Imperium Światła – recenzja filmu. Ciemna strona nostalgii

popkulturowcy.pl 1 rok temu

W ostatnich latach panuje wielka moda na tworzenie filmowych laurek do kina i Hollywood. Zaczęło się od Quentina Tarantino, później był Paul Thomas Anderson, Steven Spielberg oraz Damien Chazelle. Przyszedł więc czas na Sama Mendesa i jego Imperium Światła.

Jakkolwiek większość pokłosi Pewnego razu w… Hollywood było dobrymi filmami, to ciężko nie dostrzec pewnej wtórności. Reżyserzy ciągle wracają do starych kin z czasów, gdy bilet kosztował mniej niż dolara. Trochę opowiedzą o swoim pierwszym kontakcie z wielkim obrazem, pokażą kilka ważnych filmów ze swojego dzieciństwa, wrzucą parę ciekawostek na temat kinematografu i podkreślą jaką magiczną siłę ma kino. Może i brzmi to ironicznie, ale mimo wszystko jakoś to wciąż działa. Ostatecznie przecież magii kina nie da się przecenić ani wyczerpać… Nie da się, prawda?

Zobacz również: Tár – recenzja filmu. Oscarowa rola

Do tej pory Sam Mendes zasłynął przede wszystkim ze wspaniałego American Beauty (Oscar za najlepszą reżyserię), ostatniego 1917 oraz dwóch części przygód o Jamesie Bondzie. I tak jak akurat Spectre lepiej byłoby wymazać z pamięci, tak reżyser zawsze prezentował najwyższy poziom warsztatu w swoich filmach. Mendes niewątpliwie tworzy stylistyczne dzieła sztuki, jednak nigdy nie zapomina, iż to odpowiednie prowadzenie fabuły zatrzymuje widza przed ekranem. Przejdźmy jednak do najnowszego, dziewiątego filmu w dorobku reżysera.

Imperium Światła przenosi nas do 1980 roku, do kina Empire, w niewielkim mieście na wybrzeżach Wielkiej Brytanii. Bohaterami filmu są pracownicy kina, a na główny plan wysuwa się Hilary – kobieta w średnim wieku, nadzorująca pracę zespołu. Bohaterka zagrana przez Olivię Colman wydaje się zmęczona swoim życiem. Z pracy wychodzi codziennie jako ostatnia, a poza murami kina czekają na nią tylko rutynowe wizyty u lekarza. Samo kino jednak też nie jest dla niej żadną ostoją. Hilary nie jest zainteresowana filmami i dystansuje się od kolegów z pracy. Szefowi służy jako obiekt zdrady małżeńskiej, chyba tylko dlatego, iż zapomniała odmówić za pierwszym razem. Wszystko zmienia się, gdy w Empire zatrudniony zostaje Stephen (grany przez Micheala Warda). Przystojny, młody, czarnoskóry mężczyzna wprowadza powiew świeżości do zakurzonego miejsca, ale przede wszystkim do pustego życia zagubionej kobiety. Między bohaterami rośnie uczucie wystawione na próbę przez problemy, z którymi się boryka każdy z nich.

Imperium Światła – kadr z filmu

Romans Hilary ze znacznie młodszym mężczyzną jest najjaśniejszym elementem historii. Oboje wydają się nie pasować do otaczających ich ludzi. Kreują swój własny świat „my kontra oni” i niczym nastolatkowie chowają się po kątach, by móc okazać sobie miłość. Niestety Mendes w swoim filmie uderza w dużo silniejsze nuty. Stopniowo odsłania karty i pokazuje powody alienacji bohaterów. Im więcej dowiadujemy się o problemach psychicznych Hilary, tym bardziej zaczynamy się oddalać od bohaterki. To co, początkowo przyciągało nas do niej, intrygowało i skłaniało do refleksji, iż „każdy ma swoje demony”, zaczyna nas po prostu męczyć. choćby sama Olivia Colman dużo wiarygodniej wypada kryjąc swoje pęknięcia za maską wymuszonego uśmiechu, niż teatralnie odgrywając stany niezrównoważenia emocjonalnego.

Zobacz również: Wieloryb – recenzja filmu. W tranie prawda…

Niestety, nie jest lepiej w przypadku czarnoskórego Stephena. Mogę jedynie zgadywać iż lata ’80 nie były łatwe dla mniejszości etnicznych, jednak krótka historia nienawiści w wykonaniu Mendesa wypada trochę jak modne ostatnio zapewnienia o wielkim poparciu dla Ukrainy. Owszem, jest to bardzo istotny temat, ale często kończy się tylko na pustych słowach bez pokrycia. Imperium Światła (tak, przypomnijmy o czym powinien być ten film) używa rasizmu tylko po to, by naprędce zaszokować widza. Nie pozostawia żadnej przestrzeni na przemyślenia, ani choćby nie zastanawia się, do kogo kieruje swoje uwagi. Trochę jakby obrońcy praw zwierząt wparowali do McDonald’sa na urodzinki małej Zosi i oblali wszystkich sztuczną krwią za to, iż mordują niewinne zwierzęta.

Imperium Światła – kadr z filmu

To smutne, ale pozostali bohaterowie też wydają się ciekawsi w pierwszych scenach, gdy przedstawiają archetypy pojedynczych cech charakteru. Kiedy każdy próbuje dodać coś więcej do swojej płaskiej osobowości, historie nas nudzą, a w fabule niczego to nie zmienia.

Imperium Światła to zaledwie drugi scenariusz w karierze Sama Mendesa i pozostawia bardzo dużo do życzenia. Fabuła jest niespójna, tempo rwane, a emocje pozostają tylko na ekranie. Największym problemem jednak jest ilość tematów, jaką Mendes chciał ująć w filmie. Nawet, jeżeli scenariusz porusza ciekawie problem, to nie zostaje mu poświęcona należyta uwaga. Choćby przestroga przed terapeutyzowaniem najbliższych wydaje się świetnym tematem na pełnometrażowy film psychologiczny. W filmie Mendesa zostaje emocjonalnie rzuconym frazesem, który przestaje mieć znaczenie w kolejnych scenach.

Zobacz również: Podejrzana – recenzja filmu. Odkąd zobaczyłem Ciebie.

Ale! Nie dajmy się oszukać. Fabuła fabułą, ale wiadomo iż głównym bohaterem jest kino Empire – koniec, kropka. Wspaniały budynek dumnie stroszy cegiełki na każdym ujęciu i pyszni się swoimi żółtymi neonami. Nie bez powodu będą to pierwsze ujęcia filmu. Popcornica, gablota ze słodyczami, okienko biletera, oraz czerwone dywany rodem ze Lśnienia Kubricka. Kilkuletni pracownicy kina wydają się ciągle cieszyć samym miejscem, a to przywodzi z pamięci czasy gdy sam pracowałem w takim miejscu. I wiem jedno – ten klimat nigdy się nie nudzi, a magia wraca z każdą wizytą. I magia ta została bezbłędnie ujęta w kadrze obiektywu. Zawdzięczamy to przede wszystkim absolutnemu mistrzowi fachu i wielokrotnemu wspólnikowi Mendesa, czyli Rogerowi Deakinsowi. Operator jest prawdopodobnie najsolidniejszą marką w Hollywood i tym razem znowu staje na wysokości zadania. Każdy jeden kadr to geometryczne dzieło sztuki, które mogłoby samodzielnie stroić ściany galerii.

Imperium Światła – kadr z filmu

Trzeba również wspomnieć o muzyce. Sam Mendes najchętniej współpracujący z Thomasem Newmanem, tym razem zdecydował się na kompozycje lidera Nine Inch Nails Trenta Reznora i Atticusa Rossa. Duet znany jest głównie z połączenia instrumentów klawiszowych i nowoczesnych ambientów, a efekt ich pracy został już dwukrotnie nagrodzony Oscarem (The Social Network, Co w duszy gra). Tym razem artyści porzucają mroczne elektroniczne wibracje, pozwalając w pełni wybrzmieć klawiszom fortepianu.

Jest to muzyka bardzo prosta, która być może nie zostanie w pamięci na dłużej, jednak idealnie wpasowuje się w magiczne pomieszczenia kina Empire, dając nadzieję na powrót do jego wielkości. Przywodzi mi choćby wspomnienia z budowy domu w grze The Sims (śmiejcie się, ale porównanie do muzyki z Simsów to przejaw najwyższego uznania!). Trochę jakbyśmy właśnie trafili na tą smutną i pustą działkę, gdzie stawiamy pierwsze ściany, które niedługo przerodzą się w piękny, wypełniony życiem dom. Każde jedno stuknięcie w klawisze podsyca tę nadzieję i wypełnia zakurzone pomieszczenia kina.

Podsumowując, Imperium Światła to kolejna sentymentalna podróż do „czasów gdy to wszystko się zaczęło”. Niestety, ta z mniej udanych. Sam Mendes nagrał być może bardzo osobisty film, jednak bardziej skupił się na tym co chce przekazać, niż na tym co jesteśmy w stanie odebrać. Być może film jest tym, czego sam reżyser potrzebował, a efekt daje mu spełnienie, czego jak najbardziej mu życzę. Nam pozostaje cieszyć oczy efektem wizualnym wspaniałego warsztatu twórców oraz czekać na kolejne filmy wielkiego reżysera.

Na koniec w w ramach ciekawostki dodam, iż przedstawione kino jest prawdziwe i możemy je znaleźć na mapach Google pod nazwą Dreamland (o tutaj). Mam wielką nadzieję, iż premiera filmu Imperium Światła przywróci mu dawną chwałę. Przynajmniej taki dobry wpływ może mieć film Mendesa na świat kina.

Idź do oryginalnego materiału