Tradycja
Dawniej było łatwiej. Dokładnie wiadomo było, jak świętować – o wszystkim decydowała Tradycja. Ta przez duże „T”, czasem modyfikowana okolicznościami. Trudno dziś wyobrazić sobie kolację wigilijną bez karpia. Mało kto już pamięta, iż tradycyjnego karpika zawdzięczamy powojennemu ministrowi przemysłu Hilaremu Mincowi, propagatorowi hasła:
„Karp na każdym wigilijnym stole”.
Karp jako ryba gwałtownie przybierająca na wadze i łatwa w hodowli, choć dla wielu nacji niejadalna, a raczej służąca ozdobie, zajęła miejsce bardziej wyszukanych ryb, jak szczupak, sandacz czy lin. Teraz już nie wiadomo, czy jej obecność w menu to „nowa, świecka tradycja” czy już raczej Tradycja.
A co zrobić z filmem „Kevin samym w domu”, który zastąpił – też stosunkowo świeżą – „Opowieść wigilijną” Charlesa Dickensa? Czy to również już Tradycja? A może ironiczne jej potraktowanie? Co z najbardziej świątecznym z kolorów – głęboką czerwienią, która dzięki staraniom amerykańskiego koncernu zastąpiła tradycyjny błękit mikołajowego stroju?
Jeśli dodamy do tego jeszcze różnice regionalne w odwiecznych Tradycjach, nasz świąteczny miszmasz może przyprawić o zawrót głowy. Na usta samo ciśnie się pytanie: jak żyć, panie i panowie, jak żyć? I jak przeżyć ten świąteczny czas?
Zupa
Spróbujmy trochę uporać się z tym świątecznym zamieszaniem. Na początek ustalmy, jaką zupę podać: barszcz czerwony w jego wigilijnej wersji czy raczej grzybową? W Wielkopolsce tradycyjnie króluje ta druga, ale wielbicieli barszczyku też jest całkiem sporo. A jeżeli barszcz, to z uszkami czy kołdunami?
Ta druga potrawa popularniejsza jest co prawda na wschodzie Polski, ale pojawiła się w tytule świątecznego spektaklu w Teatrze Nowym „W moim barszczu pływa kołdun”. Tradycja świątecznych przedstawień jest niemal tak dawna jak chrześcijaństwo, ale ich formy i gatunki przez wieki się zmieniały.
Te, które przetrwały do dziś, to jasełka (historie opowiadające o okolicznościach narodzin Chrystusa) albo też szopki bożonarodzeniowe skoncentrowane wokół wizyty pasterzy w stajence. Szopką bywa także nazywany satyryczny program, w którym motywy świąteczne mieszają się z aktualnymi wydarzeniami. Spektakl stworzony grupowo przez siódemkę aktorów Teatru Nowego pod wodzą reżysera Karola Bijaty najbliższy jest właśnie tej ostatniej formie.
Choć zapowiadany był jako koncert kolęd i miał być zaproszeniem do wspólnego kolędowania, w rzeczywistości okazał się radosnym i szalonym zmaganiem ze świętami Bożego Narodzenia, w którym nie zabrakło i bardziej lirycznych nut.
Mogłabym użyć wobec tego przedstawienia słowa kabaret, gdyby nie zostało ono zawłaszczone i zdegradowane przez głupawych rozśmieszaczy. Teatr Nowy natomiast jest miejscem, w którym warto przyczaić się na sto minut w tym gorącym, przedświątecznym okresie i popatrzeć z uśmiechem, a także dystansem, na to, co dookoła nas.
Zagrać siebie
Pomysł na teatralny spektakl świąteczny wydaje się prosty, ale jednocześnie może to być wyzwaniem dla tych, którzy oczekują od niego tradycyjnego wprowadzenia w świąteczny klimat uroczystej radości. Jak już wspomniałam, jako autorzy scenariusza przedstawieni są wszyscy aktorzy biorący udział w przedstawieniu: Maria Bruni, Olga Lisiecka, Agnieszka Różańska, Sebastian Grek, Michał Kocurek, Andrzej Lajborek, Dariusz Pieróg oraz reżyser.
Na scenie pojawiają się oni wszyscy jakby prywatnie, mówią o sobie i do siebie, używając prawdziwych imion. Trzeba jednak pamiętać, iż to postacie stworzone z własnych doświadczeń i opowieści, więc nie należy ich utożsamiać z osobami aktorów. Mimo to ze sceny tchnie dużą dozą swobodnej autentyczności.
Wydaje się, iż „zagrać siebie” jest prosto, ale to tylko złudzenie, toteż z tym większą euforią obserwowałam owo prywatno-zawodowe aktorstwo, które bardzo wzmacniało autentyczność wspólnie stworzonego scenariusza.
Plakat do spektaklu „W moim barszczu pływa kołdun”, Teatr Nowy im. Izabelli Cywińskiej w Poznaniu
Na scenie oglądamy coś jakby próbę, jakby „prywatne” spotkanie z widzami, przeplatane piosenkami (niekoniecznie kolędami), pojawiają się wątki autotematyczne (co aktor chce grać i jak budować postać) oraz cienkie aluzje do aktualnych problemów środowiska artystycznego (np. program telewizyjny, którego nazwa to KPO), dla których tłem są święta, ale takie bardziej z „Misia” Stanisława Barei niż z amerykańskich filmów rodzinnych.
Taki klimat wprowadzany jest już od pierwszej sceny, kiedy aktorzy na kilka minut przed oficjalną godziną rozpoczęcia przedstawienia pojawiają się przed widzami, zagadują, pozdrawiają znajomych, mówiąc krótko: animują widzów. Jest w tych scenicznej obecności coś takiego, iż więź między nimi a widzami nawiązuje się bardzo łatwo i pozostaje silna przez cały spektakl.
Aktorzy z prawdziwym mistrzostwem sterują emocjami widzów, łatwo i sprawnie potrafią przeprowadzać od śmiechu do zadumy i wzruszenia, by za chwilę znów sprowokować do szczerego, niewymuszonego śmiechu.
Nie chcę za wiele zdradzać z tego, co dzieje się na scenie, by ewentualnym widzom nie psuć przyjemności bycia zaskakiwanym. Warto dać się zaprosić do teatru i zaskoczyć, spektakl wrócił na scenę w styczniu. Spektakle okolicznościowe nieczęsto są tak udanymi propozycjami (ten na dodatek powstał w ramach programu Unii Europejskiej NEXTGenerationEU) jak ta, którą można zobaczyć na Scenie im. Sławy Kwaśniewskiej.
W finale wszyscy pracownicy teatru z ekranu nad sceną składają widzom życzenia. Pozwolę sobie je odwzajemnić.
Życzę Teatrowi Nowemu oraz innym wielkopolskim teatrom, aby mogły w 2025 roku spokojnie pracować zamiast walczyć z wiatrakami; by wszystkie ich produkcje dawały widzom zadowolenie, a im samym satysfakcję. Dyrektorowi Kruszczyńskiemu życzę ponadto, by w jego teatrze nie pojawił się dyrektor Teatru Muzycznego, bo jeszcze zechce mu podebrać tak świetnie śpiewających aktorów.
A nam wszystkim życzę, żebyśmy tylko zdrowi byli, żebyśmy tylko cali byli…