W zasadzie powinienem się bać. Czytam przecież teraz wszędzie, iż podobno panoszy się coś zwanego „kulturą unieważniania”.
Według opisów ma to polegać na tym, iż politycznie poprawne hordy grasują na Twitterze i niszczą kariery autorów, którzy ośmielili się tylko nieprawomyślnie zażartować, albo nazwać kogoś niewłaściwym przyimkiem. Skoro sam lubię się wypowiadać ostro, powinienem się bać, iż się stanę kolejną ofiarą „unieważnienia”!
Może kiedyś zmienię zdanie, ale na razie niespecjalnie się tym przejmuję. Ze względu na same swoje nerdowate zainteresowania, uprawiam takie dziennikarstwo, w którym sam siebie skazuję na bycie zbojkotowanym przez jakieś 99,9% populacji.
Nawet zakładając, iż dam z siebie wszystko i napiszę najlepszą możliwą książkę na dany temat, nie wyskoczę powyżej kilkudziesięciu tysięcy sprzedaży. No trudno, dopóki jestem w stanie się z tego utrzymać, odpowiada mi to
Gdybym więc spotkał wróżkę kanceluszkę i ta mi zaproponowała taki deal: 99% populacji się na mnie wścieknie i ogłosi totalny bojkot. Ale za to 1% mnie polubi i zadeklaruje, iż odtąd płaci za każdą moją treść – wchodzę w to natychmiast.
Sprzedawać po 400 tysięcy! Ech, marzenie. Kupiłbym Twardochowi nowego mercedesa! Ufundowałbym nagrodę literacką Puma, konkurencyjną wobec Nike, i przyznałbym sam sobie!
Wydaje mi się, iż przejmowanie się „kulturą unieważnienia” to problem autorów, którzy chcą być jak zupa pomidorowa. Żeby wszyscy ich lubili.
Ja nie chcę. Ja chcę pisać takie książki, jakie sam chciałbym przeczytać, ale chwilowo takiej nie ma, więc muszę ją napisać ja.
Czasem wyskakuje mi jakiś wuj dobra rada, który mi sugeruje, jak powinienem uprawiać swój zawód, żeby „przekonywać ludzi do swoich racji”, albo wręcz żeby się zachowywać, jak „przystoi lewicowemu publicyście”. Robię tym wujom benyhilowe klepu-klepu.
Moją jedyną motywacją jako dziennikarza (poza oczywiście tradycyjnym „cholerne rachunki same się nie spłacą”) jest szukanie odpowiedzi na różne dręczące mnie pytania. Robiłem to jeszcze zanim zostałem dziennikarzem, po prostu szedłem do biblioteki, żeby Coś Sprawdzić.
Potem zacząłem się z tego utrzymywać, ale motywacja pozostała ta sama. Coś mnie interesuje, wszystko jedno co – warsztat ulubionego pisarza albo okoliczności powstania internetu. Więc drążę.
Czy skutki moich drążeń kogoś do czegoś przekonają? I couldn’t care less. Dla mnie ważne jest to, iż sam się czegoś dowiedziałem (i iż mi za to zapłacono).
Załóżmy więc hipotetycznie, iż czymś wkurzę jednocześnie Kpoperki, środowisko LGBT i na dobitkę obrońców zwierząt. Co mi zrobią?
Ogłoszą na Twitterze, iż przestają mnie czytać? Przecież 99,9% z nich i tak mnie nie czyta. Chyba iż za darmo na blogu, no ale wtedy co mnie to w’ogle.
Zrobią publiczne palenie moich książek? Jak ktoś kupił, to już go lubię. choćby jeżeli kupił, żeby spalić.
Konkretne przykłady ludzi, którym „unieważniono” karierę mnie nie przekonują. Że ogłoszono bojkot J.K. Rowling? Przecież choćby gdyby był bardzo skuteczny, ona tego nie odczuje.
Co za różnica, czy ktoś ma trzy miliardy, czy osiem. I tak jednego dnia można zjeść tylko jeden porządny stek.
Że prezes Radia Nowy Świat musiał ustąpić ze stanowiska? Cóż, jest różnica między zawodem prezesa a zawodem dziennikarza. Dziennikarz może sobie pozwalać na wypowiedzi prowokujące i kontrowersyjne, prezes nie bardzo. Zwłaszcza jeżeli swój biznes opiera na „donejtach”.
Że studenci wymuszają na swoich uczelniach „deplatforming” niektórych osób albo zakaz używania dyskryminującego słownictwa? Cóż, płacą więc wymagają. Ja się zawsze STARAM (czy mi to wychodzi, to osobna kwestia) pamietać, iż to studenci płacą mi, a nie ja im, więc to ja się muszę do nich dostosować, a nie oni do mnie.
Ludzie nawołujący do bojkotu J.K. Rowling mają do tego takie same prawo, jak J.K. Rowling do transfobii. Co adekwatnie bowiem tak konkretnie proponują publicyści straszący „kulturą unieważniania”?
Zakaz nawoływania do bojkotu? Jak chcą ten zakaz wprowadzić? Powołując Urząd ds Kontroli Publikacji i Widowisk, zatrzymujący prewencyjnie wszystkie apele o bojkot kogokolwiek?
Jeśli chcemy wolności, to musi to być także wolność „unieważniania”. Freedom of speech includes the right not to listen.