Jesteś tylko wygodny. Dopóki będą cię potrzebować, to będą pamiętać.
Marek przyjechał po żonę do teściowej, aby zabrać ją do domu po kolejnej „małej sprzeczce”. Zatrzymał samochód przed starym dziewięciopiętrowym blokiem, poprawił kołnierz i ruszył w stronę klatki schodowej. Już prawie dotarł do drzwi, gdy nagle zauważył kogoś w oknie na parterze. Serce mu zamarło.
— Mamo? Co ty tu robisz? — zapytał zaskoczony, rozpoznając swoją matkę.
— Cicho — szepnęła Elżbieta Stanisławowa. — Chodź tu.
— O co chodzi? — zmarszczył brwi.
— Po prostu podejdź i posłuchaj — wskazała na uchylone okno.
Z mieszkania teściowej dobiegały kobiece głosy. Mówiły głośno, bez zahamowań. To była Kasia — jego żona — i jej matka.
— Mamo, powinnaś była widzieć, jak się wystraszyli. Zwłaszcza ta ze łzami w oczach. „To moja wina, nie uchroniłam wnuka!” — Kasia wybuchnęła śmiechem. — Wszystko idzie po naszej myśli. A mój Mareczek to prawdziwy skarb: jak tylko coś się dzieje, biegnie ratować jak piesek. choćby do szpitala zawiózł. Wiedziałam, iż jeżeli nie przycisnę go tą „ciążą”, to nigdy nie doczekam się oświadczyn.
— Kasia… to jednak podłe — niepewnie zaprotestowała matka.
— Mamo, ty nic nie rozumiesz. Teraz najważniejsze, żeby wydębić od niego mieszkanie. Mają tę trzypokojową w centrum, nie zapominaj. Już im powiedziałam — trzeba się wprowadzić, skoro dziecko w drodze. A potem jakoś usuniemy go z rodzicami. Najważniejsze, iż Marek wszystko łyknie. Nie jest typem, który trzaska drzwiami. Można go cicho, delikatnie… prowadzić. Tak jak mi trzeba.
Marek stał, jakby ktoś wyrwał mu serce. Słuchał każdego słowa, niezdolny się poruszyć. Obok matka ścisnęła jego dłoń.
— Słyszałeś? — spytała cicho.
Skinął głową. Jego twarz stała się biała jak papier.
— Chodźmy.
Weszli do mieszkania. Marek gwałtownie nacisnął dzwonek. Drzwi otworzyła Kasia, cała rozpromieniona — najwyraźniej jeszcze pod wrażeniem własnych słów.
— Kochanie! A ty co tak wcześnie? — powiedziała, forsując uśmiech.
— Nie przygotowuj przemówień. Swoje rzeczy przywiozę ci sam — odparł spokojnie. — A jutro składam pozew o rozwód.
— Co…? Oszalałeś? Dlaczego?
— Bo wszystko słyszałem. O „ciąży”, o mieszkaniu, o tym, jaki jestem wygodny. Dzięki, iż tak gwałtownie pokazałaś, kim naprawdę jesteś.
Kasia próbowała coś powiedzieć, ale słowa utknęły jej w gardle.
Elżbieta Stanisławowa tylko rzuciła w stronę byłej synowej:
— A ja sobie winę przypisywałam. Myślałam — może nie zaakceptowałam cię, nie dogadałyśmy się. A tu się okazuje, iż serce matki wszystko wyczuwa. Po prostu nie chciało widzieć.
Wyszli. Marek się nie odwracał. W piersi zrobiło się jakoś lżej — jakby wreszcie zdjął z siebie ogromny ciężar. Szedł w milczeniu, a obok matka — pierwszy raz od wielu lat — nic nie mówiła, tylko ściskała jego dłoń w swojej. Ciche wsparcie, które znaczyło więcej niż wszystkie słowa.