John Wick: Chapter 4 – recenzja filmu. Zasłużone laury

popkulturowcy.pl 1 rok temu

Po kilku latach oczekiwania i wielu gorących zapowiedziach do kin wreszcie zawitała nowa odsłona kultowej już serii o najlepszym płatnym zabójcy. Stary, ale wciąż jary Keanu Reeves powraca jako John Wick, który ponownie próbuje przetrwać, podczas gdy reszta zabójczego świata chce go ukatrupić. Tym razem jednak bohater jest w pełnym odwrocie – koniec uciekania, czas na kontratak. Czy najnowsza część spełniła choć połowę obietnic, mówiących o najlepszym filmie akcji ostatniej dekady?

Nie wiem jak innym, ale mnie poprzednia odsłona, czyli Parabellum nie przypadła do gustu aż tak, jak wcześniejsze części. Była dobra, jednak mimo wielu świetnych momentów miałem wrażenie, iż sens gdzieś się pogubił. Sama akcja była zbyt przepakowana i męcząca. Nie spodziewałem się zatem, iż tegoroczny John Wick: Chapter 4, który prawie w całości składa się z wysokooktanowej akcji tak mi się spodoba. Czemu ta część zawdzięcza wysoką jakość? Złożyło się na to kilka elementów, które zaraz rozwinę.

Zdradzony i doprowadzony do białej wściekłości John mimo czyhającego na niego niebezpieczeństwa postanowił przejść do wspomnianego kontrataku. Za swój cel obrał przywódców półświatka, czyli członków Najwyższej Rady. Podróżuje więc z miasta do miasta poszukując sojuszników wśród dawnych kolegów po fachu. W międzyczasie na placu boju zdążyło się wykreować nowe zagrożenie w osobie Markiza de Gramonta. Wybrany przez Radę specjalny przywódca, dysponując jej wszelkimi, nieograniczonymi środkami ma za zadanie ostatecznie pozbyć się głównego bohatera. John poza standardowymi, goniącymi za zarobkiem zabójcami ma więc na karku jego elitarnych żołnierzy.

Nie ma co roztrząsać się nad fabułą, która jak przystało na film akcji, nie jest skomplikowana. To standardowe kino zemsty, w którym jednak motyw odwetu ciągnie się już od czterech odsłon. Jednak z każdą kolejną częścią świat zabójców, który został wprowadzony w pierwszym Johnie Wicku się rozszerza. Poznajemy nowe twarze, nowe zasady, nowe wątki i historie. Siła więc nie leży w samej historii, ale w sposobie, jak skrupulatnie udało się to uniwersum rozszerzyć. Tym razem twórcy zebrali na ekranie prawdziwą śmietankę. W tegorocznej odsłonie wprowadzono całą masę nowych bohaterów, którzy wzbogacają to uniwersum i dają nam prawdziwy powiew świeżości.

Zaczynając od Markiza, czyli głównego antagonistę filmu. Karierowicz, który dostał od losu złotą kartę i zamierza ją dobrze wykorzystać. Nie przebiera w środkach w drodze do celu. Ociekający charakterystycznym, arystokratycznym stylem, podkreślonym przez regionalny akcent bohater wypada szalenie autentycznie. Każda sekwencja z jego udziałem, przykuwa uwagę, gdyż jego niepozorna aparycja ustępuje dzikiej nieprzewidywalności. Grający go Bill Skarsgard bez problemu wskoczył w skórę upiornego antagonisty i zaserwował nam rewelacyjną kreację.

W zasadzie każdej nowej postaci można by poświęcać osobny akapit, chwaląc to jak dobrze aktor odnalazł się w tym świecie i jak autentycznie wypadł. Nie ma jednak na to czasu. Jak wspomniałem wcześniej śmietanka kina akcji, która pojawia się w tej części robi niesamowitą robotę. Głównie dlatego, iż genialnie sprawdziła się nie tylko pod kątem swoich umiejętności kaskadersko-choreograficznych. Każda postać napisana jest w taki sposób, aby poza pojawieniem się i wywinięciem kilku kopniaków, miała jakiś swój „arc”, tło, które nadaje jej głębi i pozwala zaprezentować również aktorski talent.

Donnie Yen, jako niewidomy szermierz, niczym Rutger Hauer w Ślepej Furii, czy choćby Netflixowy Daredevil. Marko Zaror, czyli prawa ręka Markiza i dowódca jego „przybocznej armii”. Hiroyuki Sanada, menadżer japońskiego Continentalu i bliski przyjaciel Wicka. Czy wreszcie Scott Adkins, którego kreacja szczerze wgniotła mnie w fotel. Ucharakteryzowany niczym Pingwin w Batmanie Matta Reevesa aktor miał swoje 5 minut, by ostatecznie udowodnić w kinie światowego formatu, iż poza wywijaniem salt i kopniaków potrafi świetnie zagrać, o ile da się mu szansę. Killa, niemiecki gangster, którego droga krzyżuje się ze ścieżką głównego bohatera w wykonaniu Adkinsa to czyste złoto. Śmiałem się do rozpuku i fascynowałem, jak aktor bawi się swoją rolą. Oczywiście nie odebrano mu przy tym możliwości ekranowego skopania tyłka Johnowi Wickowi, co również było jednym z najlepszych momentów w filmie.

Choć z początku czwórka mocno przypomina poprzedniczkę, odznacza się zdecydowanie wyższą jakością wykonania. Walki nie są tak ślamazarne jak w przypadku starć w szklanej sali z Parebellum. Strzelaniny (przez większą część seansu) nie męczą ale trzymają uwagę widza dając prawdziwy zastrzyk adrenaliny. Pojedynki na pięści i broń białą są zmiksowane z szalejącymi wokół kulami, choreografie są przygotowane z widoczną dbałością o detale. Dynamiczne, emocjonujące i starannie nakręcone. Przy okazji większość skwitowana jest idealnie wyważoną nutką autoparodii, z której znana jest ta seria. Świetnym przykładem jest pierwsza większa sekwencja, czyli rozpierduła w Osace (nie da się tego nazwać inaczej biorąc pod uwagę ile się tam dzieje). Powinna ona stanowić przykład jak należy kręcić sceny akcji po mistrzowsku. 24 godziny po wyjściu z kina wciąż wspominam ogromne emocje podczas jej oglądania.

Coś, co zdecydowanie przykuło moją uwagę i naprawdę zaimponowało to brak uczucia pędu. Otóż w nowej odsłonie mimo względnie prostych założeń fabularnych naprawdę dużo się dziej. Sytuacja kilka razy się odwraca, na ekranie co chwila pojawiają się nowe postacie, Akcji jest tyle, iż można się nią udławić. A mimo to, ani razu nie miałem wrażenia, iż reżyser się śpieszy, idzie na skróty, czy na siłę ucina jakieś sceny i elementy, by pokazać coś więcej. choćby gdy na ekranie widzimy nową gwiazdę kina akcji, zanim zaczną się wymiany ciosów mamy chwilę wyciszenia, abyśmy mogli na spokojnie zapoznać się z wątkiem i tłem danej postaci. Mam wrażenie iż Stahelski nauczył się na niektórych błędach, ponieważ tym razem naprawdę udało mu się wyważyć rozbudowane sceny akcji, i momenty spokoju i wytchnienia, pomiędzy którymi możemy zobaczyć wiele naprawdę pięknych ujęć i kadrów.

Parę słów o ścieżce dźwiękowej, która przypomina o sobie jako o jednym z kluczowych elementów sukcesu serii. Soundtrack w filmie John Wick: Chapter 4 sięga do korzeni i w paru elementach przywołuje świetne utwory znane z pierwszej czy drugiej odsłony. Słyszeliśmy je podczas strzelaniny w klubie w jedynce, czy rozróbie na koncercie w Rzymie w dwójce. Tutaj o sobie przypominają. Dodatkowo w kulminacyjnym momencie otrzymaliśmy interesujący zabieg w postaci komentowania bieżących wydarzeń przez komentatorkę radiową, która w poszczególne elementy akcji wplata kultowe piosenki, jak choćby Paint it Black Rolling Stonesów.

John Wick 4 spełnia obietnice o rewelacyjnym kinie akcji z nawiązką. Pełne adrenaliny sekwencje na długo wpiszą się w historię tego gatunku i jestem pewien, iż przez wiele lat żadna produkcja nie dorówna im pod względem jakości. Nowi aktorzy w serii wprowadzili dużo świeżości a sama ich obecność podnosi jakość filmu oraz euforia w trakcie seansu. To wszystko plus spora dawka humoru, którą zapodaje nam reżyser gwarantuje udany seans. Po raz kolejny niestety Stahelskiemu zdarzyło się przeciągnąć strunę w kwestii ilości nieprawdopodobnych upadków i przegiętej finałowej walki na schodach. Ale jestem w stanie tym razem mu to wybaczyć. Nowa odsłona gwarantuje rewelacyjną rozrywkę. Żaden fan kina akcji nie wyjdzie z seansu zawiedziony. To prawdziwy festiwal śmigających kul i rewelacyjnych pojedynków, który już w trakcie premiery można uważać za kultowy.

Idź do oryginalnego materiału