Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nie spodziewał się, iż "Mufasa" – fotorealistyczna animacja będąca prequelem "Króla Lwa" – okaże się twórczą porażką na każdym polu. Większość widzów przewidywała kolejny projekt-zapychacz, którego jedynym celem będzie przyciągnąć najmłodsze pokolenia do kin. Skąd ta pewność? W ostatnich latach Disney zaczął zjadać swój własny ogon. Pojawił się szereg historii (szczególnie z uniwersum "Gwiezdnych wojen"), które niekoniecznie spodobały się fanom. Powód? Powtarzalne schematy, nieciekawi bohaterowie, poszatkowane opowieści.
Ale choć w serialach Disney trochę się gubi, w filmach pełnometrażowych wciąż nie ma sobie równych. Właśnie tak – jeżeli chodzi o animacje, w kinie nie znajdziemy lepszych tytułów niż produkcje tego studia. Wchodzący właśnie do kin "Mufasa: Król Lew" to potwierdza: epicka produkcja triumfuje, bowiem nie przypomina odcinania kuponów, tylko jest przemyślanym projektem, hołdem dla kultowych bajek Disneya. Po seansie filmu Barry'ego Jenkinsa (m.in. "Moonlight" i "Gdyby ulica Beale umiała mówić") "Hakuna matata" znów zabrzmi cudownie.
Zaczyna się niepozornie, jakiś czas po wydarzeniach z "Króla Lwa". Kiedy Simba i Nala wyruszają w owianą tajemnicą podróż, ich córka Kiara (w oryginalnej wersji językowej: Blue Ivy Carter) musi zostać sama pod opieką Timona i Pumby (Billy Eichner i Seth Rogen). Zestresowana nadciągającą burzą Kiara potrzebuje czegoś, co załagodzi jej nerwy. Wtedy pojawia się nasz poczciwy Rafiki (John Kani) i wpada na genialny pomysł – postanawia opowiedzieć jej historię jej dziadka, Mufasy (Aaron Pierre), którego nigdy nie miała okazji poznać.
Dzięki takiej ramie narracyjnej film po raz kolejny wprowadza na ekran ukochanych bohaterów, którzy towarzyszą córce Simby i bynajmniej nie są biernymi słuchaczami – Timon i Pumba energicznie komentują wartką akcję opowieści, wtrącając co jakiś czas swoje trzy grosze w formie (nie zawsze) trafionych żarcików. Całe szczęście nie jest to typowy fanserwis, ale raczej próba przywołania w widzach nostalgii względem oryginału. W końcu każdy choć trochę pragnie poczuć się jak dziecko i myślami wrócić do tych "pierwotnych" emocji.
Tym sposobem scenariusz przeplata dwie linie czasowe, choć – rzecz jasna – znaczna część "Mufasy" skupia się na trudnych początkach tytułowego lwa. Tak jak Simba, nie miał przed sobą drogi usłanej różami. Mufasa będzie musiał poświęcić naprawdę wiele, aby zasłużyć na miano władcy, którym notabene choćby nie pragnie zostać. Do tego sama relacja Mufasy i Skazy (Kelvin Harrison jr) zostaje rozrysowana w jeszcze bardziej tragicznych barwach. Scenarzysta – Jeff Nathanson – odchodzi od zero-jedynkowego portretowania (a także oceniania) swoich filmowych postaci. Świat biegnie do przodu, mamy XXI wiek, więc z czasem idą zarówno pozytywni bohaterowie, jak i złoczyńcy. W "Mufasie" Skaza okazuje się ofiarą swojego dziedzictwa, toksycznego wychowania oraz paru niefortunnych zbiegów okoliczności. Nathanson nie zawsze krytykuje jego postawę – ba, wręcz szuka dla niego usprawiedliwienia. To nowość i potrzebny dla historii powiew świeżości, bowiem dotychczas Skaza kojarzył nam się z całkowitą bezwzględnością.
No i dawno nie było w kinach filmu, w którym muzyka gra pierwsze skrzypce i nie jest tylko atrakcyjnym wypełniaczem – tak jak to było w przypadku poprzedniej części. Generalnie problem zrealizowanego w tej samej technologii "Króla Lwa" (2019) był taki, iż nie oferował nic poza odtworzeniem oryginalnej bajki. Tym razem twórcy odrobili pracę domową i postawili na zupełnie samodzielne (i nowe) widowisko. Tym samym "Mufasa" to egzotyczny splot gatunków: mamy tu komedię, dramat familijny oraz pełnokrwisty musical z oryginalną muzyką napisaną na potrzeby filmu. Soundtrack do animacji liczy aż siedem nowych piosenek i każda wprowadza tu wyłącznie euforia oraz drugie życie. Highlightem będzie zaś złowrogi utwór o śmierci w wykonaniu samego Madsa Mikkelsena, który (w oryginalnej wersji językowej) wciela się w głównego antagonistę – Kirosa. Występ 59-letniego aktora groził autoparodią, ale Duńczyk wywiązał się ze swojego zadania celująco. Udowodnił, iż w przyszłości mógłby zagrać w jakimś musicalu – a byłby to widok zarazem osobliwy i intrygujący.
Tak czy siak zdaje się, iż takich bajek już się dzisiaj nie kręci – w gruncie rzeczy "Mufasa" koresponduje z tradycją narracji, która królowała jeszcze w latach 90. (pomijam nowoczesne podejście do samych postaci). Niegdyś morał szedł w parze ze świetnie poprowadzoną opowieścią – twórcy zwykle ukrywali go na drugim planie w taki sposób, aby mógł delikatnie wybrzmieć dopiero na samym końcu wędrówki bohaterów. I tak, produkcje typu "W głowie się nie mieści 2" niby wciąż sprawiają nam masę frajdy, ale to zwykle moralizatorskie i chaotyczne historie dla pokolenia TikToka, które za wszelką cenę próbują nas czegoś nauczyć; choćby jeżeli odbędzie się to kosztem filmowej rozrywki. A przecież powinno być na odwrót – lekcja ma przyjść organicznie, a nie być łopatologicznie ogłaszana przy użyciu każdego możliwego dialogu. Taka kolej rzeczy zostaje zachowana właśnie w "Mufasie" – twórcy pamiętają o refleksyjnej puencie, ale wciąż pragną nam zagwarantować pierwszorzędną zabawę.
Barry Jenkins w wywiadzie dla portalu Vulture nie bał się głośno mówić, jak wymagający był to dla niego film. Zabawa z technologią CGI "to nie jego bajka", wspominał, nazywając rzeczy po imieniu; zdobywca Oscara za "Moonlight" (najlepszy film 2016 roku) traktował "Mufasę" jako projekt, na którym świetnie zarobi. Myślał, iż pójdzie z górki ("to tylko animacja!"), ale nie wiedział wówczas, jak bardzo się mylił. A jednak podołał wyzwaniu – "Mufasa" nie próbuje być niczym innym niż disneyowskim powrotem do korzeni, który gwarantuje nam wzruszającą przejażdżkę, popisową reżyserię i zapierające dech w piersiach przygody.
A może to coś znacznie więcej – w końcu Jenkinsowi i spółce udała się jeszcze jedna rzecz. Wspólnymi siłami stworzyli animację nie tylko dla tych, którzy wychowali się na "Królu Lwie", ale również dla najmłodszych. Wypisz, wymaluj: seans dla całych rodzin, za pomocą którego widzowie przypomną sobie (albo po raz pierwszy poznają), czym dokładnie była niegdyś magia bajek Disneya. Czy to prequel idealny? Zadecydują o tym nowe pokolenia fanów. Ale wszystkie znaki na niebie wskazują na to, iż lepszego filmu na Święta nie mogliśmy sobie wymarzyć.
Ale choć w serialach Disney trochę się gubi, w filmach pełnometrażowych wciąż nie ma sobie równych. Właśnie tak – jeżeli chodzi o animacje, w kinie nie znajdziemy lepszych tytułów niż produkcje tego studia. Wchodzący właśnie do kin "Mufasa: Król Lew" to potwierdza: epicka produkcja triumfuje, bowiem nie przypomina odcinania kuponów, tylko jest przemyślanym projektem, hołdem dla kultowych bajek Disneya. Po seansie filmu Barry'ego Jenkinsa (m.in. "Moonlight" i "Gdyby ulica Beale umiała mówić") "Hakuna matata" znów zabrzmi cudownie.
Zaczyna się niepozornie, jakiś czas po wydarzeniach z "Króla Lwa". Kiedy Simba i Nala wyruszają w owianą tajemnicą podróż, ich córka Kiara (w oryginalnej wersji językowej: Blue Ivy Carter) musi zostać sama pod opieką Timona i Pumby (Billy Eichner i Seth Rogen). Zestresowana nadciągającą burzą Kiara potrzebuje czegoś, co załagodzi jej nerwy. Wtedy pojawia się nasz poczciwy Rafiki (John Kani) i wpada na genialny pomysł – postanawia opowiedzieć jej historię jej dziadka, Mufasy (Aaron Pierre), którego nigdy nie miała okazji poznać.
Dzięki takiej ramie narracyjnej film po raz kolejny wprowadza na ekran ukochanych bohaterów, którzy towarzyszą córce Simby i bynajmniej nie są biernymi słuchaczami – Timon i Pumba energicznie komentują wartką akcję opowieści, wtrącając co jakiś czas swoje trzy grosze w formie (nie zawsze) trafionych żarcików. Całe szczęście nie jest to typowy fanserwis, ale raczej próba przywołania w widzach nostalgii względem oryginału. W końcu każdy choć trochę pragnie poczuć się jak dziecko i myślami wrócić do tych "pierwotnych" emocji.
Tym sposobem scenariusz przeplata dwie linie czasowe, choć – rzecz jasna – znaczna część "Mufasy" skupia się na trudnych początkach tytułowego lwa. Tak jak Simba, nie miał przed sobą drogi usłanej różami. Mufasa będzie musiał poświęcić naprawdę wiele, aby zasłużyć na miano władcy, którym notabene choćby nie pragnie zostać. Do tego sama relacja Mufasy i Skazy (Kelvin Harrison jr) zostaje rozrysowana w jeszcze bardziej tragicznych barwach. Scenarzysta – Jeff Nathanson – odchodzi od zero-jedynkowego portretowania (a także oceniania) swoich filmowych postaci. Świat biegnie do przodu, mamy XXI wiek, więc z czasem idą zarówno pozytywni bohaterowie, jak i złoczyńcy. W "Mufasie" Skaza okazuje się ofiarą swojego dziedzictwa, toksycznego wychowania oraz paru niefortunnych zbiegów okoliczności. Nathanson nie zawsze krytykuje jego postawę – ba, wręcz szuka dla niego usprawiedliwienia. To nowość i potrzebny dla historii powiew świeżości, bowiem dotychczas Skaza kojarzył nam się z całkowitą bezwzględnością.
No i dawno nie było w kinach filmu, w którym muzyka gra pierwsze skrzypce i nie jest tylko atrakcyjnym wypełniaczem – tak jak to było w przypadku poprzedniej części. Generalnie problem zrealizowanego w tej samej technologii "Króla Lwa" (2019) był taki, iż nie oferował nic poza odtworzeniem oryginalnej bajki. Tym razem twórcy odrobili pracę domową i postawili na zupełnie samodzielne (i nowe) widowisko. Tym samym "Mufasa" to egzotyczny splot gatunków: mamy tu komedię, dramat familijny oraz pełnokrwisty musical z oryginalną muzyką napisaną na potrzeby filmu. Soundtrack do animacji liczy aż siedem nowych piosenek i każda wprowadza tu wyłącznie euforia oraz drugie życie. Highlightem będzie zaś złowrogi utwór o śmierci w wykonaniu samego Madsa Mikkelsena, który (w oryginalnej wersji językowej) wciela się w głównego antagonistę – Kirosa. Występ 59-letniego aktora groził autoparodią, ale Duńczyk wywiązał się ze swojego zadania celująco. Udowodnił, iż w przyszłości mógłby zagrać w jakimś musicalu – a byłby to widok zarazem osobliwy i intrygujący.
Tak czy siak zdaje się, iż takich bajek już się dzisiaj nie kręci – w gruncie rzeczy "Mufasa" koresponduje z tradycją narracji, która królowała jeszcze w latach 90. (pomijam nowoczesne podejście do samych postaci). Niegdyś morał szedł w parze ze świetnie poprowadzoną opowieścią – twórcy zwykle ukrywali go na drugim planie w taki sposób, aby mógł delikatnie wybrzmieć dopiero na samym końcu wędrówki bohaterów. I tak, produkcje typu "W głowie się nie mieści 2" niby wciąż sprawiają nam masę frajdy, ale to zwykle moralizatorskie i chaotyczne historie dla pokolenia TikToka, które za wszelką cenę próbują nas czegoś nauczyć; choćby jeżeli odbędzie się to kosztem filmowej rozrywki. A przecież powinno być na odwrót – lekcja ma przyjść organicznie, a nie być łopatologicznie ogłaszana przy użyciu każdego możliwego dialogu. Taka kolej rzeczy zostaje zachowana właśnie w "Mufasie" – twórcy pamiętają o refleksyjnej puencie, ale wciąż pragną nam zagwarantować pierwszorzędną zabawę.
Barry Jenkins w wywiadzie dla portalu Vulture nie bał się głośno mówić, jak wymagający był to dla niego film. Zabawa z technologią CGI "to nie jego bajka", wspominał, nazywając rzeczy po imieniu; zdobywca Oscara za "Moonlight" (najlepszy film 2016 roku) traktował "Mufasę" jako projekt, na którym świetnie zarobi. Myślał, iż pójdzie z górki ("to tylko animacja!"), ale nie wiedział wówczas, jak bardzo się mylił. A jednak podołał wyzwaniu – "Mufasa" nie próbuje być niczym innym niż disneyowskim powrotem do korzeni, który gwarantuje nam wzruszającą przejażdżkę, popisową reżyserię i zapierające dech w piersiach przygody.
A może to coś znacznie więcej – w końcu Jenkinsowi i spółce udała się jeszcze jedna rzecz. Wspólnymi siłami stworzyli animację nie tylko dla tych, którzy wychowali się na "Królu Lwie", ale również dla najmłodszych. Wypisz, wymaluj: seans dla całych rodzin, za pomocą którego widzowie przypomną sobie (albo po raz pierwszy poznają), czym dokładnie była niegdyś magia bajek Disneya. Czy to prequel idealny? Zadecydują o tym nowe pokolenia fanów. Ale wszystkie znaki na niebie wskazują na to, iż lepszego filmu na Święta nie mogliśmy sobie wymarzyć.