Gliniarz na emeryturze

dorzeczy.pl 2 miesięcy temu
Zdjęcie: Oglądanie telewizji, zdjęcie ilustracyjne Źródło: Unsplash


Nowy film z serii "Gliniarz z Beverly Hills" jest niemal tak dobry, jak ten z 1984 r. Dlaczego? Bo najwięcej z oryginału pożycza.


Czasem nie wystarczy być geniuszem. Trzeba jeszcze trafić na swego. Charlie Chaplin był królem bez niczyjej pomocy, ale już Stan Laurel potrzebował Olivera Hardy’ego, żeby magia Flipa i Flapa zadziałała. Eddie Murphy najwyżej latał solo, gdy stał się królem amerykańskiej komedii typu stand-up za sprawą legendarnych programów "Raw" i "Delirious". Potem bywało różnie, bo tylko czasem trafiał na idealnych partnerów. A w kinowym biznesie trzeba ich tak wielu naraz: odpowiedniego scenarzysty, reżysera, producenta, studia. I tak dalej.


Efekt jest taki, iż choć filmowa kariera Eddiego Murphy’ego trwa od ponad 40 lat (debiutował w filmie "48 godzin" z roku 1982), to chcąc wskazać jej szczyt, musimy cofnąć się o owe cztery dekady. Były to czasy, gdy wydawało się, iż czegokolwiek tknie się Murphy, zamienia się to w złoto. W latach 1983–1988 wystąpił w sześciu filmach, z których cztery stały się megahitami: "Gliniarz z Beverly Hills" i jego kontynuacja, "Nieoczekiwana zmiana miejsc" oraz "Książę w Nowym Jorku". Piąty, "Złote dziecko", dziwna podróbka kina nowej przygody, zjechany został przez krytyków, ale i tak zarobił wielokrotnie więcej, niż kosztował. Eddie Murphy był jednym z królów rozrywki lat 80., symbolem pewnej epoki. I nigdy później nie wiodło mu się tak dobrze – a przecież bardzo próbował.
Idź do oryginalnego materiału