„Joker: Folie à Deux” – ROMANTICPSYCHO [RECENZJA]

filmawka.pl 3 dni temu

Choć możemy się pięknie nie zgadzać co do jakości pierwszego Jokera, nikt prawdopodobnie nie zamierza umniejszyć jego wpływowi na popkulturę. Zaraz po premierze filmu Phillipsa rozpoczął się okołooscarowy szum wokół głównej kreacji aktorskiej, a żyjąca w społeczeństwie publika chwyciła za memowy oręż, deklarując dumnie, iż oto przybył kolejny awatar społecznego niezrozumienia. Po Travisie Bickle’u, Tylerze Durdenie i Patricku Batemanie pojawił się jeszcze jeden bohater, przez którego granica między przestrogą a pochwałą zaczęła się zacierać. Całość po kilku latach można by zbyć wzruszeniem ramion i ponownie mówić coś o kulturowym analfabetyzmie, gdyby nie mający właśnie premierę Joker: Folie à Deux pokazujący dość dobitnie, iż Todd Phillips od samego początku nie wiedział, co zrobić ze swoim bohaterem oraz widownią, która przyszła popatrzeć na jego występ.

Sequel rozpoczyna się kilka miesięcy po wydarzeniach przedstawionych w części pierwszej. Arthur Fleck (Joaquin Phoenix) oczekuje na proces za zabójstwo sześciu osób, podczas gdy za murami więzienia wciąż niesie się echo rozsierdzonej publiki, domagającej się uniewinnienia mężczyzny i spalenia gothamskiego Babilonu. W zakładzie zamkniętym mężczyzna poznaje Lee, która, urzeczona jego czynem, postanawia wkupić się w jego łaski, licząc na wspólną ucieczkę ku zachodzącemu słońcu. Pytanie jednak brzmi, czy prawnikom i Arthurowi uda się udowodnić wymiarowi sprawiedliwości, iż jest on wyłącznie ofiarą swojego własnego, chorego umysłu. W punkcie wyjścia Phillips ma masę ciekawych dróg do obrania. Mógłby krytycznie odnieść się do toksycznych fanów Jokera, usprawiedliwiających jego najcięższe grzechy presją społeczną. Miałby okazję faktycznie zgłębić psychikę bohatera i uczynić z niego kogoś więcej niż Michaela Douglasa z Upadku z pomalowaną buźką. Mógł oprzeć całość na toksycznej, ale i fascynującej relacji Jokera i Harley, która od czasu oryginalnej kreskówki nie została zaprezentowana jakkolwiek ciekawie. Ba, można było oprzeć całość na procesie sądowym, który chcą przerwać klauni z Gotham, oczekujący na swojego komediowego Mesjasza. Reżyser jednak woli bawić się w bezrefleksyjne cytowanie samego siebie i przez większość czasu ekranowego pokazywać nam, jaką medialną figurą jest Joker. Zarówno diegetycznie, jak i poza ekranem.

„Joker: Folie à Deux” / materiały prasowe Warner Bros.

Dwa pierwsze akty to krążenie między celami i gabinetami, przerywane cyklicznie wyrazami dezaprobaty wobec Arthura i jego czynów. Gdybyście zapomnieli, iż ludzie nie lubią morderców, a służba zdrowia w latach osiemdziesiątych nie przejmowała się zbytnio chorymi psychicznie kryminalistami. Bohatera znowu będą besztać niemal wszyscy z wyjątkiem jego „opiekunki” i nowo poznanej sympatii, z którą ten będzie mieć okazję pouciekać sobie wielokrotnie w świat fantazji (o tym za moment). Fleck jednak ani przez chwilę nie pozwala sobie na autentyczną chwilę refleksji, spoglądając tylko wszędzie spode łba, kurząc szluga za szlugiem i siedząc po cichu w celi. Chyba, iż wskakuje w swój kolorowy garniturek… Czy to pozwoli nam na ujrzenie Arthura i Jokera jako dwóch osobnych bytów, abyśmy mieli punkt zaczepienia przy rozprawie i mogli zakwestionować, co jest realne? Nie, po prostu czasem na ekranie musi być Phoenix ze szminką na twarzy, abyśmy nie zapomnieli, kto figuruje w tytule filmu. To o tyle frustrujące, iż pojawiająca się w filmie Lee jest idealnym katalizatorem ponownej psychozy, każąc mu wierzyć, iż to Arthur jest osobowością zastępczą. Niestety Todd Phillips żonglując wykluczającymi się wzajemnie motywami, które w rękach zdolnego scenarzysty kazałyby nam ciągle zgadywać, upuszcza niestety bezceremonialnie oba na ziemię niczym niezdarny klaun. A potem na dokładkę wywala się na skórce od banana, bo taki z niego autotematyczny śmieszek. Rozwiązanie całej akcji wydaje się przez to niezasłużone, ale choćby decyzja odwrotna do przedstawionej byłaby równie pretekstowa. To tylko kolejny argument za tym, iż Phillips nie miał pojęcia, co chce filmem przekazać i jaką adekwatnie historię opowiedzieć. Zdrowy? Czyli dobrze, iż zabił. Chory? Można mu wybaczyć. Coś pośrodku? No nie da się.

Ogromne nadzieje pokładałem w udziale Lady Gagi w filmie. Zarówno przez spore oczekiwania wobec jej aktorstwa (które udało się spełnić), jak i potencjału, jaki może wprowadzić tak niejednoznaczna postać. I na papierze faktycznie wyglądało to bardzo obiecująco. Lee stworzyła sobie własną wizję nie tylko Arthura, ale ich wspólnej przyszłości czy jego postępowania w czasie procesu i odsiadki. Gdy te nie znajdują pokrycia w rzeczywistości, relacja zaczyna robić się coraz bardziej szkodliwa dla obu stron. To nie tylko miejsce na ciekawą bohaterkę, ale na celny komentarz wobec toksycznej kultury fanowskiej, który do Jokera pasuje jak ulał. Jednak ponownie Phillips nie ma pojęcia, jak zagrać kartami, które dostał. Jedyne, co dostaliśmy, to kilka pasujących jak pięść do nosa sekwencji musicalowych, pojedyncze sceny patrzenia sobie w oczy i punkt kulminacyjny ich wspólnej relacji, który zostawia nas z irytującą mieszanką obojętności i skonfundowania. Z jednej strony aż szkoda, iż ktoś o prezencji i talencie Gagi został tak zmarnowany, jednak czy w przypadku takiego dzieła warto w ogóle, cytując klasyka, strzępić ryja?

„Joker: Folie à Deux” / materiały prasowe Warner Bros.

Ciężko jest mi choćby zachwycać się stroną audiowizualną całego filmu. Bo choć te musicalowe sekwencje potrafią dać odrobinę odbiorczej radości, są przesadnie zachowawcze. Jak na historię o dwóch psychopatach, nie dzieje się w niej nic poza silnym ciosem w głowę kijem czy strzelaniem z rewolweru. Pheonix i Gaga śpiewają niezgorzej, muzyka buja widzem do rytmu, scenografia migocze i razi kolorami, ale to już wszystko było. Gdzie jest obsesja na punkcie muzyki? Gdzie szaleńcza pasja? Gdzie jest chociaż odrobina formalnej odwagi? Chociaż jest duża szansa, iż jeden utwór pójdzie w viral, kiedy nadejdzie druga fala memów o byciu zbyt szalonym dla tego świata i życiu w sami wiecie czym. Z operatorką jest podobnie. Pamiętacie kultową scenę tańca w łazience i ten moment, kiedy Joker odchyla się do tyłu, paląc papierosa? Bo Todd Phillips pamięta i dołoży wszelkich starań, abyście o nich nie zapomnieli. Jako kompilacja gifów pewnie zawojowałaby Tumblra, ale obecnie, kiedy musiałem patrzeć na nie przez ponad dwie godziny, nie poczułem się aż tak urzeczony. Poza cytowaniem poprzedniego, znacznie ciekawszego filmu, nie uświadczymy tu wiele ponad zachowawcze kino stylu zerowego. Jeden zgrabny mastershot nie wystarczy, abym zapomniał o ponad dwóch godzinach białego szumu.

Jest mi autentycznie przykro. Zaraz po seansie byłem wręcz wściekły, zastanawiając się, jak można było tak zmarnować ogrom potencjału, jaki mimo wszystko tkwił w tym filmie. Jednak teraz, gdy kończę już swoją chaotyczną recenzję, ogarnia mnie bezsilność. Czuję, iż poświęciłem temu filmowi więcej emocji i uwagi, niż choć przez chwilę zrobił to Todd Phillips. Zwłaszcza, iż absolutnie na to nie zasługuje. An film, ani reżyser. Ta pusta skorupa intrygującego pomysłu odbija tylko po sobie echo piosenki o klaunie, którą już za chwilę będzie nucić publika, a jedynym błaznem w tym układzie jestem ja. Bo dałem się nabrać na to, iż w rękawie reżysera kryje się jakiś as. A tymczasem był to rewolwer, który wystrzelił mi prosto w mordę. That’s life…

Korekta: Piotr Ponewczyński

Idź do oryginalnego materiału