Ikoniczne filmy, które nie wygrały | Zestawienie | Festiwal Polskich Filmów Fabularnych

filmawka.pl 1 tydzień temu

Przedstawiliśmy Wam już ranking naszych ulubionych zwycięzców Złotych Lwów, a dziś skupimy się na wyjątkowych filmów, które tej nagrody nie zdobyły. Mają status dzieł ikonicznych, na długo zapisały się w umysłach widzów i stanowią o kondycji oraz ewolucji polskiego kina swoich czasów. W końcu Festiwal Polskich Filmów Fabularnych corocznie prezentuje całą kolekcję rodzimych tytułów – w tej chwili jest to szesnaście produkcji w Konkursie Głównym, wyselekcjonowanych spośród kilkudziesięciu zgłoszeń, ale liczba ta kilkukrotnie zmieniała się w historii trwania imprezy. Co roku mamy także do czynienia z innym składem jury. Dzięki temu, wynik pozostaje nieprzewidywalny, a w słynnym trójkącie gdyńskim (Teatr Muzyczny-GCF-Mercury) mogą toczyć się długie, zażarte dyskusje, między innymi na temat tego, kto powinien wrócić do domu ze statuetką.

Przedstawiamy Wam nasze ulubione ikoniczne dzieła polskiej kinematografii, które nie wygrały Złotych Lwów.


1. FPFF – Sanatorium pod klepsydrą, reż. Wojciech Jerzy Has (1973)

fot. kadr z filmu „Sanatorium pod klepsydrą” / Festiwal Polskich Filmów Fabularnych

Pierwsze Złote Lwy w historii trafiły do Potopu Jerzego Hoffmana. I choć nie da się ukryć, iż jest to dzieło co najmniej wiekopomne, moje serce należy do innej perły prezentowanej podczas tego festiwalu – Sanatorium pod klepsydrą. Dekadę po Jak być kochaną Wojciech Jerzy Has postanowił zaadaptować prozę Brunona Schulza, tym samym chwycił widza za dłoń i wrzucił w sam środek surrealistycznej, odjechanej podróży przez marzenia senne bohatera. Film ten należy przede wszystkim poczuć. Jest to bowiem dzieło, które momentami trudno zrozumieć bez wcześniejszego zapoznania się ze zbiorem opowiadań, ale łatwo rozsmakować się w jego doskonałych technikaliach. Niesamowity jest rozmach, z jakim została nam zaprezentowana przechadzka Józefa po imaginarium swojego dzieciństwa – wspomnieniach prawdziwych, urojonych, przywołanych przez zapachy i znaczki pocztowe.

Punktem wyjściowym są podróże bohatera: pierwsza prowadzi do tytułowego sanatorium, w którym spotyka się ze swoim martwym ojcem, a druga kieruje nas przez jego wewnętrzny świat marzeń sennych. Oniryczna, odrealniona atmosfera została tu utworzona dzięki wielu elementów: wspaniałej scenografii, pomysłowej inscenizacji czy doskonałego wykorzystania kolorów, światła i cieni. Co ciekawe, Hasowi trudno było znaleźć ekipę filmową, która podjęłaby się pracy na taką skalę. Dziś, po ponad pięciu dekadach, efekt nie zestarzał się ani trochę (nie można tego powiedzieć o Schulzowskim postrzeganiu kobiet, ale to temat na osobny tekst). Sanatorium pod klepsydrą to dzieło, po które warto wracać co jakiś czas, by rozpłynąć się w sile filmowego kunsztu.

Jakub Nowociński


4. FPFF – Człowiek z marmuru, reż. Andrzej Wajda (1976)

fot. kadr z filmu „Człowiek z marmuru” / Festiwal Polskich Filmów Fabularnych

Choć mistrz zdobył Złote Lwy dwa lata wcześniej za Ziemię obiecaną, tym razem został pokonany przez Krzysztofa Zanussiego i jego Barwy ochronne. Wynik ten został odczytany jako atak na wolność artystyczną, czym wywołał wielkie oburzenie dziennikarzy i krytyków. W akcie solidarności Zanussi nie odebrał nagrody, a Wajda otrzymał od publicystów trofeum nieformalne – cegłę, którą wręczył mu Andrzej Ochalski.

Dziś Człowiek z marmuru jest jednym z najbardziej ikonicznych dzieł Wajdy oraz zyskał silny walor feministyczny dzięki sposobowi ukazania głównej bohaterki – temperamentnej studentki szkoły filmowej (w tej roli magnetyzująca Krystyna Janda), która wbrew politycznym naciskom realizuje film dyplomowy o dawnych bohaterze socjalizmu (równie świetny Jerzy Radziwiłowicz). Dzieło ma, rzecz jasna, wymiar meta i uważa się, iż to właśnie on nadał impetu kinu moralnego niepokoju. W odróżnieniu od niektórych tytułów tego nurtu film Wajdy w bardzo oczywisty sposób krytykował PRL-owskie władze, przez co ograniczały one jego rozpowszechnianie, wymuszały na prasie negatywne recenzje oraz dopilnowały, aby nie wręczyć mu oficjalnych nagród.

Dziś Człowieka z marmuru przez cały czas ogląda się świetnie i to zdecydowanie nie tylko przez kontekst historyczny. To po prostu bardzo dobre kino – ciekawe, świetnie zainscenizowane, ze wspaniałymi kadrami ukazującymi socjalistyczną infrastrukturę Polski. W pamięci pozostaje przede wszystkim wybitna rola Jandy – to właśnie ją widzę pod powiekami, myśląc o tym filmie. Co ciekawe, Człowiek z marmuru to kolejny przykład dzieła, który nie został doceniony Złotym Lwem, ale odnalazł zadośćuczynienie w Cannes, gdzie otrzymał nagrodę FIPRESCI.

Jakub Nowociński


5. FPFF – Wodzirej, reż. Feliks Falk (1978)

„Wodzirej” / mat. prasowe Film Polski

Film symbol nurtu kina moralnego niepokoju wydaje się trochę pominięty w piątym rozdaniu Złotych Lwów. Trzeba jednak przyznać, iż konkurencja była mocna: Grand Prix zostało przyznane ex aequo dwóm filmom – Pasji Stanisława Różewicza i Bez znieczulenia Andrzeja Wajdy. To jednak właśnie Wodzirej zapisał się złotymi zgłoskami i w polskiej kinematografii, i w twórczości Feliksa Falka.

Największa w tym zasługa Jerzego Stuhra. Jego Lutek Danielak jest postacią jednocześnie sympatyczną – widać to w jego bezpretensjonalnych interakcjach z ludźmi, komiczną – gdy uczy swoją dziewczynę prosto chodzić z książką na głowie, absolutnie obleśną – gdy w imię załatwienia sobie angażu próbuje tę samą dziewczynę stręczyć, a także nikczemną – gdy zdradza swojego przyjaciela. Tak skonstruowany bohater, wcielony w życie dzięki żywiołowemu talentowi Stuhra, mógł prawdziwie budzić moralną niepewność widzów. Z motywacją Danielaka trudno się nie zgodzić – w każdym budzi się sprzeciw, gdy do kariery zostają dopuszczani już dobrze ustytuowani w układzie, a nie utalentowani. Lutek niepozbawiony jest też sprytu i kombinatorskiego zmysłu. Są to cechy, z których Polacy są wyjątkowo dumni, wygodnie zapominając, co potrafi się z nimi wiązać. Surowe oko kamery nie daje się jednak zwieść, a zakończenie reguluje na powrót kompas moralny.

O ikoniczności Wodzireja świadczy przede wszystkim jego uniwersalny przekaz – zdaje się, iż w warunkach kapitalistycznych jeszcze bardziej aktualny, niż w PRL. W systemie, w którym przywileje się reprodukowane, a „cudzą pracą ludzie się bogacą”, zagrywki Lutka można by podsumować niewinnie brzmiącym słowem networking. Żeby na współczesnym, wychowanym już w kapitalizmie widzu zrobić wrażenie, Danielak musiałby pobrudzić się o wiele bardziej – jak chociażby Tomasz z Sali samobójców. Hejtera Jana Komasy, współczesna inkarnacja bohatera Feliksa Falka.

Irena Kołtun


FPFF – Przesłuchanie, reż. Ryszard Bugajski (1982/1989)

fot. kadr z filmu „Przesłuchanie” / Stowarzyszenie Filmowców Polskich

Przesłuchanie Ryszarda Bugajskiego musiało czekać siedem lat na oficjalną premierę, ponieważ po kolaudacji władza komunistyczna zakazała rozpowszechniania produkcji. Co tak oburzyło ówczesną partię rządzącą? prawdopodobnie sam pomysł na fabułę, jak i sposób przedstawienia jej na ekranie. Film opowiada bowiem o losach artystki kabaretowej Toni (za tę rolę Krystyna Janda otrzymała nagrodę aktorską w Cannes w 1990 roku), którą pewnego wieczoru 1951 roku aresztują funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa. Kobieta zaczyna mierzyć się ze stalinowską aparaturą terroru i każdego dnia poddawana jest coraz okrutniejszym prześladowaniom fizycznym oraz psychicznym.

Przesłuchanie często określa się mianem filmu jednoznacznego, jednak nie zgadzam się z tym zarzutem. Rzeczywiście, ukazana historia stanowi krytykę reżimu komunistycznego, ale nie kończy się prostym morałem. Tonia nie zostaje nagrodzona za swój bohaterski sprzeciw wobec władzy – zwycięstwo moralne nad opresorami wydaje się niewystarczające i niesatysfakcjonujące w obliczu przeżytych przez nią tortur. Postawa uległości wobec prześladowców również nie przynosi jednostkom korzyści, o czym przekonują się współwięźniarki artystki. Produkcja Bugajskiego opowiada więc o tym, iż w zbrodniczym systemie nikt nie może wygrać.

Joanna Stachnik


17. FPFF – Psy, reż. Władysław Pasikowski (1992)

„Psy” / mat. prasowe Film Polski

Wszystko, co najważniejsze… Roberta Glińskiego zgarnęły w 1992 roku Złote Lwy. Przyznam z ręką na sercu, iż nie widziałem tego filmu, mało o nim wiem. A w tym samym roku, opromieniony Krollem Władysław Pasikowski pokazał światu Psy, które zgarnęły pięć statuetek w Gdyni, ale musiały obyć się bez tej najważniejszej, co po latach jest mi trochę trudno zrozumieć.

Muszę przyznać, iż film Pasikowskiego był bardzo istotny dla kształtowania się mojego gustu filmowego w młodości. Mój ojciec był i jest fanem wszelkiego rodzaju kryminałów, thrillerów, filmów gangsterskich czy sensacyjnych, więc dobrze kojarzyłem produkcje z Bruce’em Willisem, Stevenem Seagalem, Jean-Claudem Van Dammem, te różne Zabójcze bronie itd. Było więc dla mnie ogromnym odkryciem, iż obok Ogniem i mieczem, Czterech pancernych i psa oraz Piłkarskiego pokera mamy w Polsce Psy. Bezkompromisowość Pasikowskiego robiła wrażenie, inscenizacja scen akcji również, a charyzma Franza Maurera w wykonaniu Bogusława Lindy powalała.

Nie ma wątpliwości, iż Psy są jednym z najważniejszych polskich filmów, powstałych zaraz po 1989 roku. Pasikowski wtedy nie brał jeńców, obrażał każdego, a jego bohaterowie rzucali wulgarnymi słowami, co chwila, ale to też zbudowało kult tego filmu oraz sprawiło, iż wiele dialogów weszło do języka powszechnego. A temat teczek, akt i ich palenia pozostaje niezmiennie obecny w polskiej polityce od tamtych lat. Film ten ukształtował wizerunek Lindy jako macho numer jeden polskiego kina, a sam Pasikowski od tamtego czasu nie nakręcił nic równie dobrego.

Jakub Trochimowicz


24. FPFF – Ogniem i mieczem, reż. Jerzy Hoffman (1999)

fot. kadr z filmu „Ogniem i mieczem” / TVP VOD

Najpierw był Pan Wołodyjowski, następnie Potop, a na koniec przyszła pora na Ogniem i mieczem. Ekranizacja drugiej powieści z trylogii Henryka Sienkiewicza otrzymała Złote Lwy w 1974 roku i była także nominowana do Oscara w kategorii dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Hoffman ekranizował sienkiewiczowską trylogię od końca, ale za Ogniem i mieczem wziął się dopiero ćwierć wieku po Potopie.

Co z tego wyszło? Film z największą liczbą widzów (7 151 354) w polskich kinach po 1989 roku. Od 25 lat żadna produkcja tego wyniku nie pobiła i trudno oczekiwać, żeby tak się stało w przyszłości. Otóż Ogniem i mieczem jest niejako filmem wyjątkowym. Hoffman jeszcze potrafił w epickie kino i kręcenie pełnych patosu scen, które nie żenowały. Trafił praktycznie idealnie z castingiem: nie jestem fanem Zamachowskiego w roli Wołodyjowskiego, ale cała reszta? Bajka. Do tego była fenomenalna muzyka autorstwa Krzesimira Dębskiego i znana chyba każdemu Dumka na dwa serca promująca film, w wykonaniu Edyty Górniak i Mietka Szcześniaka. To wszystko przełożyło się na ten gigantyczny sukces. Był to też ostatni udany film „ku pokrzepieniu serc” z takim rozmachem, który dotykał polskiej historii. O 1920 Bitwie Warszawskiej czy Bitwie pod Wiedniem chyba mało kto chce pamiętać.

Ogniem i mieczem w 1999 roku przegrało walkę o Złote Lwy z Długiem Krzysztofa Krauzego, a z takim rywalem przegrać to żadna ujma. Myślę, iż film Hoffmana można dziś określić mianem kultowego. Chociaż oglądałem go razy naście, to wiem, iż podczas zbliżających się jesiennych weekendów na pewno zanucę Dumkę Bohuna i odwiedzę Sicz Zaporoską z hoffmanowsko-sienkiewiczowskimi bohaterami.

Jakub Trochimowicz


25. FPFF – Chłopaki nie płaczą, reż. Olaf Lubaszenko (2000)

„Chłopaki nie płaczą” / mat. prasowe Film Polski

Ciężko jest napisać cokolwiek o filmie, o którym wszystko zostało już powiedziane i napisane. O produkcji, którą znają wszyscy i za kultowy klasyk kina polskiego uważają wszyscy. Chłopaki nie płaczą to pewnego rodzaju ewenement, który wpłynął nie tylko na publikę przed ekranami, ale także na język potoczny w całym kraju. Cóż… przynajmniej dzisiaj tak możemy o nich pisać. A jak było za czasów premiery?

Kultowe produkcje mają to do siebie, iż nie od zawsze były kultowe. Film Olafa Lubaszenki przeszedł na festiwalu w Gdyni bez szerszego echa – a już na pewno nie z takim impetem, z jakim moglibyśmy dzisiaj tego oczekiwać. w uproszczeniu mówiąc: nagród tam nie uświadczono. Jak się jednak okazało, nie były one choćby potrzebne. I bez nich zaczęto dostrzegać, jak fantastycznie napisane są tam dialogi i z jak idealnie dobraną nutą delikatnie zachodzącego pod skórę absurdu opowiedziana jest ta historia. Również niecodziennie zagrane i dobrane role głównej obsady stały się w wielu przypadkach ich najbardziej rozpoznawalnymi kreacjami, być może trzymającymi ich renomę do dzisiaj.

Prawdopodobnie jest to film, będący wizytówką całego tego rankingu. Prawdziwą ikoną i synonimem polskiego kina z przełomu tysiącleci. Nie potrzebował on żadnych innych nagród, by zdobyć najcenniejszą z nich – najszczerszą nieśmiertelność. Nie trudno więc z zachwytem tu spuentować, iż Złotych Lwów co prawda nie ma… ale i tak jest wiadomo jak.

Krzysztof Kurdziej


32. FPFF – Pora umierać, reż. Dorota Kędzierzawska (2007)

fot. kadr z filmu „Pora umierać” / Festiwal Polskich Filmów Fabularnych

Czarno-biały, nieco kameralny i świetnie zagrany – to najlepsze streszczenie tego, czego można się spodziewać po filmie Doroty Kędzierzawskiej z 2007 roku. Pora umierać to, mówiąc krótko, historia o przemijaniu. O zbliżającej się śmierci, przeplatanej z pogodnością ducha i nieustępliwym poczuciem humoru. Ale czy aby na pewno? Owszem, przemijanie i śmierć są tutaj motywem przewodnim, jednak udekorowane czymś zupełnie innym – życiem! I to w swojej najczystszej postaci.

Dorota Kędzierzawska postawiła tu na pewnego rodzaju edukację narodu, który wciąż nie do końca rozumie powagę problemu starości. Film pomaga spojrzeć nieco inaczej na osoby w sędziwym wieku, których jest w Polsce statystycznie coraz więcej. Pokazuje, jak nierozłącznym elementem starości jest również samotność, a także zostawia z równie ważnym przesłaniem o tym, jak ważnym kompanem dla człowieka – zwłaszcza starszego – jest pies.

Przede wszystkim, Pora Umierać to gigantyczny popis umiejętności fantastycznej Danuty Szaflarskiej. Będąca już po dziewięćdziesiątce aktorka z niezwykłą gracją ukazała, iż to wciąż nie była dla niej pora, by ze sceny zejść – a tym bardziej umierać. Zmarła dopiero dekadę później, w wieku 102 lat, do samego końca będąc aktywną zawodowo.

Krzysztof Kurdziej


40. FPFF – Demon, reż. Marcin Wrona (2015)

fot. kadr z filmu „Demon” / Festiwal Polskich Filmów Fabularnych

Nie trzeba być szczególnym wyjadaczem ani w dziedzinie kina gatunkowego, ani polskiego by wiedzieć, iż horrorów nigdy nie było u nas dostatek. Pojedyncze adaptacje rodzimej literatury grozy nie przebiły się do zbiorowej świadomości, często z dość uzasadnionych powodów. Dlatego pojawienie się na FPFF w 2015 roku Demona mogło zwiastować niemały przewrót, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego wysoką jakość.

Miejscem wydarzeń filmu Marcina Wrony jest wiejski dom, w którym trwa właśnie zabawa weselna Piotra (Itay Tiran) i Żanety (Agnieszka Żulewska). Podczas hulanki, pan młody odnajduje zakopane na posesji ludzkie szczątki, które niedługo później znikają, a psychika ich znalazcy powoli zaczyna ulegać niepokojącym zmianom. To dość standardowy punkt wyjścia dla filmu grozy, jednak reżyser i scenarzysta postanawia zaprezentować w Demonie nie tylko lęk przed tym co nadprzyrodzone.

Wyeksploatowany w mainstreamie motyw relacji polsko-żydowskich zyskuje w filmie Wrony nowe życie (de facto pozagrobowe). Sięga się tutaj nie tylko do niewygodnej historii, ale też mistycyzmu oraz wierzeń ludowych. To idealne połączenie kina prowokującego do dyskusji, z eskapistyczną rozrywką, które usatysfakcjonować powinno zarówno entuzjastów „poważnego” kina autorskiego, jak i eksperymentów z gatunkiem.

Przepięknie zrealizowany wizualnie i dźwiękowo ostatni film Marcina Wrony (reżyser niestety zmarł w tragicznych okolicznościach w czasie trwania Festiwalu) to do dziś nie tylko jeden z najciekawszych polskich horrorów, ale i filmów festiwalowych w ogóle.

Norbert Kaczała


40. FPFF – Córki dancingu, reż. Agnieszka Smoczyńska (2015)

„Córki dancingu” / Festiwal Polskich Filmów Fabularnych

Jednak gdyby jedna jaskółka w waszym odczuciu nie czyniła gatunkowej wiosny, 40 edycja FPFF dawała znacznie więcej nadziei na pozytywne zmiany. Na tej samej edycji co opisywany wcześniej Demon, pojawiła się najbardziej połyskująca przynęta na polskich widzów, którzy nie byli gotowi na to co znajduje się na końcu żyłki.

Film Agnieszki Smoczyńskiej to niebezpieczna i wybuchowa mieszanka, w której przeplatają się musical, horror, komedia, film coming of age i romans. Jednak opowieść o dwóch młodych syrenach: Srebrnej (Marta Mazurek) i Złotej (Michalina Olszańska) nie zdobyła należytych pochwał. Choć nagrody za debiut reżyserski oraz charakteryzację to w pełni zrozumiałe wyróżnienia, intrygujący film przeszedł u nas w kraju niemal zupełnie bez echa. I winą w stu procentach obarczam dystrybutora. Kino Świat. Do dziś mam w pamięci pierwszy kinowy seans zwiastuna omawianego filmu i przejmujące ciarki żenady na widok kolejnej tandetnej komedyjki, upstrzonej hitami sprzed lat. A gdy kinowe foyer zaczęły ozdabiać plakaty, wrażenie tylko się pogłębiało. Dopiero miesiące później skojarzyłem fakt, iż powstający polski horror o syrenach, o którym czytałem artykuł w anglojęzycznej części Sieci (bardziej pod kątem obecnych w filmie obrazów Aleksandry Waliszewskiej), to właśnie Córki dancingu. Przeprosiłem się z filmem, kupiłem DVD (choć nie z przepiękną okładką Criterionu, która jako jedyna powinna promować ten film) i odkupuję swoje winy, pisząc ten właśnie tekst.

Jeśli mało Wam w polskim kinie szaleństwa, umiłowania wszelakiej gatunkowości i bezkompromisowej realizacji autorskich wizji, sięgnijcie koniecznie po film Smoczyńskiej. To dowód na to, iż w polskim kinie można zrobić adekwatnie wszystko, o ile ma się wizję i odrobinę talentu. Choć reżyserka ma go znacznie więcej.

Norbert Kaczała

Idź do oryginalnego materiału