IDO FLUK: – Od początku wiedziałem, iż centralną postacią będzie nie Keith Jarrett, ale Vera Brandes, nastoletnia menedżerka. To jej upór doprowadził do tego, iż 24 stycznia 1975 r. koncert w ogóle się odbył. Jej biografia jest niezwykła, choć mało kto ją zna. Spotkaliśmy się na greckiej plaży, gdzie przegadaliśmy wiele godzin. Mała Vera codziennie słyszała dochodzące z rodzinnego domu krzyki i dźwięki borowania. Jej ojcem był wzięty stomatolog o mocno patriarchalnym usposobieniu. W pokoju gościnnym zorganizował klinikę dentystyczną. Jego córkę nazywano w klasie Jazz Rabbit – w nawiązaniu do „White Rabbit”, hippisowskiego hymnu z albumu „Surrealistic Pillow” zespołu Jefferson Airplane. Bo tamta piosenka była hołdem złożonym Milesowi Davisowi oraz pisarzowi Lewisowi Carrollowi, idolom Very. Zamiast się uczyć, spędzała czas na festiwalu Berlin Jazz Days. Zbuntowana, już w wieku 15 lat podjęła się organizacji trasy koncertowej brytyjskiego saksofonisty tenorowego Ronniego Scotta z jego triem. W konserwatywnych Niemczech nie postrzegano tego jako szczególnego osiągnięcia, a w szkole zrujnowało jej to reputację. Słuchając jej opowieści, zrozumiałem, iż scenariusz powinien oddawać spontaniczność jej charakteru i nie trzymać się twardo utartych zasad.
Film sprawia wrażenie improwizacji, czegoś w rodzaju jam session.
Pisałem w pandemii. Mój syn siedział zamknięty w swoim pokoju, bez przerwy z kimś gadał na Zoomie. Włączyłem ulubioną płytę Johna Coltrane’a. Potrzebowałem bodźca, by się skupić. Założenie było takie, by nie przejmować się błędami, w ogóle nie używać przycisku „delete”.