Pojawiają się pierwsze recenzje mojej książki. Przeważnie miłe, a choćby te nie do końca miłe mają swój urok, bo zarzuty sprowadzają się do „wszystko fajnie, dopóki autor nie zacznie się czepiać mnie albo mojej firmy”.
Postanowiłem odnieść się na blogu do dwóch grup zarzutów, które pojawiają się w uwagach krytycznych. Jedną jest zarzut o stronniczość książki, drugą o to, iż organizacje takie jak Electronic Frontier Foundation traktuję niekonsekwentnie, bo raz się z nimi zgadzam, a raz nie.
Wobec obu zarzutów od razu przyznaję się do winy. Guilty as charged. Ale dziwi mnie to, iż kogoś to dziwi.
Zarzut stronniczości jest szczególnie paradoksalny, gdy wychodzi z klawiatury autorów manifestów z serii „Internet nie jest zagrożeniem, ale niespotykaną dotąd szansą rozwoju kultury i wiedzy”. Albo raportów „Fajni kulturalni”, w których piractwo wybiela się przez skupienie na niereprezentatywnej próbce piratów sympatycznych, mniamuśnych i słitaśnych, co to ich motywuje wyłącznie pragnienie archiwizowania przedwojennych filmów w jidysz.
Od kilkunastu lat, jeszcze od czasów pionierskiej publicystyki ś.p. Marka Cara, jesteśmy młotkowani tekstami o tym, jak to internetu nie należy się bać, jak to stwarza niespotykane szanse i możliwości, jak to ktoś se kupił telefona i to go uczyniło „człowiekiem plus”, a znowuż inny zobaczył drukarkę 3D i uwierzył, iż można na tym wydrukować samochód albo i pistolet. Tamte teksty też przecież są stronnicze.
No i dobrze. Ich zbójeckie prawo. Ktoś woli pisać o szansach, niż o zagrożeniach – jego wybór.
Ale dlaczego pierwsza polska książka zwracająca uwagę na zagrożenia ma być jednocześnie tą pierwszą, która ma być wyważona między „za” i „przeciw”? Dlaczego ci, którym nie przeszkadzały manifesty z serii „Internet nie jest zagrożeniem”, oczekują po mnie książki „Internet jako taki”?
Nie ma sprawy, taką też mogę napisać. Na priv proszę wysłać propozycję umowy i zaliczki (tylko grafomani piszą przed wpłynięciem zaliczki na konto). Akurat ten wydawca zamówił jednak taką.
Drugi zarzut pozostało dziwniejszy. Nie ma takiej organizacji na świecie, z którą bym się zgadzał w stu procentach. Ludzie, których to dziwi, mnie już choćby nie dziwią, ale wręcz przerażają, to mi się kojarzy z lemowskimi „czórkami maszerującymi nieprzyjemnie regularnym krokiem”.
To dla mnie naturalne, iż z – dajmy na to – Jarosławem Lipszycem i jego Fundacją Nowoczesna Polska mogę mówić w miarę zgodnym chórem na temat Snowdena i jednocześnie różnić się w sprawie prawa autorskiego. Jak spotkam kogoś, z kim się zacznę zgadzać we wszystkim, dopiero wtedy zacznę się bać, już tak na serio, bo to brzmi jak początek odcinka „Z Archiwum X” typu MOTW.
I odwrotnie, wiadomo, iż z prawie każdą, choćby bardzo niesympatyczną osobą, człowiek się w końcu z czymś zgodzi. Jako entuzjasta budowy autostrad muszę się godzić z tym, iż łączy mnie to z Konradem Adenauerem, a choćby jeszcze mniej sympatycznymi niemieckimi politykami.
Ogólnie nie ma przecież innego wyjścia, niż czytać raporty i stanowiska takich organizacji i samemu podejmować decyzję – zgadzam się czy nie. Niepokoją mnie ludzie, którzy słowa ludzi takich jak Moglen, Lessig czy Stallman traktują jak kazanie proroka, wierzą bezkrytycznie tylko dlatego, iż to Moglen, Lessig czy Stallman. Ja po prostu nie mam kogoś takiego i bardzo mi z tym dobrze.