Alicja Filipowska po raz kolejny powraca do Kamionki – małej miejscowości, która w jej prozie pełni niemal rolę bohatera. Tym razem w Czarnych łabędziach przenosimy się do lata 1993 roku, by z perspektywy dziesięcioletniego Pawła przeżyć wakacje, które miały być najlepsze w życiu… a stały się początkiem końca dziecięcej beztroski.
Na pierwszy plan wysuwa się bardzo dobrze oddany klimat lat 90. Filipowska z czułością i dbałością o detale kreśli codzienność małomiasteczkowego życia tamtych czasów. Wychowanie, podziały społeczne, relacje rodzinne – wszystko to przedstawione jest z wyczuciem i autentycznością. Dzięki temu łatwo zanurzyć się w świecie bohaterów, choćby jeżeli dorastaliśmy w zupełnie innych realiach.
Mocną stroną powieści jest również sposób, w jaki autorka pokazuje wpływ dzieciństwa na dorosłe życie. Narracja prowadzona jest dwutorowo – widzimy Pawła jako chłopca i jako dorosłego mężczyznę, który wraca do Kamionki, by skonfrontować się z przeszłością.
Niestety, sama historia pozostawia niedosyt. Tajemnice, które początkowo mają budować napięcie, okazują się dość przewidywalne. Fabuła – choć osnuta wokół zniknięcia jednego z przyjaciół – nie rozwija się w żadnym wyrazistym kierunku. Zamiast wyraźnej osi narracyjnej, otrzymujemy raczej ciąg luźno powiązanych wspomnień i obserwacji. Brakuje tu mocniejszego akcentu, wyraźnego przesłania czy zaskoczenia, które wynagrodziłyby powolne tempo opowieści.
Czarne łabędzie nie są książką z gatunku tych, które długo pozostają w pamięci. To raczej nostalgiczna pocztówka z przeszłości – ładna, sentymentalna, ale pozbawiona głębszego ciężaru. Dla niektórych czytelników może być to atut, dla innych – rozczarowanie brakiem mocniejszego akcentu tajemnicy lub akcji.
Dla miłośników opowieści o dzieciństwie, relacjach i przemijaniu – tak. Dla tych, którzy szukają intrygującej historii – raczej nie.