Dla nas John Candy to jeden z panteonu amerykańskich komików przełomu lat 80. i 90. Spotykamy go co roku w okolicach świąt, kiedy jako Gus Polinsky, wraz z zespołem, pomaga matce Kevina dostać się do Chicago. Na ekranie pojawia się na chwilę, ale dowozi pełne emploi swoich aktorskich atutów. Kwestie są improwizowane, postać jest wymyślona, zespół jest wymyślony. Candy spędza na planie jeden dzień, kasując symboliczne, niecałe pół tysiąca dolarów. Scenarzysta Kevina samego w domu John Hughes jest jego wielkim przyjacielem.
Z tego epizodu powoli wyłaniają się podwaliny typu dokumentu, który co jakiś czas potrzebujemy. Serdeczny, ciepły, pokazujący bohatera z kilku perspektyw, ale również wyjątkowo uważny, żeby żadnej z tych perspektyw przypadkiem nie przekrzywić. Colin Hanks, syn Toma Hanksa, stara się nam pokazać króla komedii pod każdym możliwym kątem. Artysty, który chciał przede wszystkim być dla innych, a dopiero potem dla siebie.
Oglądamy chłopaka z przedmieść Toronto, którego komediowy talent rozwijał się od małego. Jednocześnie Candy w wieku paru lat stracił ojca; tragedia, która położyła się cieniem na całe życie. Candy był autentyczny i nie przyodziewał masek. Wywarł wpływ na tak dużo osób, iż teraz, po trzydziestu latach od jego śmierci, zdecydowano się o nim opowiedzieć. Wysłuchanie wspomnień legend takich jak Steve Martin czy sam Mel Brooks, słucha się z nieukrywanym wzruszeniem i podziwem.

Film Hanksa spełnia istotną dziś misję – przypomina nam o artyście, który kierował się wartościami wymagającymi ciągłego odświeżania: ciężką pracą, rodziną, dbaniem o najbliższych. O tym mówi córka Candy’ego, podobna do niego jak dwie krople wody, Jennifer. Poruszającym wspomnieniom towarzyszą przebitki ze wspólnych chwil uwiecznionych na taśmie VHS. Mamy do czyniania z work-life balance w wydaniu hollywoodzkim. To opowieść o kimś, kto potrafił znaleźć czas dla wszystkich, pomimo bycia tytanem pracy. Z drugiej strony Candy chciał być wszędzie, być na każdym z dostępnych planów. Dokumentaliści pokazują, jak wrodzony altruizm zaczyna być przeszkodą bohatera. Ludzie do niego lgnęli, wręcz go eksploatowali; a on nikogo nie odrzucał, do tego stopnia, iż nieraz wskakiwał w ojcowskie buty, o czym wspomina Macaulay Culkin. Sam temat rodziny – tej biologicznej, ale też tej z wyboru – jest dla Hanksa niezwykle ważny. Mamy tu przecież garstkę ludzi, którzy w towarzystwie Candy’ego czuli się najlepiej. Gwiazdy nie mniejszego kalibru niż on sam: Dan Aykroyd, Catherine O’Hara, wypowiadają się o nim jak o bracie.
Podtytuł produkcji – Lubię siebie, część słynnego monologu Candy’ego z Samoloty, pociągi i samochody – to składowa jego portretu. Lubi siebie i ludzie lubią jego. Akceptuje swoje niedoskonałości; te fizyczne, ale też te, które trapiły jego osobowość: lęk po stracie ojca, skłonność do nałogów, nadmierne zaufanie wobec ludzi.

W całej tej jednak złożoności dokument nie jest specjalnie wnikliwy. Kolejne przytaczane anegdoty mają podobną temperaturę; dla wszystkich Candy był kimś wyjątkowym. Ten umowny punkt wyjścia momentami spycha samego bohatera na drugi plan w swoim własnym filmie – ironicznie, bo podobnie jak w filmach, w których sam grał. Przez to też często całości brakuje odpowiedniego tempa, bo zarówno twórcy, jak i przyjaciele grają do jednej wspólnej bramki – o Candym nikt nie ma nic złego do powiedzenia. Hagiograficzny ton jest zrozumiały, zwłaszcza po 30 latach, ale może szersze odkrycie kart – czy to w kontekście nałogów, czy ostatnich lat życia – dodałoby dokumentowi szczerości.
Candy: Lubię siebie stara się być brakującym elementem kulturowego, ale też czysto ludzkiego dziedzictwa Johna Candy’ego. Uzasadniona laurkowość dominuje nad wątkami trudniejszymi, które Colin Hanks napoczyna, ale nie rozwija – jak bycie więźniem we własnej skórze. Ma się wręcz miejscami brutalne wrażenie, iż nikt z Candym za życia o nim nie rozmawiał, a wszelkie refleksje przyszły zbyt późno. Z drugiej strony, sama świadomość, iż źle się działo, nie uprawnia nas do ujawniania i poznania wszystkich szczegółów. To co dostajemy powinno wystarczyć, i wystarcza, jako pełna emocji i wzruszająca opowieść o, co wielokrotnie wybrzmiewa na ekranie, „dobrym człowieku”. I to o nim jest ten, warty polecenia, dokument dostępny na Prime.




