Fitnessowa rewolucja. Fragment książki „Z przyczyn naturalnych…”

magazynpismo.pl 1 tydzień temu

(…) Na początku lat osiemdziesiątych przyjaciółka namówiła mnie, żebyśmy razem poszły do niezbyt wymagającej siłowni tylko dla kobiet w pobliskim centrum handlowym. Ona chciała schudnąć, a mnie ból w dole pleców zmusił do uznania, iż nie mogę już dłużej traktować swojego ciała jako zwykłego rusztowania podtrzymującego moją głowę w pionie. Potrzebowało odrobiny pracy. A ja potrzebowałam odrobiny zabawy. Nie licząc krótkich wybuchów aktywności w dziedzinie prac domowych, dorosłe życie, jak okazało się w moim przypadku, prowadziłam w pozycji siedzącej – na zebraniach albo przy biurku. Siłownia oferowała kuszący regres, szansę, jak wtedy pisałam, aby odzyskać „utraconą muskularną licencję na młodość”. (…)

Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio.Wykup prenumeratę lub dostęp online.

Początkowo byłam zażenowana słabościami własnego ciała. Ale choćby jeżeli brakowało mi siły, miałam przynajmniej dużą odporność na ból, więc uczucie zażenowania zaczęło przeradzać się w cichą gotowość do rywalizacji. zwykle lubię myśleć o sobie jako o osobie skromnej i współpracującej; w siłowni zawsze ukradkiem porównuję się z innymi, rozpalona ambicją, by ich prześcignąć. gwałtownie awansowałam z siłowni tylko dla kobiet do wielkiej, luksusowo wyposażonej siłowni i klubu fitnessu dla obojga płci, gdzie zaczęłam od zajęć grupowych – zajmując miejsce w kącie sali, mogłam obserwować, nie będąc obserwowaną – a następnie wyćwiczyłam sobie przejście do strefy siłowej, gdzie trenowali mężczyźni. Wszystko to było całkowicie odległe od mojego normalnego zawodowego i osobistego życia i, jak mi się wydawało, niewarte, by komukolwiek o tym wspominać – zbyt trywialne i zbyt narcystyczne. Pierwsze potwierdzenie skuteczności całego tego wysiłku przyszło od przyjaciela, który ostrzegł mnie, iż moje ramiona zaczynają wyglądać „przerażająco”.

Nie ma jednego zadowalającego historycznego wyjaśnienia gwałtownego wzrostu zainteresowania sprawnością fizyczną, który nastąpił w Stanach Zjednoczonych pod koniec XX wieku i rozszerzył się następnie na inne części świata. Jednym z czynników była po prostu rosnąca dostępność zajęć podnoszących sprawność, takich jak te oferowane w klubach fitnessu. W latach siedemdziesiątych nieliczne istniejące wówczas przestrzenie do ćwiczeń były zwykle typowymi siłowniami, bez jakichkolwiek bajerów, niekiedy choćby pozbawionymi pryszniców. Dziś na całym świecie działa 186 tysięcy klubów fitnessu, które generują około 81 miliardów dolarów rocznego zysku, z czego około 26 miliardów wydawanych jest w Stanach Zjednoczonych, przy czym Niemcy i Wielka Brytania nie pozostają daleko w tyle. Gdzieś na przestrzeni lat osiemdziesiątych przedsiębiorcy odkryli, iż poza początkową inwestycją w sprzęt prowadzenie siłowni nie wymaga wiele zachodu, wystarczy tyle osób z personelu, żeby regularnie prać ręczniki i sprawdzać karty klientów wchodzących do obiektu.

Dziś na całym świecie działa 186 tysięcy klubów fitnessu, które generują około 81 miliardów dolarów rocznego zysku, z czego około 26 miliardów wydawanych jest w Stanach Zjednoczonych.

Tymczasem popyt, podobnie jak podaż, wzrastał. Pod pewnymi względami był to element szerszego wycofywania się w dziedzinę indywidualnych problemów po krótkim, podniecającym okresie podnoszącej na duchu wspólnotowości, jakiej niektóre i niektórzy z nas doświadczyli w latach sześćdziesiątych. Mnożyły się poradniki, aż do punktu, w którym stały się osobnym gatunkiem literackim, jak gdyby modny segment społeczeństwa podjął właśnie nowy projekt: samych siebie. W książkach z dziedziny pop-psychologii doradzano, żeby traktować związki jak transakcje rynkowe i zawsze pytać, czy dostaje się tyle samo, ile się daje. A jeżeli to nie zadziała, zawsze możesz „zostać swoją własną najlepszą przyjaciółką”. Według historyka Christophera Lascha obsesja na punkcie fitnessu stanowiła po prostu jeden z aspektów „kultury narcyzmu”, reprezentującej „odwrót od polityki i zaparcie się niedawnej przeszłości”. (…)

Rzecz jasna większość młodych, wykształconych ludzi, którzy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zaczęli biegać i chodzić na siłownię, nigdy nie wyczekiwała politycznej i kulturalnej rewolucji ani tym bardziej nigdy nie działała na rzecz jej przyspieszenia. Liczyli na stabilne zatrudnienie, najchętniej w zawodach, które uznawali za sensowne i twórcze, tymczasem w epoce, w której cała mapa społeczna ulegała rewizji, szanse na to były niewielkie. Po pierwsze, tradycyjna klasa robotnicza, „niebieskie kołnierzyki”, uginała się pod ciężarem „dezindustrializacji”, oznaczającej zamykanie fabryk i masowe zwolnienia. W miarę jak gorliwe redukcje zatrudnienia ogarniały także działy gospodarki nienastawione na zysk, całe sektory wykształconej klasy średniej rozsypywały się jak odłamki topniejącej góry lodowej. Instytucje pomocowe zaczęły pozbywać się pracowników i pracownic socjalnych, psychologów i psycholożek, prawników i prawniczek działających w interesie publicznym. Uniwersytety zamykały kierunki takie jak filozofia czy języki obce, które nie były w stanie zapewnić dostatecznego przychodu. Pojawiło się alarmujące nowe zjawisko – kierowca taksówki z doktoratem, poprzednik współczesnego uosobienia bezużyteczności wyższego wykształcenia, jakim jest doktor na zasiłku.

W obliczu tak wielkiego klasowego zamętu młodzi ludzie gwałtownie obniżali oczekiwania, tak by dopasować je do zawężających się możliwości kariery. Doroczne badanie UCLA dotyczące postaw studentów wykazało gwałtowny spadek „altruizmu i zainteresowania kwestiami społecznymi”, przy rekordowych 73 procentach deklarujących w 1987 roku, iż ich najważniejszym celem jest „dobra sytuacja finansowa”, który to cel był deklarowany w 1970 przez 39 procent respondentów. Spotykam ich nieustannie na kampusach, studentów i studentki, którzy idą na studia zainteresowani pracą socjalną albo ochroną środowiska, po czym z żalem decydują się na robienie dyplomów z biznesu lub ekonomii. Jednak choćby ci z najbardziej pragmatycznym nastawieniem nie byli już bezpieczni, ponieważ w latach osiemdziesiątych korporacje także zaczęły redukować (czy też „dostosowywać do sytuacji”) swoją wykształconą siłę roboczą. General Electric rutynowo pozbywało się 15 procent najsłabiej radzących sobie pracowników dziesiątki lat wcześniej, nim wpadł na to Amazon. Nie było już „pracy na całe życie”, żadnych automatycznych awansów, ścieżki prowadzącej do emerytury i złotego zegarka na pożegnanie. Guru biznesu doradzali pracownikom korporacji, by przestali zawracać sobie głowę tym, „kto ukradł ich ser”, i skupili się na „surfowaniu na falach chaosu”.

Przeczytaj też:Problem rynku jednego zwycięzcy

Przy czym, o ile nie można już było zmieniać świata ani choćby wytyczyć planu własnej kariery, przez cały czas można było kontrolować własne ciało – to, co w nie wnika, i to, jak wydatkuje ono swoją energię mięśniową. Pionier fitnessu, Jim Fixx, napisał wThe Complete Book of Running: „Utraciwszy większość wiary w społeczeństwo, rząd, biznes, małżeństwo, Kościół i tak dalej – zwracamy się najwyraźniej ku sobie samym, pokładając tę wiarę, na jaką jeszcze jesteśmy w stanie się zdobyć, w naszych ciałach i umysłach”. Cytuje jednego ze swych akolitów, który powiedział: „bieganie daje mi poczucie kontroli nad własnym życiem”, a ja mogłabym powiedzieć to samo o ćwiczeniach: być może kilka jestem w stanie zrobić w sprawie wołającej o pomstę niesprawiedliwości, jaka istnieje na świecie, w każdym razie nie sama ani nie szybko, ale mogę podjąć decyzję, iż zdołam zwiększyć …

Idź do oryginalnego materiału