Judas Priest – Shield of Pain – relacja z koncertu w Łodzi

popkulturowcy.pl 6 godzin temu

Minął nieco ponad rok, a Judas Priest powrócili do Polski. Tym razem koncert organizowany przez Live Nation odbył się w łódzkiej Atlas Arenie. Co tu dużo mówić – Panowie są w niesamowitej formie! Ale zanim przejdziemy do samego koncertu, kilka moich spostrzeżeń, rozmyślań i pytań – czytelniku, jeżeli znasz na nie odpowiedzi, proszę, podziel się nimi w komentarzu!

Chociaż fanem metalu jestem od małego, mam naprawdę spore zaległości w kwestii niektórych kultowych kapel. Od dwóch lat wziąłem się za intensywne nadrabianie i patrząc na wiek większości członków tychże zespołów – lepiej późno, niż za późno. Jednym z bardziej kultowych bandów na tej kupce wstydu był Judas Priest, czyli gwiazda poniedziałkowego wieczoru na łódzkiej Atlas Arenie. Był, bo co nieco już nadrobiłem dzięki zeszłorocznemu, wielkanocnemu koncertowi i zacząłem słuchać Judasów na pełnej. Ale poza znajomością utworów, lubię też zagłębić się nieco w historię zespołu, prześledzić częstotliwość wydawania płyt, zrozumieć ich fenomen (lub jego brak). I w trakcie wstępnego riserczu, rzuciło mi się w oczy kilka bardzo ciekawych (przynajmniej dla mnie) rzeczy.

Przede wszystkim fakt, iż ostatnie 10-15 lat to prawdziwy rozkwit koncertów w Polsce i – w końcu – przestanie uznawania nas za zadupie przez największych graczy na scenie muzycznej. Patrząc na samych Judasów, licząc poniedziałkowy koncert, zawitali do kraju nad Wisłą łącznie 11 razy, z czego aż 9 razy przypada na lata 2011-2025! I tu zastanawia mnie inna kwestia – co jest w koncertowym świecie normalne? Bardziej – nazwijmy to – seksi? Występowanie w danym kraju raz na 5-10 lat (jak chociażby Ozzy, AC/DC czy Stonesi), czy niemal wieczne życie w trasie i gigi w tym samym państwie co rok, dwa? Nie, żebym narzekał, bo Judasi robią to w sposób godny wszelkich pochwał (o czym za chwilę), ale na Atlas Arenie z 1/3 płyty była pusta, a na trybunach można było dostrzec wolne krzesełka.

Chętnie się dowiem od bardziej doświadczonych koncertowiczów – czy Judasi wśród polskich metalowców mają status supergwiazdy? Czy niewyprzedanie koncertu bardziej zwalać na częstotliwość, z jaką brytyjska legenda heavy metalu pojawia się w Polsce? A może ta częstotliwość koncertowania spowodowana jest brakiem sukcesu komercyjnego? Co by to nie było, powiem wam szczerze – byłem na dwóch koncertach Judasów i wiem, iż jak tylko ogłoszą kolejny, to muszę się na nim pojawić.

Pomijając oczywiste powody, tzn. a – są już starzy i b – jestem ich fanem, to przede wszystkim c – goście brzmią na żywo po prostu obłędnie. Oglądałem koncerty z 2012 i 2015 roku, byłem na nich w 2024 roku i teraz i mam wrażenie, iż z roku na rok brzmią tylko lepiej. Judas Priest jest w tak niesamowitej formie, iż to po prostu nie mieści się w żadnym możliwym organie. Co Halford robi ze swoim głosem w wieku prawie 74 lat, przechodzi ludzkie pojęcie. Słychać było to już w numerze otwierającym show, All Guns Blazing (Twisting the strangle grip won’t give no mercy!). Kolejny kawałek – Hell Patrol – potwierdził to, co sugerowała nazwa trasy, Shield of Pain – iż czeka nas sporo kawałków z najnowszej płyty zespołu, ale również i z CD-ka Painkiller. Aż 10 z 17 wykonanych utworów pochodziło właśnie z tych dwóch wydawnictw.

Setlista była dla mnie największym zaskoczeniem i pewnie głównym powodem do marudzenia dla tych, którzy spodziewali się samych największych hitów kapeli. jeżeli ktoś chciał usłyszeć Metal Gods, Turbo Lover lub The Green Manalishi, tym razem musiał obejść się smakiem. I to jest w sumie coś, co cholernie mi się podoba i co chwaliłem w akapicie o częstotliwości koncertowania Judasów. Brytyjscy metalowcy wystąpili w Polsce 9 razy w ciągu 15 lat i jeżeli przyjrzymy się tym 9 koncertom, nie uświadczymy dwóch identycznych setlist. Halford i spółka zawsze czymś zaskoczą. W 2018 roku na Pol’and’Rock Festival zagrali Bloodstone, który ostatni raz wykonywali w swoim repertuarze w latach 80-tych. W tym roku zaszczycili fanów kawałkiem Solar Angels, słyszanego ostatnio na żywo dokładnie 2 dekady temu (!) czy dość sporadycznie wykonywanym Freewheel Burning.

Nie zabrakło oczywiście tych piosenek, które po prostu musiały wybrzmieć. Breaking the Law, Electric Eye, You’ve Got Another Thing Comin’ oraz Hell Bent for Leather (numer z harleyem zawsze w cenie) i kończące show Living After Midnight znalazły się w poniedziałkowym rozkładzie jazdy, ku uciesze podekscytowanych fanów. 17 naprawdę zróżnicowanych kawałków, dosłownie ze dwa, krótkie monologi Halforda i w sumie półtorej godziny zajebistej muzy. Krótko? Ano wielu powie, iż trochę krótko, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę wiek Panów i fakt, jakie show zapewniają, naprawdę bym się o to nie czepiał.

Nastawiałem się w najlepszym wypadku na powtórkę z zeszłorocznego koncertu w Krakowie. Gdzie tam. Playlista niemal całkowicie inna, klimat inny, forma potwór – jeszcze lepsza niż przed roku. Judas Priest po raz kolejny udowadniają, iż są prawdziwymi legendami metalu i muzykami przez duże M. I, niestety, jednymi z ostatnich legend grających z taką intensywnością. Śpieszmy się chodzić na koncerty, bo nie wiadomo, kiedy to ten ostatni raz

Idź do oryginalnego materiału