W sobotę wycieczka do Łodzi na koncert zespołu Ghost, a w niedzielę, jak na przykładnego katolika przystało – kościół. I taki to jest żywot wierzącego metalowca…
Dzięki uprzejmości organizatora – Live Nation – mogłem uczestniczyć w sobotnim koncercie zespołu Ghost na łódzkiej Atlas Arenie. Co warte odnotowania, koncert odbył się z zakazem używania telefonów. Na wejściu do obiektu, telefony widzów zostały chowane w etui z magnetycznym zamkiem, a na terenie Atlas Areny, były tylko dwa punkty, w których można było tych telefonów używać. Muszę przyznać, iż jestem zwolennikiem tego typu akcji i chciałbym, żeby więcej artystów decydowało się na takie rozwiązania. Oldschool, ale pozwala skupić się w stu procentach na evencie, bez zawracania sobie głowy social mediami.
To już 9. występ kapeli Tobiasa Forge’a w Polsce i trzeba przyznać, iż od ich pierwszego występu na Impact Festival w 2013 roku, zaliczyli ogromy, ogromny progres w kwestii liczby fanów. Dawno nie byłem na tak obleganym koncercie, jak ten wczorajszy. Fakt faktem, chodzę najczęściej na występy emerytów, ale jednak. Może kilkunastometrowe kolejki do toalety czy sklepiku (chwała zespołowi, iż była opcja kupna CD – nośniki fizyczne 4 ever!) nie są najlepszym wyznacznikiem, ale gdy już weszło się na halę… Mym oczom ukazało się mrowie ludzi na płycie i zajęte niemal każde miejsce na trybunie. To robi wrażenie, ale przede wszystkim świadczy o samym zespole. Ghost to w tej chwili czołówka w kategorii metalu/rocka. Naprawdę kilka jest kapel działających w tym gatunku muzycznym (w dodatku jeszcze tak młodych, jak Ghost), które są w stanie przyciągnąć takie rzesze fanów. Tym bardziej byłem ciekaw, jak prezentują się na żywo.
I przyznam się wam szczerze. Przez długi czas myślałem, iż zaliczam się do fanów Ghosta. Mam ich 3 czy 4 płyty, w różnych moich składankach na YT Music często przewija się Square Hammer czy Mary On A Cross, a cały lore wokół Papy Emeritusa uważam za coś absolutnie genialnego. Ale po koncercie uświadomiłem sobie, iż ja tym fanem chyba tak do końca nie jestem. I nie chodzi o to, iż występ szwedzkich muzyków był zły, broń Boże (lub, w tym przypadku, Lucyferze). Co prawda, wolno się rozkręcali, ale jak już rozkręcili, było wszystko to, co powinien mieć dobry gig, czyli zajebistą muzę i spektakularne show (lewitujący Papa, multimedialne ekrany, pirotechnika). Problem leży w mojej osobie. Do mnie zwyczajnie nie trafia sam Papa Emeritus.
Bluźnierstwo, wiem, ale dajcie mi się wytłumaczyć. Ja po prostu jestem wychowany na tych starych klasykach z nieczystym, surowym wokalem, gdzie frontman metalowego bandu ogranicza ruch sceniczny do headbangingu czy klaskania w dłonie (albo, jak Hansi, idzie od jednego końca sceny do drugiego i wskazuje dłonią na fanów, coś pięknego). Tutaj mamy do czynienia z bardzo czystym głosem i gdzieniegdzie kocimi ruchami. Papa kojarzy mi się z popową, przystępniejszą alternatywą dla King Diamond. I jak ktoś to lubi, do kogoś to przemawia – jest to jak najbardziej ok, bo gość talent ma. Sam bardzo szanuję i niezwykle doceniam to, co zbudował wokół Ghosta, ale większość jego twórczości, choć melodyjnie w ucho wpada, przez ten wymuskany wokal do mnie nie trafia. Ot, gusta i gusta – ale mam dla was lepszą historię.
To był mój pierwszy koncert Ghosta. Wyobraźcie sobie teraz sytuację. Siedzę na trybunach, po obu moich stronach siedzą dwaj inni – widać gołym okiem – klasyczni metalowcy w wieku 30-40 lat, gdzie max zaangażowania na koncertach to klaskanie albo headbanging połączony z tupaniem nogą, wiadomo. Jak jakaś bardziej kultowa piosenka, to i może zwrotkę zaśpiewa. Ghost zaczyna koncert, a rząd przed i za nami, składający się z osób na oko między 16. a 25. rokiem życia, wstaje, drze ryja i tańczy jak na koncercie jakiejś Taylor Swift. Tymczasem nasza trójka tylko wymieniła nieśmiało między sobą spojrzenia – coś pięknego. Słyszałem, iż Ghost to satanistyczna ABBA, ale nie sądziłem, iż na aż taką skalę… Niemniej, przy bisie, złożonym z Mary On A Cross, Dance Macabre i – a jakże – Square Hammer, stali, darli ryja i tańczyli już wszyscy, łącznie ze mną.
Co tu dużo mówić – bawiłem się naprawdę dobrze i to mimo uświadomienia sobie smutnej prawdy o moim statusie fana tego zespołu. Nie sądzę, żebym w ciągu kilku najbliższych lat wybrał się na Ghosta po raz kolejny, chociaż im dłużej o tym myślę, to może dla tych trzech wyżej wymienionych piosenek choćby bym się i pofatygował. Gorąco zachęcam natomiast tych, którzy jeszcze nie słyszeli Papy Emeritusa na żywo, bo na pewno warto doświadczyć tego fenomenu na żywo i wyrobić sobie swoją własną opinię.