Foster The People – Paradise State of Mind – recenzja płyty

popkulturowcy.pl 4 miesięcy temu

Foster The People na szczęście przestali już kojarzyć się jedynie z piosenką Pumped Up Kicks, a specyficzne brzmienie jest z nami nie od dziś. W zeszły piątek premierę miał najświeższy album zespołu i chociaż towarzyszył mi na urlopie niemal pozbawionych cywilizacji, zacznę od jednego słowa: przebodźcowanie. A miał być Paradise State of Mind

Wiedziałam, na co się piszę, zabierając się za nowy krążek. Foster The People jest ze mną od lat – choć raczej z różnym natężeniem słuchania, niż w czółówce ulubionych zespołów. Na dodatek wkradł mi się mały sentyment do nieco starszych utworów zespołu. Niemniej jednak z niecierpliwością czekałam na Paradise State of Mind, zapisałam datę premiery w kalendarzu i uparcie słuchałam promujących płytę singli.

Tak więc, jak dziwacznie to nie zabrzmi – bardzo lubię te piosenki, ale płyty nie znoszę.

Dawno nie zmęczyło mnie tak słuchanie albumu wraz z zebraniem myśli na jego temat. Wyobraźmy sobie, iż idziemy ulicą ze świetną piosenką na słuchawkach – a następnie wchodzimy do tramwaju w godzinie szczytu. Utwór wciąż gdzieś tam jest, ale towarzyszą mu rozmowy pasażerów, dźwięk silnika, płaczące dziecko, a na koniec pikanie kasowników. Nagle ta sama piosenka zaczyna nas męczyć – podczas gdy w rzeczywistości męczy nas wszystko inne. To właśnie uczucie towarzyszyło mi przy tym albumie.

Paradise State of Mind jest płytą przekombinowaną. Każda piosenka zdaje się być upakowana elementami, które przyćmiewają – czy może choćby zaśmiecają – obiecujący utwór. Najgorzej wypada tu elektronika, do tej pory dość umiejętnie wykorzystywana w twórczości zespołu. Tutaj jest jej zbyt dużo, a do tego wcina się w okazyjne partie solowe, które mogły być świetnymi wstawkami. Ewentualnie przewija się w tle tekstu, średnio jednak dopasowana do warstwy instrumentalnej. Mniej więcej w połowie płyty można złapać skojarzenie z podprogowym jazgotem – nie do końca wiesz skąd się pojawia, ale słyszysz go nieustannie. Kryzysowym utworem dla mnie okazał się Glitchzig, a już wcześniej testowało mnie Feed Me.

Być może banalne – ale zwyczajnie brakuje tutaj wyczucia umiaru. Nie raz i nie dwa miałam wrażenie, iż utwór ciągnie się zbyt długo, iż za dużo dzieje się w nim na raz, iż materiał na trzy krążki wepchano na jedną płytę. Wsłuchując się w poszczególne utwory naprawdę można doszukać się głęboko pochowanych pięknych melodii czy partii instrumentów. Wymaga to jednak determinacji i sprzętu audiofila, żeby dogrzebać się to nich przez stłoczone dodatki.

Natomiast w całym tym narzekaniu znajduje się też miejsce na światełko w tunelu. Małe dawki znacznie ułatwiają odsłuch płyty. Utwory takie jak Lost in Space czy See You in the Afterlife naprawdę wpadają w ucho, niosąc ze sobą dynamiczną energię Foster The People. Pojedyncze piosenki mają szansę zostać w nami na dłużej – wciąż żywe, szybkie i bogate we wszelkiego rodzaju dodatki. Złożone jednak w całość i przedstawione jako album, zaczynają się ze sobą zlewać – to wcale nie w kontekście spójnego krążka, tylko szumu pełnego trudnych do wyłapania dźwięków. Przecież nie tego szukamy w albumach – a już na pewno nie znajdziemy tego w Paradise State of Mind.

Fot. główna: Materiały promocyjne albumu/Foster The People.

Idź do oryginalnego materiału