśmy Szybkich i wściekłych. Magia kina i wspólnoty kinomanów. Trainspotting od samego początku był w naszych planach programowych – to ulubiony brytyjski film… wszystkich, ten tytuł musiał być na festiwalu. A o ile w Poznaniu myślimy o imprezach, to pierwszym skojarzeniem jest kultowa Tama. Okazało się, iż ekipa Tamy to fani Trainspotting i ten seans spełnia również ich marzenia. I prawie 400 osób, które na seansie się pojawiły.
Pierwotnie to właśnie Ptaki chcieliśmy pokazać w kościele. To był jednak dość szalony pomysł. Wspomniany Octopus pokazywał filmy w gdańskiej świątyni, ale to akurat jest już miejsce zdesakralizowane, które stało się kulturalną przestrzenią. W Polsce tak naprawdę nie było sytuacji, żeby taki festiwalowy, niesakralny film, wyświetlić w kościele. Odhaczyliśmy wiele parafii, aby finalnie dogadać się z Kościołem Ewangelicko-Metodystycznym Św. Krzyża w Poznaniu. Postawili jednak na inny film – Lokator. To się zgrało świetnie, bo ze swoją muzyką pojawił się Michał Jacaszek, wybitny polski kompozytor. Potem zastanawialiśmy się nad przestrzenią dla Ptaków i pojawił się Stomil. To jest po prostu sieć relacji ludzi, którzy znają miejsca i innych ludzi. Pokaz w MINI Inchcape, czyli seans Włoskiej roboty w hali serwisowej dealera, to z kolei efekt refleksji o kończącej się erze serii Top Gear i tego, jak wielu fanów przejmowało się premierą ostatniej części. Goście festiwalu jeździli właśnie MINI – nie mogliśmy nie pokazać tej samochodowej części brytyjskiej kinematografii.
Do tego Muzeum Narodowe, które też było pewniakiem – wiedzieliśmy, iż chcemy pokazać film o sztuce. Pan Turner to chyba najpiękniejszy film o malarstwie, więc Mike Leigh musiał się pojawić. Mamy w sumie pomysłów pewnie na dziesięć edycji do przodu.
Biorąc pod uwagę brytyjską kulturę, to potencjał jest ogromny. Mamy w sumie z nimi wiele wspólnego. Na jakimś sportowym obiekcie można pewnie zrobić całą sekcję z Hooligans, Football Factory i innymi.
Skłamałabym mówiąc, iż o tym nie myśleliśmy! British Film Festival ma być przestrzenią dyskusji nie tylko o tym, co stereotypowo brytyjskie, nie tylko o czerwonych budkach telefonicznych i piętrowych autobusach – choć, jak w swoim przemówieniu na rozpoczęciu festiwalu mówiła Rachel Launay, dyrektor British Council w Polsce, to TEŻ jest przecież Zjednoczone Królestwo. Ale wielokulturowość UK, subkultury, również sportowe – to arcyciekawy wątek.
I co warto dodać, Trainspotting był puszczany z taśmy.
Tak, to była zdaje się jej 186 projekcja! Niesamowity zapis historii. Z tyłu sali stały dwa 45-letnie projektory rosyjskiej produkcji. Obsługiwał je pan Zbyszek, który w swoim fachu jest absolutnym asem i w zasadzie to on uczył chyba wszystkich kinooperatorów w Poznaniu. Na sali było też bardzo dużo młodych ludzi, dla których w wielu przypadkach mógł być to pierwszy seans Trainspotting. Cieszę się, iż mogli go doświadczyć w takich nieidealnych warunkach, jakże dalekich od IMAXa, którego pewnie doskonale znają. To jest esencja kina. Nie do podrobienia.
Między wierszami pojawił się już wątek realizmu społecznego. Ten brytyjski w ostatnich latach nieco stracił na znaczeniu. Filmy z programu też są raczej nieoczywiste i mniej znane w Polsce [Made In Britain, Moja piękna pralnia, Ray & Liz, This is England]. interesująca wydaje się tematyka, bo większość z nich osadzona jest w latach 80. i pojawiają się nacjonalistyczne klimaty. Coś chyba nam bardzo bliskiego, możemy się z tymi filmami jakoś utożsamić. No i pytanie, czy to może być przyczynek do jakiejś dyskusji na temat takich postaw.
Czy możemy się uczyć na ich błędach i doświadczeniach? Nie jestem pewna, czy oni sami na pewno odrobili tę pracę domową. Bardzo bym chciała, żeby tak było i żeby tego typu kino było jakimś rodzajem ostrzegawczym. Żeby zerknąć wstecz, sprawdzić, co stracili przez podziały społeczne i żeby każdy widz był w stanie to przełożyć na swoje życie, wyciągnąć wnioski, ale to chyba taka utopijna wizja kina. Kuratorką tej sekcji była dr Karolina Kosińska z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zaufaliśmy jej całkowicie, bo to jedna z najwybitniejszych specjalistka kina brytyjskiego w Polsce. Stworzyła arcyciekawy wyciąg trudnego kina, które w kontekście tematyki i wydźwięku jest często… brzydkie, boli, uwiera; z ust bohaterów padają opinie, z którymi wrażliwy człowiek się nie godzi, protestuje, myśli o swoich wartościach. Wspaniałe jest więc to, jak chętnie nasi widzowie na tę sekcję chodzili. To oznacza, iż festiwal nie tylko o gwiazdy i zabawę, ale też otwartość na trudne dyskusje.
Takie wydarzenia są też oczywiście okazją do obejrzenia filmów, na które pewnie pójdziesz z czystej ciekawości albo wykorzystując tę szansę, bo nigdzie indziej ich nie ma.
Tak, to bardzo poruszające – przeglądać np. na Instagramie publikacje naszych widzów wrzucających kadr z kina z seansu This is England z podpisem, iż zawsze marzyli o obejrzeniu tego w kinie. Jak wspaniałe jest to, iż ktoś na ten film czekał przez całe swoje kinomańskie życie. To jest magia festiwali, magia święta kina. Nie muszę powtarzać tej oczywistej prawdy, iż seanse w kinie mają zupełnie inną moc niż te w domu. Tym bardziej, jak ze skupioną publicznością oglądasz coś, co od dawna było na twojej liście. Wczoraj doświadczyłam tego na pokazie Musimy porozmawiać o Kevinie. Film uwielbiam, ale bałam się go obejrzeć po tych kilkunastu latach od premiery, bo tak silne wrażenie na mnie zrobił. Na British Film Festival widziałam go z pełną salą ludzi i jest to cudowne, przedziwne, ekscytujące doświadczenie.
Cisza na koniec seansu bardzo wiele mówiła. Tego w domu nie odtworzysz.
Przez ostatnie 15 minut filmu osoby wokół mnie miały zakryte usta i słyszałam ich ciężki oddech, to przecież coś niesamowitego! A do tego po wszystkim mogliśmy zadać pytanie reżyserce. Szaleństwo.
Właśnie, Lynne Ramsay. Pierwsza edycja festiwalu i tak duże nazwisko. Jak to z nią było? Pojawił się pomysł, żeby ją zaprosić i co dalej?
Walka była długa, ale ekscytująca. Lucia Zucchetti, montażystka i wieloletnia przyjaciółka Lynne, była niezwykle pozytywnie nastawiona do idei festiwalu. Dla nich to był taki kumpelski wyjazd, co jest bardzo urocze. Panie rzadko się widują, bo każda pracuje na innych planach, ale potraktowały ten wyjazd jako okazję do odświeżenia kontaktu i spotkania po długiej rozłące. Lucia była naszym łącznikiem z Lynne, która przez ostatnie miesiące pracowała na planie najnowszego filmu z Jennifer Lawrence i Robertem Pattinsonem w Kanadzie. Gdy dostaliśmy zielone światło – w środku nocy, na kilka godzin przed konferencją prasową – było to spełnieniem naszych marzeń, zarówno jako organizatorów, jak i widzów. Lynne była pierwszą kandydatką do retrospektywy debiutującego British Film Festival, jej nazwisko było na absolutnym szczycie listy naszych marzeń.
Mam nadzieję, iż jej się u nas podobało.
Tak, była bardzo zadowolona! Bardzo nas wzruszało, gdy widzowie na spotkaniu mówili, iż kochają jej filmy i seans w jej obecności to spełnienie ich marzeń. Jednocześnie zadawali fantastyczne, mądre, pogłębione pytania.
Jak kompletowało się program? Selekcja też pewnie była ciężką robotą.
Działaliśmy na kilku frontach. Częściowo była to praca kuratorów zewnętrznych, jak właśnie sekcja Mind The Gap i praca Karoliny Kosińskiej, która jak nikt inny zna się na realizmie społecznym. Sekcja Bloody Hell! – tu oczywiste było, iż musimy zadziałać z VHS Hell i Octopusem, bo nikt lepiej się na tym szalonym kinie nie zna. Premiery to oczywiście Dorota Reksińska. Klasyka? 125 rocznica urodzin Alfreda Hitchcocka to był prezent i choćby przez moment nie zwątpiliśmy, iż to on powinien stać się w tym roku naszym bohaterem. Sekcja sezonowa jest czymś, co może się wydawać najmniej ekscytujące, bo gdy pracujesz w kinie, to wydaje ci się, iż przecież wszyscy już te filmy widzieli. Tymczasem – wszystko się wyprzedało: The Old Oak, Wredne liściki czy How To Have Sex.
Outside The Box faktycznie było sekcją eksperymentalną, gdzie wzajemnie prześcigaliśmy się pomysłami. Byliśmy gotowi do stworzenia jeszcze bardziej rozbudowanego programu, w pewnym momencie musieliśmy hamować naszą szalejącą wyobraźnię – a to ze względu na ograniczoną przestrzeń, poruszamy się przecież po dość małym kinie studyjnym. Z wieloma seansami i tak trzeba było przenieść się do konkurencyjnego na co dzień, ale zaprzyjaźnionego i życzliwego kina Apollo.
Nie mogę też obiecać, iż przyszłoroczny program będzie dwa razy większy – zresztą, nie o ilość tu chodzi. Na pewno będziemy się trzymać sekcji przetestowanych podczas pierwszej edycji festiwalu, bo świetnie się sprawdziły. Już dyskutujemy, jak do programu wplatać kolejne wątki: nasi widzowie są z pewnością gotowi na jeszcze trudniejsze kino, na więcej społeczno-politycznych dyskusji. Planem jest więcej spotkań i gości.
W korytarzach Muzy dało się też usłyszeć sporo języka angielskiego i to wśród ludzi z różnego przedziału wiekowego. Może są tu na wypoczynku czy Erasmusie, ale widzą pewnie, iż dzieje się coś dla nich.
Też to słyszę – Poznań jest miastem różnorodnym, choć to niekoniecznie angielski jest językiem obcym, który na ulicach słyszy się najczęściej. Tym razem jednak otworzyliśmy – dosłownie i metaforycznie – drzwi dla zupełnie nowej grupy widzów. Jak wiele anglojęzycznych dzieciaków przyszło na Paddingtona!
Spośród sekcji programowych moją uwagę chyba najmocniej przykuło właśnie Never Grow Up. Wydaje mi się, iż widok dzieci uczestniczących aktywnie w festiwalu filmowym nie jest aż tak spotykany.
Kino Muza faktycznie od lat buduje bardzo mocny program edukacyjny dla szkół, z którego grupy w każdym wieku korzystają w tygodniu, ale też ten weekendowy, dla dzieci oraz ich rodziców i opiekunów. Poranki rodzinne i wydarzenia dla dzieci mają w Muzie długą historię. realizowane są co weekend z bieżącym repertuarem. W programie sekcji znalazł się oczywiście premierowy Paddington w Peru, który pojawił się w kinie osobiście i zrobił niemałą furorę, pewnie choćby bardziej wśród dorosłych (śmiech). Były też krótkie metraże oraz warsztaty z elementami języka angielskiego dla dzieciaków. Pojawiła się też animacja Królestwo Kensuke – pokazywaliśmy ten film z audiodeskrypcją i tłumaczeniem na język migowy, bo dbamy o dostępność.
To takie ugruntowywanie tradycji, która w Poznaniu jest bardzo silna. Może też odpowiada na pytanie o dobrą frekwencję: dzieciaki w Poznaniu chodzą do kina od najmłodszych lat, więc towarzyszymy im w tym filmowym rozwoju przez całe życie.
Wiem, iż niechętnie się mówi o rzeczach, które nie wyszły. Mieliście w planach jakieś pokazy czy wydarzenia towarzyszące, ale z jakiegoś powodu, np. wysypania się lokalizacji, nie doszły do skutku?
Nie wszystkie premiery i przedpremiery, jakie sobie wymarzyliśmy udało nam się pokazać – czasem ze względu na zbyt odległy termin brytyjskiej premiery, czasem na wspominaną już „walkę” między festiwalami. Tak bywa, będziemy walczyć w przyszłym roku! Wczoraj dwa magnetowidy nie wytrzymały napięcia i wspomniane Hardware musiało polecieć z kopii cyfrowej, mimo iż kuratorzy przywieźli do Poznania ze 30 sztuk pudełek kaset VHS z 1990 roku. Publiczność musiała pół godziny czekać na opóźniony seans, a my w projektorni byliśmy cali mokrzy ze stresu. Na bieżąco jest oczywiście trochę stresów: kolejka była za długa, film zaczął się z pięciominutowym opóźnieniem, ale jeżeli to są największe kataklizmy, jakie nas spotykają, to takich problemów sobie życzę!
Identyfikacja wizualna też wydaje się ciekawa, bo na pierwszy rzut oka raczej nie kojarzy się to z Wielką Brytanią. Wiadomo, iż we fladze są te biało-czerwone kolory i z drugiej strony wyróżnia to British Film Festival.
Wizualne skojarzenia z Wielką Brytanią są dość oczywiste: mgła, deszcz, czerwone skrzynki pocztowe i autobusy. To ważna symbolika, ale chcieliśmy zrobić krok dalej, zaskoczyć odbiorcę i dać mu do myślenia. Wybrana identyfikacja wizualna jest minimalistyczna. To jednak nie tylko zbiór przypadkowych kształtów nawiązujących do kolorów Zjednoczonego Królestwa, ale głęboka symbolika, która zostanie z nami na dłużej. Przez stulecia Wielka Brytania nazywana była „imperium, nad którym nigdy nie zachodzi słońce”, bo jej wpływy i kolonialne podbije rozprzestrzeniły się na całą kulę ziemską. Tak, jak południk zerowy wyznacza strefy czasowe, tak poszczególne południki wyznaczają kolejne kawałki globu, na które kulturowo wpływało Zjednoczone Królestwo, a te wpływy te widoczne są do dziś w światowej kulturze i kinematografii. Można więc powiedzieć, iż nie ma takiego punktu na mapie świata, który nie byłby podatny na oddziaływanie brytyjskie. To właśnie południki stają się dla nas symbolem odliczania, czasu, wpływu i kolejnych edycji British Film Festival.
Identyfikacja wizualna koresponduje z naszym festiwalowym spotem, do którego dedykowaną muzykę stworzył Alex Gruz [Simona, Afterparty, kooperacja z Danielem Pembertonem przy Spider-Man Uniwersum, Spider-Man: Poprzez multiwersum, Kulawych koniach, Procesie siódemki z Chicago czy Ferrari]. Zależało nam na spójności, nieoczywistej symbolice, zaintrygowaniu odbiorcy. To z pewnością się udało.
Czyli będziecie zamalowywać kolejne południki.
Przez wiele lat – taki mamy plan! Pozostajemy wierni listopadowej dacie i już dziś zapraszamy do Poznania na British Film Festival 2025.
korekta: Anna Czerwińska