O aferze Watergate powiedziano już chyba wszystko, nic więc dziwnego, iż HBO próbuje nowego podejścia. „Hydraulicy z Białego Domu” to niewątpliwie serial, którego twórcy bawili się doskonale. A jak będzie z widzami?
Afera Watergate to jeden z najsłynniejszych przykładów politycznej bezczelności w dziejach: urzędujący prezydent USA, Richard Nixon, stworzył na początku lat 70. tajny komitet, którego jedynym celem było zapewnienie mu reelekcji poprzez dyskredytowanie przeciwników wszelkimi dostępnymi metodami. Szpiegowanie, sabotaż, infiltracja, dezinformacja, zakładanie podsłuchów, rekrutowanie kretów, wykradanie akt medycznych – wszystkie chwyty dozwolone. Choć wszyscy wiemy – jeżeli nie z lekcji historii, to chociażby z „Wszystkich ludzi prezydenta”, książki lub filmu – iż członkowie komitetu wylądowali za kratkami, po nieudanej próbie zainstalowania podsłuchu w siedzibie sztabu wyborczego Partii Demokratycznej w Waszyngtonie, w kompleksie Watergate, to już kulisy ich operacji niekoniecznie są powszechnie znane.
Ich specyfikę „docenia” pięcioodcinkowy miniserial HBO „Hydraulicy z Białego Domu” (pierwszy odcinek już dostępny na HBO Max, ja widziałam przedpremierowo całość), który za cel bierze sobie ujawnienie całej głupoty stojącej za operacją Partii Republikańskiej. A ta prawdopodobnie była rzeczywiście piramidalna, choćby jeżeli serial bardzo mocno podpiera się fikcją, a absurdalne, nie najlepiej o nich świadczące rozmowy, jakie prowadzą bohaterowie, to w stu procentach wytwór scenarzystów.
Hydraulicy z Białego Domu to Veep o aferze Watergate
Żeby zrozumieć, czym są „Hydraulicy z Białego Domu” i iż niekoniecznie trzeba ich mierzyć tą samą miarą co „Wszystkich ludzi prezydenta” – ale też np. „Gaslit” z Julią Roberts, prezentujący tę samą historię z jeszcze innej perspektywy – należy wyjść od nazwisk twórców. Za scenariusz odpowiadają Alex Gregory i Peter Huyck, dawni scenarzyści komediowego serialu „Veep„, specjalizującego się w pokazywaniu waszyngtońskiej polityki jako teatru, w którym aktorami i reżyserami są sami idioci. Za kamerą stanął David Mandel, twórca „Veepa”. Najkrótsza recenzja tego, co panowie stworzyli, brzmi: to jak drugi „Veep”, tyle iż o aferze o Watergate. I niezbyt udany.
„Hydraulicy z Białego Domu” nie skupiają się ani na samym Nixonie, ani na dziennikarzach, którzy wytropili aferę i doprowadzili do rezygnacji prezydenta. Bohaterami są dwaj byli agenci, odpowiednio CIA i FBI, E. Howard Hunt (Woody Harrelson, „Detektyw”) i G. Gordon Liddy (Justin Theroux, „Pozostawieni”), będący „mózgami” niesławnego komitetu. Duet tak kuriozalny, iż aż trudno uwierzyć, iż to postacie historyczne. A jednak istnieli naprawdę i oparte na faktach są też pokazane w serialu ich działania, które, delikatnie mówiąc, nie czynią z nich najinteligentniejszych byłych agentów na świecie. To ludzie jak z otoczenia Seliny Meyer, tyle iż prawdziwi.
W pewnym sensie serial idzie pod prąd, bo zamiast ponownie opowiadać historię znanych nam już bohaterów (choć można by się kłócić, czy rzeczywiście wszystkich tak dobrze znamy, vide: „Gaslit” i jego bohaterka, Martha Mitchell), wybiera duet totalnych głupków, którzy swoimi bezmyślnymi pomysłami i ich nieskuteczną realizacją doprowadzili do końca kariery politycznej Nixona, będąc przy tym jego zaciekłymi fanami. „Hydraulicy z Białego Domu”, choć są raczej serialem dramatycznym niż komediowym, stawiają na absurd, farsę i satyrę, z fantazją przebijając się przez kolejne durne pomysły Hunta i – zwłaszcza – Liddy’ego. I tak się składa, iż to, co wydaje się najmniej prawdopodobne, jest często prawdziwe, co jest zresztą podkreślane w krótkich notkach od twórców ukrytych w napisach końcowych (nie przegapcie tego).
Hydraulicy z Białego Domu, czyli farsa, która nie działa
I choć koncept to naprawdę uroczy, a wszystkie elementy składowe wydają się być na swoim miejscu, „Hydraulicy z Białego Domu” mają spory problem ze znalezieniem adekwatnego tonu i połączeniem poważnych spraw – których jednak jest tutaj dużo – z totalną farsą, będącą znakiem firmowym serialu. To nie jest druga „Sukcesja” ani druga „Żona idealna”. To męcząca wariacja na ich temat, w której całe przerysowanie przedstawionego świata zwyczajnie nie działa. Mimo iż powinno, bo Mandel i spółka mocno się postarali, aby znaleźć i wyeksponować naprawdę idiotyczne fakty dotyczące działalności Komitetu Reelekcyjnego, na czele z tym, iż prób włamania do siedziby Demokratów było aż cztery, każda kolejna durniejsza od poprzedniej. Dopiero po czwartej aresztowano całe towarzystwo, a Nixon wciąż dał radę wygrać wybory.
Obaj bohaterowie są, przynajmniej w małych dawkach, cudownie kuriozalni – zwłaszcza Theroux odrobił robotę, z bardzo specyficznym wdziękiem wcielając się w człowieka będącego chodzącą parodią gatunku homo sapiens. Nie sposób także nie docenić wielu (niezbyt subtelnych) komediowych momentów, jak choćby tego, co stoi za tytułem 3. odcinka – „Don’t Drink the Whiskey at the Watergate” – albo prowadzonej tuż przed tajną akcją rozmowy o tym, czy błyszczące srebrne spodnie aby na pewno są odpowiednim odzieniem na tajną akcję. Ale są też takie, które dziwią i każą zapytać, czy aby na pewno scenarzyści nie mogli sobie tego darować. Kiedy nie słyszycie dialogów w serialu, bo zagłusza je puszczone na cały regulator przemówienie Hitlera, wiedzcie, iż z serialem jest coś nie tak. Dziwnych momentów nazistowskich jest tu dużo więcej, zaś powód, dla którego jeden z bohaterów jest fanem… nie wiem, jak to skomentować.
Inna sytuacja, która zdecydowanie budzi mieszane uczucia, to wykorzystanie prawdziwej śmierci jednej z postaci w celach komediowych i zrobienie parodii z jej pogrzebu. Niby pasuje to do tonu serialu, który chce, aby wszystko uchodziło mu na sucho, wszak ma misję – pokazać, iż ludzka głupota jest tak samo nieskończona jak wszechświat – ale jednak nie wydaje się to potrzebne. Aczkolwiek, znów – jest na tym pogrzebie pewien moment, który zachwyci dawnych fanów „Pozostawionych” i tego występu Justina Theroux. jeżeli tylko dotrwają niemalże do końca miniserialu.
Hydraulicy z Białego Domu – czy warto oglądać serial?
Krótko mówiąc, „Hydraulicy z Białego Domu” to miks specyficzny, oparty na całkiem ciekawym koncepcie, ale częściej nieudany niż udany. Komediowej ekipie twórców wyszło sporo żartów, choć większość z nich jest z grubej rury, ale prawdopodobnie zabrakło im doświadczenia w pisaniu produkcji dramatycznych, dlatego serial, który chce być i komedią, i dramatem, ma problemy ze znalezieniem adekwatnego tonu. Choć nie jest nieoglądalny, często można odnieść wrażenie, iż twórcy bawili się tak świetnie, pisząc i reżyserując całą tę farsę, iż aż zapomnieli zastanowić się, czy widz to zniesie. Przynajmniej na dłuższą metę, bo być może tak opowiedziana historia kulis Watergate sprawdziłaby się jako film albo odcinek antologii o historycznych przykładach głupoty.
A warto zauważyć, iż HBO sporo w serial zainwestowało. Realizacja jest na najwyższym poziomie, lata 70. wyglądają obłędnie i zrobione są na bogato, a od znanych nazwisk w obsadzie można dostać zawrotów głowy. Lena Headey („Gra o tron”) i Judy Greer („Reboot”) grają żony Hunta i Liddy’ego, a w obsadzie są też m.in. Domhnall Gleeson („Pacjent”), Kathleen Turner („The Kominsky Method”), Kiernan Shipka („Mad Men”), David Krumholtz („Kroniki Times Square”), F. Murray Abraham („Biały Lotos”), John Carroll Lynch („American Horror Story”), Kim Coates („Synowie Anarchii”) i Rich Sommer („Mad Men”). Czy muszę dodawać, iż większość ma kilka do roboty?
W czasach, kiedy widzieliśmy już wszystko, mamy prawo cieszyć się, słysząc, iż dany serial to będzie „trochę inna” wersja historii, którą znamy. Niestety, w tym przypadku to nie jest plus. Mandel i spółka przedobrzyli i zamiast hitu mamy dość spektakularny kit.