Glass Animals – Tour of Earth – relacja z koncertu w Warszawie

popkulturowcy.pl 4 dni temu

Na scenie najpierw pojawił się ananas – i wzbudził nie mniej entuzjazmu niż samo Glass Animals.

Zespół pojawił się w Polsce z okazji Tour of Earth – do warszawskiego EXPO XXI zawitały więc tłumy ludzi. Gdzie się nie obróciłam ludzie żywiołowo dyskutowali na temat starszych albumów, najczęściej granych utworach. Przez moment choćby zrobiło mi się głupio, iż nie mogę o zespole powiedzieć: słuchałam ich zanim to było modne. Przekrój językowy i wiekowy był naprawdę imponujący, a mnie złapał lekki kompleks nowego fana. Tyle razy się już jednak cieszyłam, iż algorytm podrzucił mi kiedyś Heat Waves, iż machnęłam ręką na stosunkowo krótki staż słuchania Glass Animals.

I tak faktycznie było, iż łatwo namierzało się wieloletnich fanów i tych, którzy zainteresowali się twórczością zespołu cztery lata temu przy premierze albumu Dreamland. Zupełnie inny entuzjazm towarzyszył utworom z płyt How To Be A Human Being i ZABA. Przyjemnie patrzyło się na euforia ludzi wokół, kiedy wybrzmiewały pierwsze takty ich wyczekanych utworów, czekając na swój własny. Na dodatek stałam między grupkami, które aktywowały się w zupełnie innych momentach. Na wielu koncertach prawa, lewa strona oraz środek mają swoje momenty na hałas – doświadczyłam tego samego w mikrosystemie w promieniu pięciu metrów ode mnie i bawiłam się świetnie.

Gdybym miała wybrać jedno słowo do opisania całego wydarzenia, byłoby to przeplatanie. Otwarcie wieczoru piosenką Life Itself gwałtownie rozbujało tłum. Następnie zabrzmiał utwór Your Love (Déjà Vu), płynnie przechodzący do najnowszej płyty utworem Wonderful Nothing. Choć widownia nie potrzebowała już więcej energetycznego podbicia, to przed wykonaniem piosenek z najnowszego albumu, ze sceny popłynął jeszcze koncertowy klasyk zespołu, Space Ghost Coast To Coast.

Klasyki i nowości dobrze się balansowały, docierając do każdego, kto miał faworytów ulokowanych na różnych płytach. Nie trafił się żaden moment przestoju, chociaż trudno też wyróżnić spokojniejszy czas. Publiczność próbowała sama nakierować klimat, wyciągając latarki przy Creatures in Heaven, ale coś jednak w tym geście zgrzytnęło. Nie taka piosenka na sentymentalne bujanie się, nie to wyczucie momentu – nie wiem, ale poddano się szybko.

Pojedyncze klimatyczne potknięcie jednak znikło pod całą resztą nastrojowej otoczki. Wspomniany ananas na scenie to jedynie pierwszy rekwizyt. Te owoce od lat przewijają się w tekstach i teledyskach zespołu, a ich przynoszenie stało się popularnym trendem koncertowym. Od kiedy przed jednym z wydarzeń zakazano wnoszenia świeżych owoców, ludzie przychodzą z dmuchanymi balonami. Teraz też złoty ananas latał nad tłumem, odbijany dziesiątkami rąk przez cały koncert. niedługo zniknął mi z oczu, by powrócić przy Pork Soda, gdzie dopasował się do refrenu. Niby drobiazg, ale cieszy.

Cieszyła też energia zespołu, która płynęła ze sceny – ze swojego miejsca dość dobrze widziałam uśmiechy członków Glass Animals, co działało jak reakcja łańcuchowa i wywoływało radość. Pamiętam, kiedy po wyjściu z koncertu Half Alive miałam wrażenie, iż mimo dobrej zabawy uczestniczyłam jednak w czymś odtwórczym, niezmiennym spektaklu. Tutaj wręcz przeciwnie – wyczuwalny powiew świeżości spływał na publiczność. Przyjemnie było myśleć, iż zespół też ekscytuje się obecnością tak przekrojowej grupy fanów.

Bawiłam się naprawdę dobrze na samym koncercie i chętnie wybiorę się na na Glass Animals ponownie. Szczerze mówiąc, mam jednak nadzieję, iż następnym razem nie będę tak zmęczona okolicznościami wydarzenia. Zanim dostałam się pod scenę, odbyłam solidną tułaczkę od kolejki do kolejki, odsyłana wraz z innymi w coraz to inne miejsca. Po koncercie to samo – marazm stania w kolejkach, które zupełnie nie ruszają się do przodu. Wiem dobrze, iż taka tułaczka to nieodłączny element życia koncertowicza, ale naprawdę łatwo można to wszystko usprawnić.

W przypadku koncertu w EXPO XXI wystarczyłoby kilka plakatów z informacjami, iż najpierw powinno się zostawić rzeczy osobiste w miejscu z oddzielną kolejką, a dopiero potem wystawać w tej adekwatnej. A tak rzesze ludzi blokowały jedną linię, na jej końcu dowiadując się, iż powinni trafić w to miejsce później. Wszystko to trwało i trwało, a zabrakło prostego przekierowana do odpowiednich drzwi. Nie należę do osób niecierpliwych, celowo zjawiłam się na miejscu z wyprzedzeniem, a i tak ominął mnie support, czyli The Big Moon. Bazując na przebijającym się na zewnątrz budynku brzmieniem, dobrze pasował do Glass Animals.

Tak więc na następny koncert założę ubrania z lepszymi kieszeniami i przemknę się przez kolejkowy czyściec. prawdopodobnie bardziej ode mnie umęczyli się koncertowicze spoza Warszawy, a już z pewnością zagubieni obcokrajowcy – stoję więc w uprzywilejowanej pozycji.

Ostatecznie publiczność wylała się z budynku zadowolona z koncertu. Heat Waves, zamykające całe wydarzenie, stanowiło mocne outro. Pozostawiło po sobie też zdrowy niedosyt (zapętliłam płytę How To Be A Human Being). Glass Animals trafia na listę udanych koncertów mimo początkowego chaosu, bo używając słów najnowszego albumu – I’m so happy, this is where I wanna be.


Tekst powstał dzięki współpracy z LiveNation, organizatorem wydarzenia.


Fot. główna: LiveNation.

Idź do oryginalnego materiału