Grand Tour – zapomniany już zwyczaj wysyłania młodych, żądnych świata (i bogatych!) mężczyzn w podróż po świecie celem pogłębienia wiedzy i przygotowania do życia człowieka światłego. Przez „świat” rozumie się oczywiście tylko Europę, bo i człowiek światły nic innego znać nie musiał. Nieco przewrotnie więc Gomesowskie Grand Tour zabiera nas na podróż zgoła inną; dwugodzinną wędrówkę przez Azję Wschodnią i Południowo-Wschodnią. Całość osadzona jest w jakimś magicznym nigdy-czasie, gdzie ujęcia współczesnej Azji mieszają się z sennymi fantazjami na temat schyłkowej ery Imperium Brytyjskiego. Wszystko tutaj jest na przekór, włącznie z faktem, iż Gomesowi z wizji dogorywającego imperium udaje się wysnuć własny język i coś zupełnie świeżego.
Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o miłość. „Historyczna” część Grand Tour rozbita jest na dwie płaszczyzny. W pierwszej śledzimy Edwarda. Z pozoru idealnego bohatera brytyjskiej powieści awanturniczej; niższego rangą urzędnika kolonialnego i zaciętego podróżnika. Czar pryska jednak, kiedy na chwilę przed własnym ślubem ucieka od narzeczonej i wybiera się w wielką ucieczkę po kontynencie. Niezależnie, gdzie by jednak nie uciekł, jego niedoszła żona – Molly – i tak jest w stanie go zlokalizować. Każdy jej list, telegram albo przekazana pocztą pantoflową wiadomość są dla Edwarda jak zapowiedź końca – „już jestem w drodze i zaraz cię znajdę”. Spryt i wytrwałość Molly są solidną kalką dla tchórzostwa i miałkości jej narzeczonego. Gdzieś w połowie filmu kamera zmienia punkt widzenia, Molly zmienia się z widma w rzeczywistą postać. Nagle towarzyszymy już nie ucieczce, a wyprawie poszukiwawczej. Zmienia się nie tylko perspektywa, ale i ton. Dwie płaszczyzny przeplatają nagrania z teraźniejszości w Mjanmie, Japonii, Chinach i Tajlandii. Brak jasnej struktury jest tutaj zamierzonym dodatkiem, nie skutkiem reżyserskiej nieudolności. Rozproszone po kontynencie sceny otulają widza jak koc. Fabuła jest mimo wszystko pretekstowa, rozchodzi się o to, co Gomes ma do powiedzenia. A do powiedzenia ma dużo.
Chciałbym wrócić na chwilę do metafory koca. Bo jest to koc, nie kocyk, a koc. Gruby, wełniany i taki, który czasami drapie. Potrafi zwabić ciepłem, ale nigdy nie pozwala wpaść w pułapkę wygody. Oglądamy w końcu wpisaną w odwieczne paradoksy opowieść kolonialną (albo – bardziej precyzyjnie – jej współczesną interpretację). Bohaterowie nie są jedynie pasywnymi pionkami rzuconymi na pożarcie historii, ale i aktywnymi trybikami imperializmu. Z drugiej strony za to ich osobiste motywacje wynikają z niczego innego właśnie, jak z konwencji, w której istnieją. Czym innym jest ucieczka Edwarda, jak nie awanturniczym zewem krwi i pragnieniem wiecznego kawalerstwa á la Fileas Fogg? Zapał Molly wraz z nieuchronną tragedią, do której zmierzają jej poszukiwania, to też nic innego, jak owoc konfliktu społecznych oczekiwań; konfliktu między etosem wiernej do śmierci partnerki, a raczej pogardliwym stosunkiem względem aktywnych kobiet w duchowo wciąż wiktoriańskiej anglosferze. Kontrastuje też sama kwestia historii i iluzja „wierności” oryginałowi. Z jednej strony oglądamy niemal dokumentalne urywki współczesności uwiecznione na filmowej taśmie. Z drugiej aktorzy nagrywani są w studiu, które wiarygodność porzuca na cześć stylu. Niemal jak w orientalistycznych klasykach Powella i Pressburgera. Gomes te sprzeczności figlarnie wyciąga na pierwszy plan i świetnie bawi się brakiem spójności.

Chociaż Grand Tour jest zabawne i samoświadome, a bywa choćby ironiczne, to nie grozi mu cynizm. Wszystko dzięki miłości, która emanuje z każdego ujęcia. Miłości do portretowanych krajów, miłości do swoich nieidealnych bohaterów i, co najważniejsze, miłości do filmowej materii. Chociaż ta mityczna kinofilia jest pojęciem ostatnio zdecydowanie nadużywanym i rzucanym przy każdej okazji, tutaj bije z każdego zakamarka. Na ekranie, bez wpadania w pułapkę naśladownictwa, oddaje się hołd wszystkim emocjom, które przez ostatnie sto parę lat wywodziły się z kina. Takie przedsięwzięcie wymaga porzucenia dekorum.
Kino to kłamstwo i jedno wielkie przegięcie, któremu i tak się oddajemy. Nie inaczej jest tutaj. Z kieszeni XX-wiecznych sukienek wypadają telefony, Brytyjczycy rozmawiają po portugalsku, anachronizm goni za anachronizmem, a w kadrach można zauważyć członków ekipy. Wszystko to wieńczy przepyszna ekspozycja w końcowym akcie. Nie zdradzę jej szczegółów, żeby nie niszczyć przyjemności z seansu. Miłość do filmu to też miłość do wszystkich sznurków, sztuczek i manipulacji, które się na niego składają. Ludzie kochają spektakle i nie przypadkiem w samym Grand Tour pełno kukiełkowych przedstawień. Teatr to życie, a życie to film, koło się zamyka.
Wspomnieć też należy kontekst produkcyjny. Jak w przypadku wielu innych produkcji, tak i zdjęcia do Grand Tour zostały zakłócone przez wybuch epidemii koronawirusa. Ostatecznie ekipa musiała kontynuować pracę rozbita między krajami. Znaczna część ujęć reżyserowana była zdalnie, poprzez wideorozmowy. Każdy z operatorów (Poças, Mukdeeprom i Liang) dostał również więcej wolności przy nagrywaniu „współczesnych” ujęć we własnych regionach. Ten fakt, połączony z motywem wielkiej wędrówki i miłości, której nie gasi choćby ucieczka składają się na jeden z bardziej nieoczywistych – i pozytywnych – przykładów Covid Movie.
Wyprawa śladami wyobraźni Gomesa jest zdecydowanie wielka. Przeprawiamy się przez lata historii kina, miłości do ludzkości, reliktów kolonializmu i baśniowych konwencji. Film z kategorii „doświadczenie” – pełen serca, idealny do zapadnięcia się w kinowy fotel i kompletnego zagubienia się w jego substancji. Jedyne, czego szkoda, to metrażu. Z jednej strony nie na tyle krótki, żeby być „jedynie” testamentem reżyserskich zdolności, ale i nie na tyle długi, żeby naprawdę wyzwać widza na pojedynek i w pełni rozwinąć swoje pomysły.
korekta: Anna Czerwińska