
Wbrew socrealistycznym modom na intelektualną zgrzebność, dzięki konsekwencji, uporowi, dyplomacji w redakcyjnych rozmowach z ciemniakami od cenzury, narodził się znany i masowo czytany periodyk. Znany powszechnie, gdyż na ówczesnym „rynku” był wyjątkiem, enklawą udowadniającą, iż przy odrobinie dobrej woli może powstać coś wspaniałego, coś wyraźnie różniącego się od partyjnych zaleceń.
Ilekroć myślę o losach pisma, którego nie zniszczył komunizm, a wykończyła parodia kapitalizmu, dokucza mi chandra; lata temu krążyła po Polsce piosenka Sikorowskiego „Nie przenoście nam stolicy do Krakowa”. A ja sobie śpiewałem: nie przenoście nam „Przekroju” do Warszawy. Niestety, moje modły trafiły pod niewłaściwe niebiosa i magazyn zszedł na dziady. Co potwierdza tezę, iż nie należy ulepszać czegoś, co jest dobre.
Marian Eile, pierwszy Naczelny (od 1945 do 1969 r.) przeszedł do historii i nastało WIELKIE BUM: „nadejszły” czasy zwycięstwa miernot: o ile przed przeprowadzką w 2002 r. jego nakład oscylował w granicach siedmiuset tysięcy egzemplarzy, to po przenosinach, zmianie profilu i właściciela, dopełzł do czołówki bezwartościowych piśmideł o nakładzie nie przekraczającym trzydziestu tysięcy.
Kiedy zastanawiam się dlaczego nie potrafimy zdobyć się na kulturę bogatszą od PRL owskiej, zaglądam do szafy zapełnionej rocznikami tego czasopisma i wracam do lektur wywodzących się z czasu, gdy publikowano rzeczy „na bazie” i „po linii”, a drukowanie innych przypominało spotkanie cudu z niemożliwością.
Treść jego poszczególnych egzemplarzy boleśnie udowadnia, iż za komuny istniało kulturalne życie bogatsze o wykwintne doznania. Lecz, jak to bywa z podróżami po sentymentach, poczęły mnie dręczyć dwubiegunowe podekscytowania zabarwione goryczą; z jednej strony rozpierało mnie uczucie dumy na myśl, iż choćby w chwilach, gdy po naszym kraju grasowały ideologiczne tłumoki i plenił się zamordyzm, potrafiliśmy przeciwstawić się tym idiotyzmom tworząc unikalny tygodnik. Natomiast z drugiej strony zachodziłem w głowę, jak to możliwe, iż w czasach, gdy nareszcie jesteśmy wolni od grasantów i nie gnębią nas jakiekolwiek tuzy cenzury, ciągle nie stać nas na kontynuowanie wypracowanych i sprawdzonych wzorów wydawania pism o minionej świetności, a przeciwnie, stać nas na ich likwidację.
Pieścimy w sobie ongisiejszy zwyczaj czytania kulturalnych periodyków. Z nawyku sięgamy do ich lektury, by już po chwili stwierdzić z rozczarowaniem, iż jest coraz mniej znanych i lubianych, a powstaje coraz więcej przeciętnych, iż zapanowała wszechobecna moda na niechlujstwo czy niski poziom sztuki poligraficznej.
Nie ma w tym jednak nic dziwnego, bo za obecny stan rzeczy odpowiedzialny jest skandaliczny procent budżetu przeznaczonego na kulturę; podczas, gdy w innych krajach wydatki na nią są znacznie większe, my jako mądrzejsi od reszty Europejskich państw, staramy się je zredukować.
Dopiero co narzekaliśmy na szarobury ustrój. Ponoć zakończył się najgorszy etap naszego istnienia. Wszelako dotąd nie potrafimy go zastąpić systemem efektywniejszym i znowu, jak za minionych lat, tkwimy w przedsionku do zwyczajności.
Jest mi z tego powodu przykro, a podejrzewam, iż nie tylko mnie, bo sprawa jakości edytowania czegokolwiek, staje się coraz szerszym i niepokojącym zjawiskiem. Mógłbym do usranej śmierci ględzić o tym, co było, ale się zmyło; mógłbym przerzucać się truizmami o tym, ile nam się pokiełbasiło i pogmatwało na odcinku kultury; mógłbym, ale czy od mojego marudzenia przybędzie rozumu tym, co go utracili?
*
Jak czytam, kto w nim pisał, zalewa mnie krew. Z autorów polskich: Maria Dąbrowska, Zofia Chądzyńska - kongenialna tłumaczka Julio Cortazara, Magdalena Samozwaniec, Stefania Grodzieńska, Izabela Czajka, Wanda Falkowska, Maria Zientarowa – autorka „Wojny domowej”, Konstanty Ildefons Gałczyński, Stefan Wiechecki, Jan Stoberski.
Jerzy Szaniawski drukował opowiadania o profesorze Tutce, Jan Kamyczek prowadził specjalną rubrykę „demokratycznego savoir-vivre’u”, Sławomir Mrożek publikował swoje satyryczne rysunki. Można było zapoznać się z literackimi rozważaniami Artura Sandauera, napawać twórczością Stanisława Dygata, esejami Jana Błońskiego, zza Żelaznej Kurtyny nadsyłali reportaże Olgierd Budrewicz i Roman Burzyński, co w gomułkowskich czasach było ewenementem.
Rysunkami przyozdabiał tygodnik Antoni Uniechowski i niezapomniany Daniel Mróz, Zbigniew Lengren zamieszczał swojego Filutka, wierszy dostarczali Jan Brzechwa, Janusz Minkiewicz, Ludwik Jerzy Kern. Publikował w nim swoje powieści (Katar, Śledztwo) Stanisław Lem. W nim też Piotr Skrzynecki przedstawiał swoją obrazkową powieść („Szaszkiewiczowa, czyli Ksylolit w Jej życiu”). Felietonami sypali Jerzy Waldorff i Lucjan Kydryński, a jego brat, Juliusz Kydryński, przetłumaczył „Most na rzece Kwai”, treść filmu niedostępnego w naszych kinach wyświetlających radzieckie gnioty.
Natomiast zgniły zachód reprezentowali Françoise Sagan, Curzio Malaparte, Franz Kafka, niedościgły humorysta – Roald Dahl, Luis Borges, Ramon Gomez De La Serna i wielu, wielu innych pisarzy, grafików, malarzy, których tekstów próżno by szukać na mapie innych czasopism. Tu znaleźli artystyczny azyl, odskocznię od socrealistycznych wymogów, schronisko dla ludzi myślących bez instrukcji, bezpieczną przystań do swobodniejszych wypowiedzi. To wokół stworzonych w nim warunków skupiły się wybitne indywidualności tworzące niepowtarzalny klimat.