Gdy opłakiwała męża, straciła dorobek życia. „Byłam półprzytomna, zrobiłam wszystko, co mi kazali”, mówi Katarzyna Gaertner

viva.pl 7 godzin temu

W niedużym domu za Zalewem Zegrzyńskim od dwóch lat mieszka legendarna kompozytorka, autorka muzyki do niezapomnianych przebojów: „Małgośki”, „Wielkiej wody” czy „Tańczących Eurydyk”. Przyjaciele przygarnęli ją i jej dwa psy, gdy uciekła z własnego domu. Historia jak z thrillera. "Niełatwo mnie złamać. Przeżyłam udar, białaczkę, przeżyłam pożar domu. Uratowano mnie, znosząc z poddasza na rękach. I cały czas pracowałam, odkąd skomponowałam pierwszy przebój. „Małgośkę” śpiewają do dzisiaj różni wokaliści. A moja „Msza beatowa” zdobyła międzynarodową popularność od pierwszego nagrania dla Polskich Nagrań w 1997 roku. Wielu artystów dzięki mnie i moim kompozycjom wypłynęło na szerokie wody. A to, co dzieje się ze mną teraz, być może jest ceną za te wszystkie sukcesy…", mówi.

Co naprawdę wydarzyło się w życiu Katarzyny Gaertner, sprawdza Krystyna Pytlakowska.

Katarzyna Gaertner w rozmowie z VIVĄ!: zadano jej bolesny cios, straciła wszystko

– Dlaczego adekwatnie to Cię spotkało? Dlaczego straciłaś dom, studio i swoje kompozycje? Naiwność? A może brakowało Ci spadkobiercy?
Nie, to wszystko stało się z dobroci serca. I z mojej naiwnej wiary, iż jestem w stanie wykreować nowego, wspaniałego artystę, któremu dałam własne nazwisko – Gaertner. Nie wiedziałam, co w nim naprawdę siedzi.

– Opowiedz mi, proszę, od początku.
Rok 1997. Gienek (imię zmienione – przyp. red.) miał 23 lata, gdy jego matka poprosiła, żebym znalazła dla niego trochę czasu i oceniła, co mógłby w życiu robić. I żeby kupić mu gitarę. Zgodziłam się. Przyjechał więc do mnie, do Komaszyc pod Końskimi, gdzie kupiłam ziemię, stary młyn i wyremontowałam dom. Musiałam osiąść z dala od Warszawy, ponieważ sąsiedzi mieli mi za złe próby z muzykami i hałasy, wzywali policję. Znalazłam więc opuszczone gospodarstwo. A potem w jednym z budynków urządziliśmy z mężem studio nagrań. Po kilku dniach Gienek zapytał: „Ciociu, a może mógłbym zostać u ciebie?”. Zgodziłam się. Ale nie dlatego, iż czułam się samotna. Trudno było się czuć samotną, mając kochającego męża, muzykę, psy i hodując kozy. Tak, wtedy żyłam otoczona miłością ludzi i zwierząt. I wspominam to jako cudowny okres twórczy.

– Gienka traktowałaś jak przybranego syna, bo nie masz własnych dzieci?
Albo pasja i muzyka, albo dzieci, którym trzeba poświęcać całą uwagę. W dodatku mój stan zdrowia nie pozwalał na macierzyństwo. Ale Gienka nie uważałam za przybranego syna. Po prostu odkryłam w nim miłość do muzyki. Wydawał się dobry i czuły. Troskliwy. Nie miał zawodu, więc opłacałam za niego ubezpieczenie na zasadzie, iż niby zatrudniam go jako pomoc przy prowadzeniu gospodarstwa. W dodatku chciał grać na gitarze i miał talent. Przytuliłam go więc i pomogłam w nauce gry. Kupiłam mu dwie drogie gitary, wysłałam go do Szwecji, żeby nauczył się dobrze grać i oswoił ze studiem nagrań. Dziękował mi za opiekę, mówił: „Jesteś bardzo dobra, ciociu, dziękuję”. Diabeł wyszedł z niego dopiero po śmierci mojego męża, którego bał się panicznie. Gdyby Kazik żył, nigdy by do takiej sytuacji nie doszło. Ja nie miałam podstaw, żeby podejrzewać Gienka o to całe zło, które w nim siedzi. Dałam mu wyremontowany młyn obok mojego domu i pozwoliłam w nim zamieszkać. Wprowadził tam dziewczynę z mojego zespołu, z którą się ożenił, i gdzie przyszły na świat jego dzieci. Nic nie wskazywało na to, iż umie tak podstępnie działać, a przecież za chwilę zabrał mi wszystko. Dom, studio i moją twórczość. Oberwałam za swoją dobroć. Mój mąż Kazimierz Mazur od początku wiedział, iż nikomu nie warto ufać. Ale nic mi nie mówił, tylko poszedł do notariusza i zastrzegł prawa do wszystkich moich dużych dzieł oraz ich produkcji, bo ja zajmowałam się też od 2000 roku produkcją muzyki. Mieliśmy z mężem studio nagrań i pracowaliśmy razem. Mąż nadał teatralny kształt wielu moim utworom, które połączył w spektakle. Między innymi piosenki Agnieszki Osieckiej – 15 wierszy z moją muzyką, które wystawił w teatrze w Zielonej Górze. Wydawało się, iż wszystko jest w porządku, ale kiedy Kazimierz zachorował na raka i umarł, los się odwrócił. Straciłam najbliższego i najukochańszego człowieka. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił wtedy Gienek, było ściągnięcie płyty „Msza beatowa” ze stołu mikserskiego i wydanie jej jako własnej, wyrzucając nazwiska producentów – Kazimierza Mazura i Polskiego Radia.

TYLKO W VIVIE!: "Zabrakło mi siły, żeby walczyć". Dziś Olaf Lubaszenko mówi, co naprawdę wtedy czuł

– A prawa autorskie się nie liczyły?
Widocznie nie. Zresztą zablokował mi całą moją nagraną twórczość. A na drugi dzień po pogrzebie, na którym nie byłam, bo czułam się jak w letargu – jedna wielka rozpacz – Gienek i jego żona Estera (imię zmienione – przyp. red.) zabrali mnie, a adekwatnie zaciągnęli do notariusza, u którego leżał gotowy akt notarialny. Podpisałam go. To był akt darowizny mojego majątku w zamian za opiekę do końca życia. Nie bardzo zdawałam sobie sprawę z tego, co podpisuję, bo cały mój świat legł wtedy w gruzach. Byłam półprzytomna, nafaszerowana lekami uspokajającymi i zrobiłam wszystko, co mi kazali. A akt notarialny Gienek od razu schował, żebym go nie czytała. Jak mnie potem przyjaciele pytali, czy ja wiem, co podpisałam, odpowiadałam, iż nie wiem. Notariusz poinformował mnie tylko, iż to umowa na moje dożywocie.

– Dałaś mu wszystko, zapewniłaś wykształcenie.
Grał bardzo dobrze na gitarze, a przy mnie nauczył się jeszcze realizacji dźwięku. Kiedy przejął całe studio, dobrze na tym zarabiał, korzystali z jego realizacji różni klienci.

– Miał Cię utrzymywać i karmić, ale nie dotrzymał umowy. Podobno chodziłaś głodna.
Kiedy na mojej karcie wyczerpały się pieniądze, przestali kupować mi jedzenie. Nie reagowałam. Byłam tak rozbita, jakbym nie miała mózgu. Ze mnie – po chorobie i śmierci Kazika – został strzęp człowieka. Ale po dwóch tygodniach zaniepokojeni przyjaciele pomogli mi załatwić sanatorium. Dopiero gdy wyjechałam tam w 2023 roku, zaczęłam myśleć, jak się z tej sytuacji wyplątać. A kiedy dowiedziałam się, iż „kochany” Gienio moje dwie suczki wystawił na dwór, pomyślałam, iż muszę zabrać psy w jakieś bezpieczne miejsce. A potem mój przyjaciel Stasio Zajączek przyjechał z kolegą, zabrał najpierw mnie z sanatorium, a potem moje psy. [...]

– Twoje dobre serce Cię zgubiło.
A miałam tak mądrego męża, który podejrzewał, iż to wszystko może się stać. Nie dawał się oszukać przymilnością Gienka i jego żony. choćby powiedział mi przed śmiercią, żebym uważała, bo ona jest gorsza od swojego męża. Ja jednak to wszystko, co się stało, traktuję tylko jak wypadek przy pracy. Trzeba po prostu ten temat zakończyć i sprawiedliwie go rozegrać. I wara od mojej muzyki!

– Niestety sąd nie podzielił Twojego zdania o unieważnieniu umowy notarialnej i tłumaczenia, iż nie wiedziałaś, co podpisujesz.
Ale jest złożona apelacja. Ja już naprawdę nie mam wobec życia wielkich wymagań. Niczego nie potrzebuję poza unieważnieniem tego „chorego” aktu notarialnego. Obecność Gienka w moim życiu to był typowy barter. Ja ci udostępniam swoje studio bez ograniczeń, a ty pomagasz mi skończyć moje nagrania jako realizator dźwięku, ale to nie upoważnia cię do bycia właścicielem mojej muzyki. To prawda, iż przez te lata, kiedy razem pracowaliśmy, było mi wygodnie, miałam w domu gitarzystę. Ale on pomylił role.

Całość rozmowy – tylko w najnowszym numerze magazynu VIVA!, dostępnym przez dwa tygodnie od czwartku, 22 maja.

Idź do oryginalnego materiału