Atlas Shepherd (Jennifer Lopez) jest geniuszką. Co do tego wątpliwości mieć nie możemy. Okularzyska kujonki i burza włosów na głowie, kofeinowy strzał na dzień dobry, a przed wyjściem do roboty szybka partia szachów – nie dość iż "na ślepo", to jeszcze z komputerem – mówią same za siebie. Mówią też nieco o narracyjnej subtelności filmu, który właśnie zaczęliśmy oglądać. Partię szachów Atlas rozgrywa zresztą, oglądając serwis informacyjny – ten ulubiony wytrych leniwych scenarzystów służący wprowadzeniu nas w realia i zarysowaniu fabularnego konfliktu.
Oto trafiliśmy do Los Angeles multimedialnej przyszłości (lecz to nieważne: metropolię zagra zaledwie jedna czy dwie panoramy), dokładnie 28 lat po buncie sztucznej inteligencji. Jak dowiadujemy się z telewizji, AI ma twarz Harlana (Simu Liu): twarz przesadnie złowieszczą, jak gdyby ktoś tu zapomniał, iż emocjonalny dystans budzi większą grozę. Gdy na skutek czyjegoś błędu funkcjonujący na algorytmach domowy przyjaciel Atlas zyskał niezależność i zamienił się w terrorystę, pociągając za sobą inne urządzenia AGD, śmierć spotkała miliony. Jako pierwszą zabił swoją twórczynię i zarazem matkę Atlas. Zanim rozhasał się na dobre, został zmuszony opuścić Ziemię. Telewizyjne kamery zdążyły jeszcze uchwycić, jak zapowiada, iż wróci, by naprawić przeludniony ekosystem. Co mu w ludzkości nie odpowiadało i czemu gadał do kamery, tego zdradzić nie zdążył. Na pokazanie rzekomej degrengolady gatunku ludzkiego scenarzystom również zabraknie czasu.
Ważniejsze, iż dorosła już Atlas po trzech dekadach dostrzega możliwość zemsty i wyleczenia żałobnej traumy. A ponieważ, jak twierdzi, "była w głowie Harlana", a wojskowe dowództwo (Mark Strong, Sterling K. Brown) ceni jej analityczne zdolności, jako ekspertka Międzynarodowej Koalicji Narodów ruszy w kosmos z oddziałem ludzi-maszyn: samoświadomych mechów neuronowo zsynchronizowanych z pomieszczonymi w ich wnętrzu pilotami. Atlas ma jednak powody, by maszynom nie ufać. Gdy więc akcja się nie powiedzie, a kobieta zostanie uwięziona wewnątrz mecha lata świetlne od Ziemi, jej technofobia stanie pod znakiem zapytania.
Film Brada Peytona niby celuje w humanistyczne sci-fi opowiadające o kontakcie człowieka z maszyną, ale nad konsekwencjami tej relacji górują gatunkowe klisze, emocjonalny chaos oraz skróty i paradoksy na poziomie myśli. Realia świata przyszłości spłaszcza raz komediowo lekka (z szarżującą Lopez na czele), raz lepko sentymentalna, w całości niestety przewidywalna dramaturgia. Pozaziemskie krajobrazy są produktem nieprzesadnej inwencji; od jednego świecącego kwiatka ciekawiej prezentują się już gwiazdy w nadświetlnym przelocie. Także o panoramie klas i futurystycznych mentalności można pomarzyć, a każda postać istnieje tu – na wzór wcześniejszych filmów Peytona z Dwayne'em Johnsonem w roli głównej – tylko po to, by pomóc bohaterce uratować Ziemię. I przezwyciężyć pogardę dla AI.
Możliwie fascynująca relacja człowieka i potomka ChatGPT popada przy tym w liczne sprzeczności. Z powodu narracyjnej impotencji twórców dwa umysły scalone w jeden potrzebują zbyt wielu słów, a zimnokrwista AI z niewiadomych powodów popada w emfazę choćby w scenie solowej. Nie znaleziono złotego środka między wiarygodnością a komunikatywnością – bywa łopatologicznie. Program o imieniu Smith (i głosie Gregory'ego Jamesa Cohana) jest tu wizualizowany i jako powracająca raz po raz fluorescencyjna bańka zajmuje zbyt wiele ekranowego czasu. A ponieważ przewidywalne zwroty akcji muszą dodatkowo zostać zwerbalizowane, bywa łopatologicznie do kwadratu.
Bywa też wtórnie. Maszyny to potomkinie mechów z blockbusterów Jamesa Camerona, graficznie inspirowane strzelankową serią "Titanfall". Brzmi to może i efektownie, ale nie spełnia żadnej obietnicy. Ot, razem z Atlas przechodzimy przez etap samouczka w łączeniu się z mechem, a z powodu jej uprzedzeń powalczymy z paskiem postępu; nic, czego nie przeklikalibyśmy z padem w dłoni. Tutejszy transhumanizm prezentuje liche ambicje: wchodzimy do głowy AI, by skopać więcej tyłków, a w finale dotrzeć do bossa, tracąc przy tym kończynę lub dwie. Po drodze przez sekundę rozmyślamy o dobru i złu w zerojedynkowym umyśle, by przy tej okazji westchnąć z powodu chlubniejszych inspiracjach (z "Terminatorem" na czele). Coby nie przemęczyć szarych komórek, w finale celebrować możemy ciało zahibernowanej 20 lat temu Jennifer Lopez. Spocona geniuszka patrzy na wschodzące słońce, w tle gra podniosła muzyka, a my odhaczyliśmy właśnie kolejny, nieco przy tym głupszy, wakacyjny odmóżdżacz. Czas wreszcie wrócić na ziemię.
Oto trafiliśmy do Los Angeles multimedialnej przyszłości (lecz to nieważne: metropolię zagra zaledwie jedna czy dwie panoramy), dokładnie 28 lat po buncie sztucznej inteligencji. Jak dowiadujemy się z telewizji, AI ma twarz Harlana (Simu Liu): twarz przesadnie złowieszczą, jak gdyby ktoś tu zapomniał, iż emocjonalny dystans budzi większą grozę. Gdy na skutek czyjegoś błędu funkcjonujący na algorytmach domowy przyjaciel Atlas zyskał niezależność i zamienił się w terrorystę, pociągając za sobą inne urządzenia AGD, śmierć spotkała miliony. Jako pierwszą zabił swoją twórczynię i zarazem matkę Atlas. Zanim rozhasał się na dobre, został zmuszony opuścić Ziemię. Telewizyjne kamery zdążyły jeszcze uchwycić, jak zapowiada, iż wróci, by naprawić przeludniony ekosystem. Co mu w ludzkości nie odpowiadało i czemu gadał do kamery, tego zdradzić nie zdążył. Na pokazanie rzekomej degrengolady gatunku ludzkiego scenarzystom również zabraknie czasu.
Ważniejsze, iż dorosła już Atlas po trzech dekadach dostrzega możliwość zemsty i wyleczenia żałobnej traumy. A ponieważ, jak twierdzi, "była w głowie Harlana", a wojskowe dowództwo (Mark Strong, Sterling K. Brown) ceni jej analityczne zdolności, jako ekspertka Międzynarodowej Koalicji Narodów ruszy w kosmos z oddziałem ludzi-maszyn: samoświadomych mechów neuronowo zsynchronizowanych z pomieszczonymi w ich wnętrzu pilotami. Atlas ma jednak powody, by maszynom nie ufać. Gdy więc akcja się nie powiedzie, a kobieta zostanie uwięziona wewnątrz mecha lata świetlne od Ziemi, jej technofobia stanie pod znakiem zapytania.
Film Brada Peytona niby celuje w humanistyczne sci-fi opowiadające o kontakcie człowieka z maszyną, ale nad konsekwencjami tej relacji górują gatunkowe klisze, emocjonalny chaos oraz skróty i paradoksy na poziomie myśli. Realia świata przyszłości spłaszcza raz komediowo lekka (z szarżującą Lopez na czele), raz lepko sentymentalna, w całości niestety przewidywalna dramaturgia. Pozaziemskie krajobrazy są produktem nieprzesadnej inwencji; od jednego świecącego kwiatka ciekawiej prezentują się już gwiazdy w nadświetlnym przelocie. Także o panoramie klas i futurystycznych mentalności można pomarzyć, a każda postać istnieje tu – na wzór wcześniejszych filmów Peytona z Dwayne'em Johnsonem w roli głównej – tylko po to, by pomóc bohaterce uratować Ziemię. I przezwyciężyć pogardę dla AI.
Możliwie fascynująca relacja człowieka i potomka ChatGPT popada przy tym w liczne sprzeczności. Z powodu narracyjnej impotencji twórców dwa umysły scalone w jeden potrzebują zbyt wielu słów, a zimnokrwista AI z niewiadomych powodów popada w emfazę choćby w scenie solowej. Nie znaleziono złotego środka między wiarygodnością a komunikatywnością – bywa łopatologicznie. Program o imieniu Smith (i głosie Gregory'ego Jamesa Cohana) jest tu wizualizowany i jako powracająca raz po raz fluorescencyjna bańka zajmuje zbyt wiele ekranowego czasu. A ponieważ przewidywalne zwroty akcji muszą dodatkowo zostać zwerbalizowane, bywa łopatologicznie do kwadratu.
Bywa też wtórnie. Maszyny to potomkinie mechów z blockbusterów Jamesa Camerona, graficznie inspirowane strzelankową serią "Titanfall". Brzmi to może i efektownie, ale nie spełnia żadnej obietnicy. Ot, razem z Atlas przechodzimy przez etap samouczka w łączeniu się z mechem, a z powodu jej uprzedzeń powalczymy z paskiem postępu; nic, czego nie przeklikalibyśmy z padem w dłoni. Tutejszy transhumanizm prezentuje liche ambicje: wchodzimy do głowy AI, by skopać więcej tyłków, a w finale dotrzeć do bossa, tracąc przy tym kończynę lub dwie. Po drodze przez sekundę rozmyślamy o dobru i złu w zerojedynkowym umyśle, by przy tej okazji westchnąć z powodu chlubniejszych inspiracjach (z "Terminatorem" na czele). Coby nie przemęczyć szarych komórek, w finale celebrować możemy ciało zahibernowanej 20 lat temu Jennifer Lopez. Spocona geniuszka patrzy na wschodzące słońce, w tle gra podniosła muzyka, a my odhaczyliśmy właśnie kolejny, nieco przy tym głupszy, wakacyjny odmóżdżacz. Czas wreszcie wrócić na ziemię.