Oczywiste jest, iż każdy z członków Filmawki chciałby, żeby to właśnie jego ulubione filmy uplasowały się w oficjalnej redakcyjnej topce. Demokracja jest jednak bezlitosna i wiele interesujących tytułów musiało zadowolić się miejscem poza wyróżnioną dwudziestką. By osuszyć redaktorskie łzy – oraz zaostrzyć Wasz apetyt na nadchodzący ranking – przygotowaliśmy poniższe zestawienie, czyli Galerię Pominiętych składającą się z personalnych wyróżnień przygotowanych przez tegoroczne osiemnastoosobowe jury. Miłej lektury!
Norbert Kaczała – Zagadka ognia, reż. Weston Razooli
Każdy z Was prawdopodobnie wie, iż to, co czyniło nasze dzieciństwo tak ciekawym, jak wydaje się w naszych wspomnieniach, to wyobraźnia. Ubarwianie codziennych czynności nutką eskapistycznej fantazji, żeby choćby najnudniejsze z nich mogły stać się niesamowitą przygodą. I to właśnie fundamentalne założenie cudownej Zagadki ognia. jeżeli Wy też mieliście ze swoimi kolegami tajne bazy, fabularny lore dotyczący waszych rodzinnych stron i potrzebę wyruszenia na przygodę czekającą tuż za rogiem, odnajdziecie się tutaj idealnie. W kameralnym dziele Westona Razooli odnajdziecie nieskrępowaną euforia ze snucia fantazji, umiłowanie przyjaźni i pierwszych miłości, przywiązanie do swojej małej ojczyzny i potrzebę dokonywania rzeczy niezwykłych. choćby jeżeli tym niezwykłym czymś jest tylko zdobycie składników na placek z jagodami.
Nakręcony w dwadzieścia dni, na szesnastomilimetrowej taśmie (aby oddać klimat familijnych kultowców z lat 70.) film okraszony przepięknymi plenerami Utah, otuli Was jak ciepły kocyk, gdy w pobliżu ogniska będziecie opowiadać sobie rzeczy niestworzone w towarzystwie najlepszych kumpli. A przez te niecałe dwie godziny, nietrudno będzie zaprzyjaźnić się z naszymi bohaterami.
Igor Kuśmierski – Furiosa: Saga Mad Max, reż. George Miller
Większość filmów, które tkwią w niekończącym się limbo produkcyjnym, kończy marnie – z najświeższych przykładów wystarczy spojrzeć na Flasha z 2023 czy też Kruka z 2024. Z racji na 9-letni cykl tworzenia prequelu do świetnie przyjętego Mad Maxa: Na drodze gniewu oczekiwania dotyczącego Furiosy były przeciętne (żeby nie powiedzieć gorzej). Na szczęście obawy te nie spełniły się – pomimo słabych wyników finansowych najnowszy film Millera to kawał porządnej, popcornowej roboty. Anya Taylor-Joy spisuje się jako zastępstwo dla Charlize Theron, a Chris Hemsworth jest zachwycony tym, iż po latach grania Thora może zagrać kompletnego drania i widać jak w każdej minucie bawi się świetnie w swojej roli.
Najważniejszy jednak jest spektakl i szaleństwo widoczne na ekranie w scenach akcji, które trzymają w napięciu i w żaden sposób nie ustępują poprzedniemu filmowi z serii Mad Max. W roku zdominowanym przez blockbustery o ciągle spadającej jakości pokroju tego, co serwuje widzom Marvel, DC i Sony, „Furiosa” pokazuje, czym powinno być prawdziwe kino akcji i jak powinno się je robić, aby angażować widza.
Rafał Skwarek – Joker: Folie à Deux, reż. Todd Phillips
Nie do końca rozumiem, jak to się stało, iż Folie à Deux zostało tak okrutnie odtrącone. Szczególnie, gdy wziąć pod uwagę to, jak fantastycznie przyjęty przez publikę i krytyków został pierwszy Joker. Kontynuacja mentalnej gehenny Arthura Flecka to wszak sequel niezwykle spójny i konsekwentny.
Philips nie musi się z niczego tłumaczyć. Z pewnością nie z widzów, którzy zaangażowanie w historię klauna przekuli w fascynację i inspirację, a tańczącego na schodach Phoenixa wynieśli na ideologiczne sztandary. Joker nigdy nie był analizą społeczną, tylko ni mniej, ni więcej, jak fenomenalnie zaprojektowaną, postmodernistyczną reimaginacją postaci. Reżyser ponownie wychodzi z tego samego założenia, jednak tym razem mocniej dokręca koncepcyjną śrubę. jeżeli istnieje jakakolwiek forma mentalnego eskapizmu pasująca do straumatyzowanego, zamkniętego w więzieniu Flecka, to jest nią właśnie musical. Kolejne utwory stają się niezbędne, by w wyrazić wewnętrzne batalie bohatera, które alternatywnie można by było ukazać poprzez sceny nieprzystające do natury Folie à Deux.
Philips świadomie balansuje między fantazyjnym, żałosnym a tragicznym. Jedno nie istnieje bez drugiego i trzeciego. Mordercze instynkty karmią się manią wielkości. Spychana świadomość choroby otwiera drogę toksycznemu uwielbieniu. Kompleks niższości weryfikuje udawaną pewność siebie. Syreni śpiew Harley harmonizuje z wokalnymi problemami Jokera.
Proces sądowy, któremu poddawany jest Fleck, to jednocześnie prosty cyrk, ale i arena walki Philipsa o własną wizję. Pośród kolejnych zeznań i przesłuchań reżyser jednocześnie kieruje uwagę widza na bohaterów, ale i na ich samych, licząc, iż tym razem trochę uważniej spojrzą w odbicie własnego podejścia do Jokera. A może tak się właśnie stało i stąd odrzucenie Folie à Deux? No cóż, mój film roku.
Maciek Kulbat – Bulion i inne namiętności, reż. Anh Hung Tran
Punkt wyjścia tej historii wydaje się z pozoru prosty. Eugénie od ponad 20 lat pracuje jako kucharka u Dodina Bouffanta, a z biegiem czasu między nimi rodzi się romantyczne uczucie. Jednak takie streszczenie filmu byłoby ogromnym uproszczeniem. Po pierwsze, relacja bohaterów, którą obserwujemy, znajduje się na znacznie bardziej zaawansowanym etapie, niż zwykle przedstawia się to w filmach o miłości. Oboje doskonale wiedzą, co do siebie czują i czego oczekują od drugiej strony. Nie znajdziemy tutaj typowych romantycznych ani melodramatycznych zabiegów, które zwykle towarzyszą historiom o świeżo rodzącym się uczuciu.
Po drugie, paradoksalnie, to nie samo uczucie między Eugénie a Dodinem jest najważniejsze. najważniejsze jest to, jak zostaje ono ukazane – poprzez jedzenie i gotowanie. Kuchnia staje się sercem domu oraz centrum narracji. Film, pokazując proces tworzenia potraw dzięki długich, subtelnych ujęć, ukazuje harmonię między zakochanymi. Widzimy, jak ich współpraca, choćby przy przygotowywaniu wielu potraw jednocześnie, odbywa się w idealnym rytmie. Każdy gest, każde podanie składników czy zmiana stanowisk pracy realizowane są z naturalną płynnością.
Same potrawy również mają głębsze znaczenie – każda z nich opowiada historię. Stają się nie tylko sposobem komunikacji między Eugénie a Dodinem, ale również między innymi postaciami pojawiającymi się w filmie. To właśnie poprzez kuchnię opowiedziane zostają relacje międzyludzkie, kwestie kulturowe i ich rozwój.
Na szczególną uwagę zasługuje także ścieżka dźwiękowa, która składa się głównie z odgłosów przygotowywanego jedzenia. Dźwięki smażenia, krojenia i podpiekania niemal wypełniają przestrzeń, tworząc immersyjne doświadczenie, które pięknie uzupełnia wizualną stronę filmu.
Karolina Kruk – Skarby, reż. Luna Carmoon
Skarby były powrotem do przeszłości nie tylko dla głównej bohaterki, ale i dla mnie. Magia, którą roztaczała w domu jej matka była tą, z którą sama miałam okazję się zetknąć w dzieciństwie. Z tego miejsca chciałabym podziękować mojej babci za to, iż potrafiła z niczego wyczarować najbardziej angażujące zajęcie. Oglądając Skarby czułam się niesamowicie otulona ciepłem wspomnień. W przeciwieństwie do Marii nie mierzyłam się z traumami, które w ogromnym stopniu oddziaływały na jej nastoletnie życie. Niestety sama miłość i bycie czarodziejką nie wystarczą, żeby zapewnić dziecku byt, szczególnie gdy jego podstawowe potrzeby nie są zaspokajane.
Skarby są seansem budzącym dysonans, z jednej strony odrzucają, pokazują złe wzorce uzależnionej matki, która zaślepiona chorobą negatywnie wpływa na życie swojej córki, ale też piękną miłość dziecka do rodzica i siłę więzi między nimi. Gdyby sceny w tym filmie miały zapachy zdecydowanie mieszałyby odór ze słodyczą.
Anna Czerwińska – Tatami, reż. Zar Amir Ebrahimi, Guy Nattiv
Dla jednych tatami to tradycyjna japońska mata do pokrywania podłóg, dla mnie to synonim absolutnego objawienia ubiegłorocznego sezonu festiwalowego. Film, na który wybrałam się z przypadku, a złapał mnie za serce mocniej, niż kiedykolwiek bym się tego spodziewała po podobnej historii.
Tatami przedstawia opowieść irańskiej dżudoczki bezkompromisowo oraz z chirurgiczną precyzją kina dokumentalnego. Chociaż w zamyśle jest to film fabularny, obnaża on przerażające realia wielu Irańczyków, zmuszonych do uciekania z własnej ojczyzny. Właśnie ten zabieg odejmuje mowę i pozostawia w widzu niewysłowioną frustrację. Ubranie sportowego dramatu w odcienie szarości nadaje natomiast surowości, podkreślając tylko czystość i kruchą ludzkość przeżyć Leili oraz jej trenerki. Ebrahimi i Nattiv stworzyli dzieło totalne, w którym żadna sekunda nie jest przypadkowa, a tempo akcji nie pozwala na wzięcie choćby najmniejszego oddechu w trakcie seansu.
Daniel Łojko – Kneecap. Hip-hopowa rewolucja, reż. Rich Peppiatt
Wśród pulsujących bitów i sypiących się zewsząd proszków o zastosowaniach oraz adekwatnościach wszelakich, kryje się sprzeciw. Trzeba mieć wiele odwagi i niemały tupet, aby w tak młodym wieku, a przede wszystkim na tak wczesnym etapie kariery, zgodzić się na półautobiograficzny film. I jeszcze w nim wystąpić. Wydaje się jednak, iż panowie z hip-hopowego trio KNEECAP mają to w poważaniu i nic ich to nie obchodzi. Peppiatt błądząc za raperami po Belfaście niejednokrotnie, zmuszony jest zagrać w sposób chałupniczo-partyzancki, przez co film trąci amatorszczyzną. Niech Was to jednak nie zmyli, bo w tym chaosie kryją się dobra muzyka, aktorstwo (członkowie KNEECAP grają siebie) i przede wszystkim historia. Historia, o której się nie mówi, a którą raperzy wykorzystują, aby zwrócić na problem wymierających języków. Rapując po irlandzku, dają oczywisty wyraz sprzeciwu brytyjskiemu imperializmowi, ale zachęcają też do pielęgnowania tradycji, ratowania znikających kultur i głośnego mówienia o tym, co słuszne.
Chociaż są w swoich działaniach sarkastyczni, bezczelni, a według niektórych środowisk kontrowersyjni, robią to, do czego innym brakuje odwagi. Kneecap. Hip-hopowa rewolucja jest jak adrenalinowy strzał wzywający do działania. Nie puszcza nogi z gazu, ale jednocześnie przeciska się przez korki z mistrzowską precyzją.
Jakub Trochimowicz – Wybraniec, reż. Ali Abbasi
Historii o tym, iż uczeń przerósł mistrza, nie brakowało i brakować nie będzie. Ale gdyby taką przedstawić o Donaldzie Trumpie i jego początkach sprzed czasów, gdy zaczął udzielać się w amerykańskiej polityce? Brzmi dobrze, chociaż ryzykownie, biorąc pod uwagę, iż był to rok wyborów w USA i sam Trump jest – lekko mówiąc – osobą kontrowersyjną.
Jednak ta sztuka udało się Alemu Abbasiemu. Wybraniec bywa nazywany zagubionym odcinkiem Sukcesji i jest to sformułowanie jak najbardziej trafne, nie tylko z powodu Jeremy’ego Stronga wcielającego się w Roya Cohna. Ogromne inwestycje, elita społeczeństwa, toksyczne relacje – to wszystko tutaj jest. Abbasi genialne oddał ducha lat 80., przybliżając początki drogi Donalda Trumpa od nachodzącego niepłacących czynszu mieszkańców do jednego z najpotężniejszych ludzi w Ameryce.
Ile w tym filmie jest prawdy, a ile wyobrażenia? Nie ma to dla mnie większego znaczenia, gdyż kreacja Sebastiana Stana i finalne ukazanie Trumpa jest w pełni przekonujące. I jest zarazem najstraszniejsze i najlepsze w całym tym filmie. „Admit nothing, deny everything” – ta fraza pada dwukrotnie w tym Wybrańcu i nie można zaprzeczyć, iż idealnie charakteryzuje nowowybranego prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Wiktor Małolepszy – Wieża, która nie rzuca cienia, reż. Lu Zhang
Wieża, która nie rzuca cienia, niesłusznie pominięta w podsumowaniach i wyróżnieniach dwa lata temu w Berlinale, przywołuje te same emocje, co filmy Honga Sang-soo i Edwarda Yanga. Z tego pierwszego Zhang Lu pożyczył sobie swobodne dialogi i głównego bohatera – krytyka kulinarnego w średnim wieku, który kiedyś był wieloma rzeczami – poetą, synem, mężem – a w tej chwili próbuje odnaleźć się w Pekinie po śmierci matki. Echa Yanga natomiast widać w sposobie, w jaki chiński reżyser opowiada o relacji między człowiekiem a metropolią – jak nadaje architekturze podwójne znaczenia, przygląda się związkowi między miejscem urodzenia a tym, kim się stajemy. Jednocześnie sentymentalnie mówi o chińskiej stolicy, wplatając w dialogi poezję czy teksty piosenek, prowadząc jednak swoją historię bez rzewności i melodramatyczności.
Pekin to w filmie Zhanga zbiór indywidualności ze swoimi dziwnostkami, bólem i smutkami. To, co łączy jego bohaterów to pragnienie autentyczności międzyludzkiej relacji – członkowie najludniejszego narodu na naszej planecie nie potrafią znaleźć tej jednej osoby, na którą mogliby liczyć. choćby więzy rodzinne da się zerwać i już nigdy nie móc ich na nową ze sobą związać. Rozwiązanie, jakie Zhang sugeruje to metaforyczne pójście tyłem – zamiast pędzić przed siebie w kierunku śmierci, chiński reżyser namawia do obejrzenia się za siebie, odkurzenia starych relacji i zastanowienia się nad tym, jak ten bagaż życiowych doświadczeń wpłynął na to, kim teraz jesteśmy.
Bartek Rusek – 20 dni w Mariupolu, reż. Mstysław Czernow
24 lutego 2022 roku Europą wstrząsnęła wieść o eskalacji trwającej od lat wojny w Donbasie i ruszeniu wojsk rosyjskich w głąb Ukrainy. W ciągu następnych tygodni świat obiegły zdjęcia i nagrania z tamtych rejonów, zwłaszcza ze znajdującego się na pierwszej linii ognia Mariupola. Te były w głównej mierze autorstwa Mstysława Czernowa – korespondenta wojennego z Associated Press, wysyłającego telefonem satelitarnym materiały między innymi do amerykańskiej telewizji PBS.
Czernow, wraz z dwojgiem współpracujących z nim dziennikarzy, został w mieście przez tytułowe 20 dni, w bohaterski sposób uwieczniając miejsce konfliktu, często z narażeniem swojego życia. Cały nagrany kamerami materiał stanowi bezkompromisowy reportaż, będący bezpośrednim świadectwem zbrodni wojennych. W trakcie seansu 20 dni w Mariupolu widzowie są świadkami szokujących obrazów okrucieństwa wojny, udokumentowanych z pierwszej ręki. Jednocześnie jest to bardzo osobiste dzieło, w którym reżyser dzieli się przemyśleniami na temat bieżących wydarzeń, przeplatając je nagraniami z telewizji i prywatnych archiwów. Wszystko po to, by pokazać, iż już nigdy świat nie będzie taki, jak wcześniej. Obraz został nagrodzony Oscarem za najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny.
Marceli Jasiński – Jutro będzie nasze, reż. Paola Cortellesi
Jutro będzie nasze to hitowy eksport branży filmowej słonecznej Italii. W swoim debiucie reżyserskim Paola Cortellesi zabiera nas do podzielonego na strefy okupacyjne Rzymu. Prowadzi nas za rękę przez klimatyczne podwórka, odradzające się bulwary, siwe od kurzu sutereny, czy dachy z widokiem na panoramę miasta siedmiu wzgórz. Miasto staje się jednym z bohaterów i pokazuje nam swoje dawno stłumione oblicze. Otrzymujemy zaproszenie do szarej rzeczywistości bohaterów. Główna rola Cortelessi przypomina ikoniczne kreacje Anny Magnani. Cały film jest zresztą artystycznym ukłonem w stronę włoskiego neorealizmu lat 40. i 50. Humor i fantazja idą w parze z bólem i upokorzeniem. Pomimo ściśle rzymskiego kontekstu nie trudno wychwycić paralele do sytuacji znanych nam z rodzimego podwórka.
Niezwykle istotny moment w historii Włoch staje się tu tłem historii o rodzinie, traumie i braniu losu we własne ręce. W końcu nigdy nie wiadomo, co przyniesie kolejny dzień.
Jarek Kowal – Omen. Początek, reż. Arkasha Stevenson
Na prequel Omenu nie czekał chyba nikt. Oryginał uchodzi wprawdzie za klasykę gatunku, ale nie dorobił się statusu filmu kultowego na wzór innych horrorów z lat 70. – chociażby Egzorcysty czy Halloween – a jego ostatnie pełnometrażowe wcielenie pochodzi z odległego roku 1991. Trudno było w dodatku przewidzieć, na co stać debiutującą Arkashę Stevenson, ale osadzenie wydarzeń w klasztorze nie napawało optymizmem. Komercyjny sukces Zakonnicy doprowadził do powrotu mody na nunsploitation i wysypu kilka różniących się od siebie produkcji (dość wymienić Konsekrację, Zakon świętej Agaty czy Niepokalaną). Nic nie wskazywało na to, by Początek miał wykraczać poza ten bezduszny recykling.
Niskie oczekiwania wyszły mu na dobre, bo spotęgowały zaskoczenie, gdy okazało się, iż Stevenson ma kino grozy we krwi, nie ciąży na niej neoficka nieporadność, którą musiałaby kamuflować jump scare‘ami i nie czuje się zobowiązana do dowodzenia swojej wiarygodności kompulsywnymi nawiązywaniem do źródła. Omen według jej wizji to nie tylko najciekawszy horror osadzony w zakonie, jaki dotąd nakręcono i nie tylko jeden z najciekawszych horrorów minionego roku, ale również film, który zdołał przewyższyć pierwowzór. Zarówno pod względem nastroju, artystycznej wrażliwości (znakomite zdjęcia Aarona Mortona), kontrastowania jej z dosadnymi scenami przemocy, jak i unaoczniania stanów emocjonalnych głównych bohaterek i bohaterów przyćmiewa obraz z 1976 roku.
Choć akcję Początku osadzono na starcie lat 70., perspektywa na wiele poruszanych w nim tematów jest zdecydowanie współczesna. Religijność, władza, ciąża, a choćby wkraczanie w dorosłe życie – żaden z nich nie wydaje się opowiedziany w sposób archaiczny albo odrealniony. Po zaledwie jednym filmie za wcześnie jeszcze, by wymieniać Arkashę Stevenson jednym tchem obok innych twórców kina grozy parających się komentowaniem współczesności (od Jordana Peele‘a po Ariego Astera), ale na pewno warto śledzić jej kolejne poczynania.
Michał Skrzyński – Czerwone pokoje, reż. Pascal Plante
Dark web, filmy snuff, tytułowe „red rooms” – brzmi to, jak przepis na slasher klasy B, prawda? Na szczęście Pascal Plante miał inny pomysł. Zamiast gore mamy absolutny chłód. Zarówno realizacyjnie, jak i na poziomie scenariusza, wszystko jest sterylne i zachowawcze, a jakakolwiek egzaltacja pojawia się tylko w krótkich przebłyskach. W Czerwonych pokojach widz jest pozostawiony sam sobie. Bardzo kilka jest powiedziane wprost, nie padają żadne oceny. Odpowiedzi trzeba szukać między słowami lub w oczach głównej bohaterki, w których odbija się ekran komputera.
Czerwone pokoje nie są filmem o „ciemnej stronie internetu”, a o ciemnej stronie ludzi, których w sieci spotykamy. To historia o pożerającej obsesji, która po kolei zagarnia kolejne obszary życia. Kelly-Anne z pozoru ma wszystko — sławę, pieniądze, bezpieczeństwo, ale dla niej to tylko narzędzia mające zapewnić zasoby do zasypania wewnętrznej pustki. Czerwone Pokoje nie stały się hitem, ale dajcie im szanse. Za kilka lat będziecie mogli pochwalić się, iż widzieliście, zanim poszło w viral.
Jakub Nowociński – Nie chcemy innej ziemi, reż. Basel Adra, Yuval Abraham, Hamdan Ballal, Rachel Szor
Yuval Abraham to izraelski dziennikarz śledczy, który sprzeciwia się działaniom rządu swojego kraju. Basel Adra to Palestyńczyk, który aktywizm wyssał z mlekiem matki. Dużą część materiałów, które pojawiły się w filmie Nie chcemy innej ziemi, publikował wcześniej na swoich social mediach, próbując zwrócić oczy świata na cierpienia swojego narodu.
Materiały te przedstawiały między innymi krwawą batalię mieszkańców Masafer Yatta o swoją ziemię. Niezwykle surowe, nagrane reporterską ręką, sprawiają, iż film ogląda się z gulą gniewu i bezsilności w gardle. Z ekranu wylewa się na nas niesprawiedliwość, której nie mamy jak wytłumaczyć. Która do tego czasu urosła do nieprawdopodobnej skali. Adrze i Abrahamowi nie udało się sprawić, by reszta świata w porę pomogła Palestynie – naiwnym byłoby wierzyć, iż film może mieć taki wpływ na rzeczywistość. Dokument ten może jednak pokazać (specjalnie nie używam słowa „zrozumieć”), co sprawiło, iż doszło do tak ogromnego rozlewu krwi. W czasach nienawiści przypominać, iż głos rządu nie zawsze jest bliźniaczy z głosem narodu, a przynajmniej jednostki.
Łukasz Al-Darawsheh – Wszystkie odcienie światła, reż. Payal Kapadia
We Wszystkich odcieniach światła najbardziej liczy się atmosfera. Dokumentalna przeszłość Payal Kapadii widoczna jest wszędzie w jej fabularnym debiucie. Szerokie kadry na Mombaj; intymne, niemal sekretne ujęcia bohaterek; narracja oparta na obrazie niemal tak bardzo, jak na słowie nadają ton filmu, którego siła polega na ulotnych obrazach (albo przebłyskach światła!) zostających w widzu na długo.
Dużo tutaj o siostrzeństwie, napięciach religijnych, miłości i solidarności; najwięcej jednak o lęku towarzyszącemu wyłamywaniu się z utartych konwencji. Mombaj jest tutaj jak miasto tysiąca tragedii i tysiąca małych radości, każda, z których jest swoją własną małą opowieścią. Mniej więcej w połowie filmu, trzy protagonistki zostają wyrwane z miasta; akcja przenosi się nad morze. To nad wodą właśnie dzieją się rzeczy najpiękniejsze i finał, który miażdży swoim cichym ogromem. I chociaż tematycznie Wszystkie odcienie światła nie odbiegają daleko od współczesnego kina Indii, forma i mistrzostwo w prowadzeniu postaci czynią go jedynym w swoim rodzaju.
Wreszcie, pozwolę sobie tutaj na wyznanie – też zdarza mi się przytulać rzeczy tych, za którymi tęsknie. Scena z ryżowarem, chociaż bardzo skromna, rozłożyła mnie na łopatki.
Krzysztof Kurdziej – Bękart, reż. Nikolaj Arcel
Mads Mikkelsen i ziemniaki – cztery słowa, które same w sobie służą za uczciwą rekomendację filmu Bękart w reżyserii Nikolaja Arcela. Choć duński aktor nie bez powodu od lat plasuje się w samej czołówce ulubionych nazwisk Hollywoodu, co jakiś czas podbijając kolejne słynne franczyzy filmowe, to właśnie projekty z rodzimego podwórka pozwalają mu ukazać pełnię swoich możliwości i przypomnieć, iż odnajduje się on nie tylko w rolach antagonistów. Tutaj, prócz pola kartofli, miał także ogromne pole do popisu.
Rozgrywający się w XVIII wieku Bękart jest historią weterana wojennego, walczącego z przywilejami klas wyższych i nieurodzajnymi wrzosowiskami jutlandzkimi. Otoczony kompletnym pustkowiem i zaślepiony własnymi ambicjami Ludvig Kahlen jest kolejną kreacją Mikkelsena, którą fani aktora koniecznie muszą zobaczyć. Reszta obsady także dostarcza – zwłaszcza genialny w swojej niedojrzałej bezczelności Simon Bennebjerg jako Frederik De Schinkel. Wszystko to oprawione wspaniałymi zdjęciami duńskich prowincji i morałem, sprawdzającym się nie tylko w osiemnastowiecznej Danii.
Marta Tychowska – Wicked, reż. Jon M. Chu
„Pink goes good with green” – przekonała się o tym każda osoba, która widziała Wicked na wielkim ekranie. Jon M. Chu stworzył najlepszą adaptację broadwayowskiego musicalu od czasu Chicago (Rob Marshall, 2002). W dodatku musicalu kultowego (luźno) opartego na książce Gregory’ego Maguire’a z 1995 roku, będącego reinterpretacją Czarnoksiężnika z krainy Oz (1900) L. Franka Bauma, w której nie brakowało również nawiązań do kultowej adaptacji filmowej z 1939 roku. Herstory Złej Czarownicy z Zachodu – zielonoskórej Elphaby (Cynthia Erivo) – jest jednocześnie historią o przyjaźni, dyskryminacji, propagandzie, moralności i przede wszystkim o tym, iż nie ocenia się książki po okładce (zwłaszcza wydań filmowych – Wicked: Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu to świetna propozycja, ale w przeciwieństwie do musicalu, skierowana do dorosłych czytelniczek i czytelników).
Wicked to klasyczny musical i wierna adaptacja, która imponuje pod względem realizacji i przywołania na ekranie magii Oz. Kostiumy, scenografia, zdjęcia i dźwięk… Skompletowanie tak utalentowanej wokalnie obsady i danie im możliwości śpiewania na żywo, i jednocześnie sprostanie wszystkim wyzwaniom z tym wynikającym, nadaje występom emocjonalnej głębi. Ariana Grande udowadnia, iż jako aktorka ma do zaoferowania więcej niż komediowy talent. Jej Glinda jest pełna pęknięć i niuansów, widać to w rewelacyjnym otwierającym utworze „No One Mourns The Wicked” oraz w scenie tańca, kiedy odsłania ludzką twarz, zręcznie ukrytą pod stereotypową fasadą. Cynthia Erivo jako Elphaba wypada równie znakomicie. Duet aktorek zachwyca niezwykłą chemią, a ich głosy doskonale się uzupełniają. Idina Menzel i Kristin Chenoweth doczekały się godnych następczyń.
Arek Koziorowski – Kukangi nie płaczą, reż. Phạm Ngọc Lân
Pani Nguyęn, wietnamka w średnim wieku, wraca z Niemiec do ojczyzny z dwoma ważnymi pakunkami. Pierwszy z nich to kukang – mały lemurek o wielkich okrągłych oczach. Drugi to urna z prochami jej zmarłego męża, wcześniejszego właściciela zwierzęcia. Para poznała się, gdy bohaterka przebywała na emigracji w NRD. Teraz pozostała jej tylko siostrzenica, która jest w zgoła odmiennej sytuacji: zaszła w ciążę ze swoim chłopakiem, musi więc gwałtownie wziąć ślub.
Film jest pełnometrażowym debiutem reżyserskim Phạm Ngọc Lâna. Po obejrzeniu jego znakomitego krótkometrażowego Unseen River (2020) moje oczekiwania były wysokie, zostały jednak w zupełności spełnione. Tytułowa rzeka w shorcie miała kilka metaforycznych znaczeń, odnosząc się m.in. do upływu czasu i w takiej też formule powraca tutaj. Zestawienie jest dość jasne: jedna para wchodzi w małżeństwo, druga właśnie je zakończyła. Nguyęn żyje pochłonięta przeszłością. Twórcy oddają jej nostalgię dzięki bezczasowych lokacji, takich jak podupadły klub taneczny i odwołań do dawnej muzyki (w tym zapadającej w ucho ballady o Ho Chi Minhie).
Kukangi nie płaczą to kino nieco wolniejsze, podobnie zresztą jak większość pozycji z repertuarów współczesnych festiwali. Pozbawiony jest jednak pesymizmu czy pretensjonalności. Mnóstwo tu deadpanowego komizmu oraz humorystycznych wątków. I choć Lan podśmiewuje się czasem ze swoich bohaterów, to czyni to z autentyczną sympatią, co nadaje całości przyjemny klimat, oscylujący między pogodą a melancholią. Dużo tu obserwacji codzienności, ale wyraźne jest także poetyckie zacięcie twórców, zwłaszcza w warstwie wizualnej. Dzięki temu wszystkiemu film Lana jest trochę jak tytułowy kukang – niepozorny ale uroczy.
Opracowanie: Rafał Skwarek
Korekta: Rafał Skwarek, Anna Czerwińska