Idol – recenzja serialu. Cierpienia Młodej Artystki

popkulturowcy.pl 1 rok temu

Droga jaką przez ostatnie tygodnie kroczył serial Idol z pewnością nie była usłana różami (albo z kwiatów tych na ścieżce zostały tylko kolce). W ostatnim czasie z mediów mówiących o popkulturze dochodziły nas słuchy jak to jeszcze do niedawna nowy Król Pop The Weeknd jest seksistą, a Sam Levinson odpowiedzialny za uznaną wśród widzów i krytyków Euforię to zwyrodnialec. Dzieło konsekwentnie kontrowersyjne od startu promocji aż do końca emisji można by rzec. Jednak czy aby na pewno? Na własną rękę skonfrontuje w tej recenzji swoje oczekiwania na temat serialu (o których więcej tutaj), a także cały ten internetowy szum wokół serialu. Bowiem choć bardzo lubię zarówno HBO jak i A24, tak nie mam pewności czy dziecko powstałe w kooperacji tych dwóch ekip zasługuję choćby na połowę tej uwagi jaką dostało.


Kontrowersja goni kontrowersję i wylanie dziecka z kąpielą


O serialu Idol było stosunkowo głośno jeszcze na długo przed premierą, wszak jak widać metoda znana od lat wciąż działa i seks sprzedaje się lepiej niż ciepłe buły. Potem poszło już z górki, bowiem doszły do tego wszystkiego kontrowersje związane z produkcją, zakończenie współpracy z jedyną kobietą w części kreatywnej, doniesienia o kręceniu wszystkiego od nowa, a potem już tylko premiera pierwszych dwóch epizodów na festiwalu w Cannes i idący za tym wybitnie wręcz niski procent na Rotten Tomatoes. Nagłówki krzyczały opisami strasznych scen, ogromu seksu, kultywowaniem kultury gwałtu i tak dalej i tak dalej. Trudno było czekać na emisję kolejnych odcinków, bowiem w wielu zakamarkach sieci straszono kolejnymi artykułami, iż zaraz serial ściągną z ramówki, bo zbyt duże kontrowersje budzi, a oliwy do ognia dolewano doniesieniami o Samie Levinsonie chichoczącym podczas kręcenia scen seksu z podduszaniem.

Dużo gadania, a dochodząc do sedna, mało treści, dla mnie tym jest Idol przede wszystkim. Ekranizacją mojej największej popkulturalnej obawy czyli uśmiercenia interesującego pomysłu przerostem formy nad treścią. Śledząc twórczość Sama Levinsona mam już pewną wizję na temat jego reżyserskiego modus operandi, jednak o tym później. Projekt ten wolałbym zobaczyć w rękach chociażby Ti Westa. Zacznijmy od samej podstawy serialu czyli o czym jest, a czego nie dowiecie się z większości artykułów na temat Idola.

Produkcja ta nie opowiada o seksie w żadnym stopniu, ten temat i czynności z nim pełnią tu głównie rolę mebli, czasem ewentualnie motora napędowego pewnych działań i dynamik między postaciami (co już może budzić pewne skojarzenia z Euforią, aczkolwiek w dziele promowanym twarzą Zendayi próbowano budować choćby śladowe relacje międzyludzkie). Tutaj seks jest powszechny jako źródło kontrowersji, co mnie dziwi, bo też nie ma tu nic, czego już u samego Sama Levinsona byśmy nie widzieli, a do przywoływanych z uporem maniaka bankietów u Kaliguli Idol zwyczajnie nie ma podjazdu.

Idol według oficjalnych opisów opowiada historię Jocelyn, młodej piosenkarki pop, która powracając do kariery po przerwie związanej z rodzinną tragedią, wdaje się w romans z właścicielem klubu, niejakim Tedrosem. Tylko tyle i aż tyle, bowiem z grubsza opis ten streszcza wydarzenia czterech z pięciu odcinków tegoż serialu. Ci lepiej zorientowani z pewnością zdziwieni zapytają „Ale jak to pięciu?”. Ponoć na skutek kontrowersji HBO zdecydowało się odcinek piąty i szósty zmontować w jeden, aby skrócić całościowy czas serialu w ramówce stacji. Osobiście znalazłbym kilka znacznie bardziej przekonujących powodów tej decyzji, jednak nie spotkaliśmy się tu dla teorii spiskowych. Uważam jednak, iż serial najzwyczajniej w świecie niespecjalnie się oglądał, a przynajmniej sporo poniżej oczekiwań i to pomimo kontrowersji i marketingu pod wezwaniem „Byle jak, ale żeby mówili”, a gdy widzowie sięgnęli po Idola okazało się, iż mają do czynienia z byle czym i, iż kontrowersja ta jałowa jest w smaku.


„Ironiacepcja” czyli ironiczna rekurencja według Sama Levinsona


Skoro już wiecie, iż fabuły tam specjalnie nie ma, a seks jest tam bardziej elementem krajobrazu to o czym jest ten Idol. Cóż, Idol to ironiczny metakomentarz na temat celebryckiego światka, branży producenckiej (i myślę, iż nie ogranicza się to tylko do branży muzycznej), reżyser ironizuje w prezentacji każdego sektora dotyczącego tworzenia sztuki, pomija jedynie fanów czy odbiorców tejże popkultury, myślę, iż z wiadomych względów. Powiem więcej Sam Levinson ma w tym wszystkim tyle wyczucia co Zack Snyder, zresztą skojarzenia z tym reżyserem nie są przypadkowe, bowiem zarówno jeden jak i drugi ma oko i umie kręcić wystylizowane, oszałamiające obrazem i dźwiękiem kino.

Szkoda tylko, iż każdy z nich rzuca w widza swoim przekazem z gracją i finezją małpy rzucającej w kogoś (w tym przypadku w widza) gównem. Mamy tutaj do czynienia z ironicznym Uroborosem, gdyż Idol sam się zjada prezentując całe zło związane z komercjalizacją popkultury i całym tym korpokapitalistycznym podejściem. Szkoda tylko, iż przy doniesieniach z planu samego Idola czy ogólnie backstage’u wielu dzisiejszych produkcji czy całych karier Idol wypada jak bardzo grzeczna i powściągliwa siostra zakonna z kinkiem na podduszanie.

Choć reżyser stara się tu jechać po bandzie to poza kilkoma żarcikami dotyczącymi celebrytów z „naszego świata” i dużą dawką hiperboli, która nie bawi, ani też specjalnie nie obrzydza, bo sprawia wrażenie oderwanej od rzeczywistości. Przez to nie jest to ani celna obserwacja, ani przestroga, a branża nie bywa, a jest o wiele brutalniejsza i straszniejsza, co pokazała chociażby cała wrzawa wokół ruchu #metoo. I jak już jesteśmy w tym ironicznym zapętleniu to podkreślmy to raz na zawsze…


Czy faceci śnią o mechanicznym gwałcie?


Spotkałem się z narracją wokół Idola, iż jest wizualizacją mokrych snów Abla Tesfaye i Sama Levinsona. Z całą pewnością jest to wygodna narracja, aby wkupić się w gusta tej postępowej części Internetu. Sam powiem jednak wprost. Idol ma dorabiane większe rogi niż jest to faktycznie widoczne na ekranie. Bohater portretowany przez The Weeknda ani przez sekundę nie jest stawiany w dobrym świetle, bohaterowie ogólnie są raczej paskudnymi elementami społeczeństwa i trudno tu z kimkolwiek sympatyzować. Choć sceny bywają wyzywające to nie jest to moim zdaniem ten kaliber i daleko tu moim zdaniem do otwartej promocji kultury gwałtu. Jedyny wpływ jaki Idol może wywrzeć to zwiększenie częstotliwości kinku na podduszanie u nastolatek na TikToku, o procent z którym serial startował na Zgniłych Pomidorach.

Zresztą, nowe światło rzucają wypowiedzi głównej gwiazdy czyli Lily-Rose Depp, która z pracy na planie była zadowolona. To jak to w końcu jest, faceci nie mogą opowiadać fabuł o kobietach z nacechowaniem seksualnym? A jeżeli kobieta udzieli na to zgodę? Jak duży procent płci żeńskiej musi brać udział w produkcji żeby dzieło uniknęło łatki mokrego snu mizogina? Czy gdyby przy projekcie dalej brała udział Amy Seimetz wszyscy kłanialiby się przed kultem Idola? Tego się nie dowiemy, ja natomiast wiem jedno: Każdemu jego porno, a to w Idolu wypada wyjątkowo słabo, jest jednak jedno „ale”…


Odklejone kapitalistyczne świnie tworzą bestie o delikatnym wnętrzu…


Właściwie to, „ale” jest znacznie więcej jednak zacznijmy od początku. Wszystko zmienia w moim spojrzeniu na ten serial „ostatni” odcinek. Otóż jest on montażowym potworkiem Frankensteina, mimo starań twórców widać w którym miejscu skalpel szedł w ruch. Akcja mocno przyspiesza, na przestrzeni godzinnego epizodu zaliczamy choćby jedyny w całej produkcji przeskok czasowy. Jednak ten akt tej historii mnie poruszył i nie wiem czy to kwestia geniuszu Levinsona czy bardzo, ale to bardzo pomyślnego ułożenia planet. Obserwujemy tu bowiem jak Tedros zostaje wykiwany przez Jocelyn, zabiera mu ona ludzi, wyrzuca go ze swojego domu, w całości go odpycha, a wszystko to tylko po to, żeby po sześciu tygodniach przywołać go spowrotem i tym razem zagrać na nosie komuś innemu.

Zobacz również: Zaginione z Willobrook – recenzja książki. Prawda sprzed lat...

Scena ze szczotką z tegoż odcinka niesie w sobie taki ładunek, iż musiałem ją odtworzyć kilka razy. Aby strawić to i przetworzyć. Jako widzowie w tym momencie jesteśmy Tedrosem, chcielibyśmy nad wszystkim panować, a zagrano nam na nosie. Zapętlenie ironiczne sięga zenitu. Zaskoczenie, oszołomienie wypisane na twarzy postaci odgrywanej przez The Weeknda jest nasze. Przez cały ten czas śledziliśmy ten stand-up, licząc na soczystą puentę, a jej po prostu nie ma…

…albo jest i stanowi ją rozczarowanie. Nad mediami, popkulturą, tworzeniem, nad światem. Jak nami gra, jak manipuluje, jak robią to ludzie, którzy mogą być piękni, urzekający i hipnotyzujący, a wewnątrz paskudni, ale może też miękcy i wrażliwi, jak podroby.


Bo Idol to pięknie brzmiące i wyglądające podroby


Serial wygląda i brzmi cudownie, co tu dużo mówić, jeżeli znacie twórczość Levinsona to doskonale wiecie, iż jest dobry w te klocki. Zresztą i obecności uznanego muzyka na planie grzechem byłoby nie wykorzystać. Produkcja ta cierpi jednak na wszystkie bolączki innych tworów Levinsona, dialogi są żenujące, wszystko emanuje taką GenZ, TikTok energy, iż to po prostu boli. Ostatni gwóźdź do trumny stanowi jawne porównanie relacji Jocelyn i Tedrosa do bajki o Czerwonym Kapturku, choć jak na mój gust dużo bliżej temu do Depp-Heard.

Jednocześnie Idol to wielki poszkodowany, ofiara szumu medialnego, kontrowersji, popkulturowy Mesjasz ukrzyżowany na własne życzenie, dobitnie pokazujący nam, iż cenzura ma się dobrze. Jednak cenzorską siekierą nie rąbią rządy krajów, a korporacje, a może my, widzowie skazując na śmierć konkretne twory na śmierć swoimi portfelami, swoim wzrokiem…I niech w świetle całego żywota Idola dział marketingu rozważy czy aby na pewno „Wszyscy pragniemy rzeczy, które nie są dla nas dobre”.

Idź do oryginalnego materiału