Pod koniec lat 70. jego grafiki zdobiły wiele murów nowojorskiej metropolii. Niektórzy widzieli w nim zwykłego grafficiarza, inni rzadki talent. Dla Andy’ego Warhola był źródłem inspiracji, dla Madonny pierwszą miłością, a sam siebie nazywał żywą legendą. Jean-Michel Basquiat, prekursor sztuki graffiti i uliczny erudyta, który do dzisiaj budzi skraje emocje.
Nowy York, końcówka lat 70. Andy Warhol je lunch z kuratorem Henrym Geldzahlerem. Nagle, ni stąd ni zowąd podchodzi do nich młody, czarnoskóry chłopak z rozwichrzoną fryzurą. Dziwne, zwykle goście restauracji, w której jada Warhol, są na tyle onieśmieleni obecnością artysty, iż nikomu do głowy nie przyjdzie choćby kurtuazyjna rozmowa. Młodziak, który podchodzi do stolika jest inny, po hardym spojrzeniu widać, iż niewielu rzeczy bał się w życiu. Zamienia kilka słów z Warholem, a po krótkiej pogawędce sprzedaje mu własnoręcznie robione pocztówki. Geldzahler drapie się po głowie: Ten chłopak będzie nowym objawieniem w świecie sztuki czy sprzedawcą, który każdy kamień przemieni w złoto?
Podczas gdy Henry nie może wyjść z podziwu nad tym, jak chłopak zręcznie żongluje słowami, uśmiech nie znika z twarzy Warhola. Zdaje się być zafasynowany stojącym przed nim młodzieńcem. To uczucie będzie mu towarzyszyło tak naprawdę do śmierci Jeana-Michela, a przypadkowe spotkanie okaże się przełomowe – da początek przyjaźni, w czasie której obie strony będą zaspokajały swoje potrzeby – król pop-artu stanie się mecenasem młodego artysty, a on tymczasem źródem inspiracji i energii mistrza.
SAMOzwańczy król Nowego Yorku
Wychowywał się w wieloetnicznym Brooklynie, którego kultura była zlepkiem wielu narodowości: Polaków, Włochów, Żydów i Afroamerykanów. Takie środowisko było dla niego jak szkoła życia, w której nietolerancja była na porządku dziennym. Nieprzyjaźni sąsiedzi, choroba psychiczna matki i awantury z ojcem wypychały go poza brooklyński świat, a spokoju szukał w muzeach i galeriach. Był samoukiem. Wrażliwcem, który nie umiał żyć bez literatury i sztuki. Włócząc się po ciemnych zaułkach Nowego Yorku, szukał sposobu, który pozwoli mu wyrazić siebie.
Od lewej: Jean-Michel Basquiat | Bez tytułu | 1983, Jean-Michel Basquiat | Bez tytułu | 1984
W końcu go znalazł. Przybrał pseudonim SAMO (od „Same Old Shit”), a miejskie ulice zapełniał hasłami w stylu „SAMO jest zmierzchem neonowej fantazji zwanej życiem”, czy „SAMO jest końcem burżuacji”. Każdy slogan opatrywał symbolem „©” i koroną, które wskazywały nowego króla miasta. Tworzone sprayem hasła piętnowały polityków, pogoń za bogactwem i nierówności społeczne. Inspirowane poezją haiku slogany tworzył często pod osłoną nocy, niczym Banksy.
Wielu nowojorczyków chciało go poznać, a przynajmniej dowiedzieć się, jak brzmi nazwisko SAMOzwańczego artysty. Jean-Michel nie kazał im długo na to czekać. Przedstawił się w 1978 roku na łamach „Village Voice”, a na murach napisał „SAMO umarł”.
Madonna, pierwsza miłość
Podczas gdy SAMO umiera, Basquiat rodzi się na nowo. Nagle miasto otwiera dla niego swój tajemniczny świat wypełniony klubami nocnymi i znajomościami z pierwszych stron gazet, a on szaleńczo próbuje wycisnąć z tych pięciu minut jak najwięcej. Próbuje swoich sił jako DJ, wymienia się inspiracjami z innymi grafficiarzami, bierze udział w teledysku „Rapture” Blondie. Wtedy poznaje swoją pierwszą miłość, która każe mówić na siebie „Madonna”. Jean-Michael wieszczy jej karierę muzyczną i choćby nie zdaje sobie sprawy, jak prorocze już niedługo okażą się jego słowa.
Związek Basquiata i Madonny jest jednak krótki, ich drogi rozchodzą się na początku lat 80. Ona skupia się na budowaniu swojej marki, on szuka nowych dróg ekspresji w malarstwie. Swojej ówczesnej miłości poświęca jeden z obrazów „A Panel of Experts” – zapisuje imię Madonny, po czym je przekreśla i na jego miejsce wstawia „Venus”, prawdopodobnie pseudonim nowej dziewczyny.
U szczytu sławy
Przekreślenia na obrazach stały się znakiem rozpoznawczym Basquiata. W ten sposób paradoksalnie podkreslał znaczenie słów – uważał bowiem, iż ludzie zwracają większą uwagę na słowa, które ktoś próbuje ukryć. Na jego obrazach nie zobaczymy malarstwa bogatego w piękne postaci i wyraźnie zarysowane kontury. Twórczość artysty krzyczy kolorem i jest echem miksu kultur, w którym dorastał, z wyraźną przewagą nurtów afrykańskich. Z prac Basquiata przebijają słowa, które łączą się z przekazem wizualnym. Dzięki tym obrazom patrzymy na świat oczami Jeana-Michela – widzimy to, co przeraża, śmieszy czy wprawia w zadumę.
Motywami, które często się powtarzają, są czaszki i twarze inspirowane afrykańskimi maskami. Na jednym z obrazów widzimy twarz czarnoskórego policjanta, obok której artysta dopisał słowo „pionek”, sugerując poddańczość funkcjonariusza wobec jego mechanizmów świata.
Basquiata dostrzega coraz więcej twórców i marszandów, którzy odnajdują na jego dziełach ład i przesłanie. Przełomowym momentem staje się spotkanie z Anniną Nosei, znawczynią sztuki która kwalifikuje artystę jako jednego ze sztandarowych twórców neoekspresjonizmu. W 1981 Jean-Michel bierze udział w wystawie „New York/New Wave”, a tłumy krytyków i dziennikarzy nie mogą nadziwić się jego twórczości. Basquiat błyszczy i powoli staje się legendą.
U szczytu sławy, kiedy w końcu stać go na garnitury od Armaniego, nie może oderwać się od pracy. Przeraża go myśl, iż czar pryśnie, a on znowu znajdzie się na Brooklynie. Zdesperowany, coraz częściej sięga po heroinę i kokainę. 12 sierpnia 1988 roku zostaje znaleziony martwy w swojej pracowni na Manhattanie. Staje tym samym ramię w ramię obok Kurta Cobaina, Amy Winehouse i Jima Morrisona, dołączając do legendarnego Klubu 27. Jako jedyny reprezentuje w nim obszar malarski – cóż, jak na prawdziwego Króla przystało, choćby w takim towarzystwie musi się wyróżnić.