Jowita Budnik: “Obecność widzów dodaje mi skrzydeł na scenie”

tygodnikprogram.com 4 godzin temu

Jowita Budnik – urodzona w Warszawie aktorka telewizyjna i filmowa. Dwukrotna laureatka „Złotych Lwów” dla najlepszej aktorki na festiwalu w Gdyni za rolę Beaty w filmie „Plac Zbawiciela” oraz Anny Keller w „Ptaki śpiewają w Kigali”, wyreżyserowanych przez Joannę Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego. Z artystką rozmawiamy przy okazji wizyty w Stanach Zjednoczonych ze spektaklem komediowym „Barabuum” w reżyserii Artura Barcisia.

Zadebiutowałaś w wieku jedenastu lat w filmie Radosława Piwowarskiego pt. „Kochankowie mojej mamy”. Prawie równocześnie zdobyłaś wielką popularność, grając Martę Białek, pasierbicę Marka Kondrata, w kultowym serialu „W labiryncie”. Jak do tego doszło?

JB: Od debiutu w “Kochankach” do czasów “W labiryncie” minęło tak naprawdę siedem lat, praktycznie pół życia jak dla nastolatki. Kiedy zaczynałam, nie miałam świadomości, iż ta moja jednorazowa przygoda – jak mi się wtedy wydawało – stanie się hobby na wiele lat. Zaczęło się w Ognisku Teatralnym państwa Machulskich przy Teatrze Ochoty. Tam chodziłam na zajęcia, tam debiutowałam w spektaklach na profesjonalnej scenie i tam też na zdjęciach próbnych wypatrzył mnie reżyser, który po raz pierwszy zaprosił mnie do zagrania w filmie. A potem jakoś tak samo się potoczyło. Trafiłam do grona grających dzieciaków, wchodziłam z jednej produkcji w kolejną, robiłam rolę praktycznie co roku i to u boku największych gwiazd, nie tylko polskiego kina, bo pracowałam choćby z Malcolmem McDowell’em. Miałam na koncie filmy, seriale, dubbingi, spektakle i to trwało dość intensywnie aż do matury. Serial “W labiryncie” był ostatnią moją produkcją dziecięcą i prawie ostatnią przed wieloletnią przerwą.

Czy tak wielka popularność w końcówce lat osiemdziesiątych nie przewróciła Ci w głowie; nie przeszkadzała w normalnym, codziennym funkcjonowaniu? Jak traktowali Cię koleżanki i koledzy w szkole?

JB: “W labiryncie” oglądało 18 milionów widzów, dziś skala kompletnie niewyobrażalna, więc na pewno granie w nim wiązało się z olbrzymią popularnością. Z drugiej strony – co często podkreślam, bo nie wiem, jak byłoby dzisiaj – nie było tabloidów, portali plotkarskich, mediów społecznościowych, lajków, monetyzowania sławy i miliona innych rzeczy, które mogą bardzo wpływać na młodego człowieka. Nie jestem obiektywna, ale nie sądzę, żebym miała poprzewracane w głowie, a i ludzie wokół mnie, przynajmniej ci rówieśnicy, którzy mnie dobrze znali, traktowali mnie najnormalniej w świecie. Nie miałam indywidualnego toku nauczania, chodziłam do normalnych, państwowych szkół, nie zarabiałam kokosów, nie mieszkałam w willi, tylko w bloku z rodzicami i nie wydaje mi się, żebym różniła się jakoś szczególnie od moich kolegów. Tylko grałam w serialu. (śmiech)

Nie zdecydowałaś się zdawać do szkoły aktorskiej. Dlaczego?

JB: Grałam od dzieciństwa i bardzo to lubiłam. Bardzo! adekwatnie występowaniu przed kamerą i na scenie poświęcałam cały swój wolny czas, dlatego mnóstwo osób w moim otoczeniu uważało, iż na pewno zostanę aktorką, skoro mam predyspozycje i doświadczenie. Ale ja miałam okazję poznać ten zawód “od podszewki”. To był początek lat dziewięćdziesiątych, w Polsce wtedy produkowało się bardzo kilka filmów, a jeżeli już coś powstawało, to zwykle według jednego schematu: kilkudziesięciu aktorów mężczyzn i modelka. Nie widziałam tam miejsca dla siebie, a nie chciałam swojej ulubionej przygody z graniem zamienić w zawód, gdzie groziło mi zostanie aktorką niespełnioną, która sfrustrowana czeka na telefon. Zostawiłam więc aktorstwo we wdzięcznej pamięci i poszłam w zupełnie innym kierunku. Skończyłam Nauki Społeczne na Uniwersytecie Warszawskim i byłam pewna, iż już grać nie będę. Do dziś się śmieję, iż w wieku lat osiemnastu byłam rozsądniejsza i mocniej stąpająca po ziemi, niż po czterdziestce, kiedy do tego zawodu na dobre wróciłam.

Choć grałaś w wielu filmach i serialach, były to jednak przeważnie role drugoplanowe. Co się z Tobą działo przez prawie dwadzieścia lat, do momentu wielkiego „come backu” i zagrania chyba najważniejszej roli w Twojej karierze czyli w filmie Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego pt. „Plac Zbawiciela”?

JB: Właśnie w ciągu tych kilkunastu lat po maturze praktycznie nie grałam, jednodniowych epizodów u kolegów nie liczę, ale i tak było ich malutko. Kończyłam studia i szukając swojego miejsca, zupełnym przypadkiem, przez mojego ówczesnego chłopaka, trafiłam do Agencji Gudejko, gdzie najpierw przez rok pracowałam jako asystentka w agencji modelek, a potem zostałam agentką aktorską i przepracowałam w tym zawodzie przez 21 lat. Ta praca była spełnieniem moich marzeń: łączyła moje zainteresowanie filmem, ze zmysłem organizacyjnym, który zawsze miałam i z wiedzą wyniesioną ze studiów. Uwielbiałam być agentką i nieskromnie powiem, iż byłam w tym naprawdę dobra. W dodatku sama sobie dobierałam podopiecznych i zajmowałam się najlepszymi aktorami młodego pokolenia, którzy wchodzili wtedy na rynek. Nie będę wymieniać konkretnych osób, bo było ich kilkanaścioro i jeżeli kogoś pominę, będzie niezręcznie. Ale to naprawdę były najgorętsze nazwiska tamtych lat. I wydawało się, iż będę pracować w Agencji aż do emerytury. Tak się jednak nie stało. Bo na mojej drodze pojawili się Joanna Kos-Krauze i Krzysztof Krauze i zaczęli mnie zapraszać do współpracy. Najpierw łączyłam pracę w Agencji z rolami w ich filmach, po prostu na czas zdjęć brałam urlop, ale zaraz potem wracałam z powrotem za biurko. Tak było choćby po otrzymaniu „Złotych Lwów” dla najlepszej aktorki w Gdyni za “Plac Zbawiciela” – w sobotę odebrałam statuetkę, a już w poniedziałek z powrotem byłam agentką. Ale potem propozycji filmowych było coraz więcej i trzeba się było na coś zdecydować. Postawiłam na aktorstwo, zupełnie odwrotnie niż po maturze.

Co spowodowało, iż stałaś się aktorką Krzysztofa i Joanny Krauze, ponieważ praktycznie zagrałaś główne role w ich wszystkich najważniejszych filmach, czyli wspomnianym już „Placu Zbawiciela” ale również w „Papuszy” i „Ptaki śpiewają w Kigali”. Jak ich uwiodłaś?

JB: To zdecydowanie nie jest pytanie do mnie, tylko do reżyserów. Sama nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak wspaniali twórcy jak Joanna i Krzysztof obdarzyli mnie swoim zaufaniem, wyciągnęli mnie z aktorskiego niebytu, dali mi zagrać główną rolę w swoim telewizyjnym filmie “Wielkie rzeczy. Sieć”, potem napisali specjalnie dla mnie scenariusz “Placu Zbawiciela” i przez wszystkie kolejne ważne filmy, które wymieniłaś, wracali zawsze do mnie, mogąc mieć w obsadzie każdą aktorkę w Polsce. Co mogę powiedzieć? Chyba tylko to, iż jestem szczęściarą. Oczywiście, potem zawiązała się między nami przyjaźń i te relacje wyszły poza ramy wyłącznie zawodowe, ale kiedy zatrudniali mnie po raz pierwszy, praktycznie w ogóle mnie nie znali. W dodatku musieli przekonać do mnie wszystkich dookoła – producentów, emitentów – iż warto uwierzyć w mój talent. Skąd wiedzieli, iż warto się tak upierać, nie wiem. Ale jestem im bezgranicznie wdzięczna, bo jestem pewna, iż bez pojawienia się Joanny i Krzysztofa w moim zawodowym życiu, nie rozmawiałybyśmy dzisiaj.

Ostatnio zrobiłaś również ogromne wrażenie rolą Miry Janik w serialu „Szadź”. Jak czułaś się, grając rolę tak silnej, przemocowej kobiety?

JB: Bardzo dobrze! (śmiech) To spory paradoks, iż przez moje najbardziej znane role byłam zwykle postrzegana jako kobieta delikatna, słaba, raczej taki typ ofiary. A to emploi bardzo odległe od tego, jaka jestem naprawdę. I choć dla aktorki nudne byłoby granie siebie, to po kolejnych rolach biednych, skrzywdzonych sierotek, marzyła mi się postać bliższa mojemu temperamentowi. Dlatego bardzo ucieszyłam się z zaproszenia na casting do “Szadzi”. Pamiętam, iż zdjęcia próbne miały kilka etapów, od selftape’a nagrywanego w domu z moją córką, do prób z Olą Popławską. I wiedziałam też, iż sporo osób nie do końca wierzyło, iż potrafię zagrać kobietę tak silną, powiedziałabym choćby “babę z jajami”. Na szczęście udało mi się wygrać ten casting, zagrać Mirę Janik i dziś, na szczęście niektórzy już się mnie boją. (śmiech)

Do Stanów Zjednoczonych przyjeżdżacie ze sztuką „Barabuum” wyreżyserowaną przez Artura Barcisia. To komedia. Jak czujesz się w tym gatunku?

JB: Uwielbiam grać komedie! To też jest przeciwieństwo tego, z czego zwykle kojarzą mnie widzowie. W kinie przeważnie gram bardzo serio albo dramatycznie i jeżeli miałabym marzyć o jakiejś roli na dużym ekranie, to właśnie w czymś zabawnym. Na szczęście od lat mam okazję grać w komediach w teatrze, między innymi w kultowej “Nerwicy natręctw”, którą zagraliśmy prawie 800 razy i uważam, iż to jest moja tajna super moc. Mam nadzieję, iż jeszcze kiedyś zadziwię tych widzów, którzy choćby nie spodziewają się, iż umiem też rozśmieszać. Czekam na taką propozycję!

Czy występy na żywo, przed publicznością, na deskach teatru są bardzo stresujące dla aktorki, jakby nie było, głównie filmowej i serialowej?

JB: Tak jak wspominałam, w teatrze gram od dziecka, więc to dla mnie dobrze znana i oswojona przestrzeń. Oczywiście wiadomo, iż występy na żywo różnią się od grania przed kamerą, bo zawsze jest pewna doza niepewności, co się wydarzy. No i nie można zrobić dubla. Ale nie jestem typem, którego zżera trema. Obecność widzów raczej dodaje mi skrzydeł. Poza tym występ na żywo jest zawsze niepowtarzalny, możemy grać jakiś spektakl tysięczny raz, wygłaszać te same kwestie, powtarzać te same sytuacje, a on i tak za każdym razem będzie inny. Lubię ten dreszczyk emocji i wymianę energii między aktorami i widzami.

Czy to Twój pierwszy pobyt w USA czy byłaś tutaj wcześniej, prywatnie czy też zawodowo?

JB: W Stanach do tej pory byłam kilka razy, większość z nich jednak służbowo i przez to, niestety bardzo krótko – odwiedzałam tylko festiwale filmowe w Nowym Jorku i Chicago, moje najkrótsze wizyty trwały po dwa i pół dnia, a najdłuższa zaledwie cztery. Jedyny raz, kiedy mogłam spędzić więcej czasu w USA, to były ubiegłoroczne ferie i mój prywatny pobyt, kiedy przyjechałam na prawie dwa tygodnie i pojeździłam trochę po Arizonie, Nevadzie i Kalifornii. A iż jeszcze zostało mi kilka miejsc na mojej amerykańskiej liście marzeń, mam w planach jeszcze wracać. Następny przystanek – Nowy Orlean.

Polonia zamieszkała w Stanach bardzo tęskni za swoim krajem. Widownia żywiołowo reaguje podczas przedstawień w wykonaniu artystów przybyłych z Polski. Po spektaklu czekają na aktorów, chcą im uścisnąć dłonie, porozmawiać, zrobić zdjęcie. Czy jesteś na to gotowa psychicznie? (śmiech)

JB: Nie! (śmiech) A mówiąc serio grałam już spektakl dla Polonii, choćby w Londynie, więc mam świadomość, jak takie przyjęcie może wyglądać. Ale dla nas najważniejsze jest, żeby widzowie przede wszystkim dobrze się bawili, może też trochę skłonimy ich do refleksji nad naturą relacji damsko-męskich, a na koniec żeby wszyscy wyszli zadowoleni z teatru.

Bardzo dziękuję za rozmowę. Trzymam kciuki za całą ekipę i do zobaczenia w teatrze.

JB: Ja również bardzo dziękuję

Rozmawiała Ella Wojczak – PTI Polish Theatre Institute in the USA

Barabuum – komedia jakich mało!
2 listopada • NorthShore Center for the Performing Arts, Skokie
Bilety: mojbilet.com

Idź do oryginalnego materiału