Finał SHŌGUNA – książka a serial. James Clavell jednak nie musi przewracać się w grobie

film.org.pl 2 tygodni temu

Wygląda na to, iż się jednak odnalazłem w serialu gdzieś po 6. odcinku, bo jak pisałem w marcu, po pierwszych dwóch czułem się zupełnie zdezorientowany, gdzie serial zmierza i przede wszystkim jak to robi. W adaptacjach jednak istotny jest finał, a nie tylko rozdziały go poprzedzające. Udana adaptacja zachowuje ducha materiału adaptowanego. 9. i 10. odcinek Shōguna sprawnie zamknął fabułę książki Jamesa Clavella, rekompensując mi trochę braki po stronie wizualnej, narracyjnej oraz aktorskiej. Pamiętam bowiem, iż chyba w 3. odcinku Shōguna złapałem się za głowę, kiedy w scenie na galerze Toranagi, gdy wraz z Blackthornem skaczą do wody, jakość greenboxa przypominała najtańsze filmy klasy B. Podobna wpadka na szczęście się później nie powtórzyła, a fabuła zmierzała do finału, coraz sugestywniej realizując założenia powieściowe Clavella. Jednego jestem pewien, czasem w adaptacjach bardziej skomplikowanych tekstów dojście do finału, który dobrze oddaje sens całej opowieści, wymaga licznych zmian układu poszczególnych wydarzeń, a choćby pominięcia niektórych. Tak się właśnie zdarzyło w Shōgunie.

W adaptacjach jest to rzeczą normalną, nieco mnie w ekranizacjach, zaś Shōgun jest serialem na motywach powieści, więc czymś jeszcze bardziej dowolnym. Odpada więc całkowicie argument, iż „nie jest tak, jak w książce”. Nie jest, bo być nie musi z założenia, a jednak choćby jak na nie, nieraz jest wyjątkowo dokładnie, a nieraz odwrotnie. Zresztą w bardzo krytycznym w stosunku do serialu moim pierwszym tekście, nigdy go nie podnosiłem. Twórcy zawsze mają prawo do reinterpretacji, zaś widz do oceny czy była ona lepsza, czy gorsza od pierwowzoru, ale niemądre jest kwestionować ogólne prawo do dokonania zmian. A jest ich naprawdę mnóstwo. Niezależnie od ich partykularnej oceny, można stwierdzić, iż dokonane zostały dlatego, żeby utrzymać lub zwiększyć dramatyzm pokazywanych w serialu wydarzeń.

Na przykład po zdradzie Jabu w Osace, ataku ninja na twierdzę brązowych (wierni Toranadze) i śmierci Mariko, Blackthorne dowiaduje się o zniszczeniu Erasmusa od Ferriery, czyli kapitana Czarnej Karaweli, co potwierdza obecny również Rodrigues, a w serialu zaprezentowane jest to ze znacznie większą dozą suspensu. Blackthorne, wracając do Ajiro, widzi stojący w zatoce wrak swojego okrętu. Jest to dla niego zaskoczenie, dla widza również. Pewnie by takie nie było, gdyby wracał już z myślą, iż nie ma statku. Podobnie widz już by wiedział, a tak, jeżeli ktoś np. nie zna książki, ani poprzedniej wersji serialu, będzie zaskoczony. Poza tym w książce wyraźnie jest napisane, iż wrak Erasmusa został wyciągnięty na brzeg przez „japońskie gównojady”. Tak ich określa Johann Vick, który towarzyszył Blackthorne’owi w Osace – tego marynarza w serialu także nie ma. Finał należy do Japończyków. W serialu spalonego Erasmusa podciąga do brzegu Blackthorne wraz z mieszkańcami wioski, a choćby samym Buntaro, który zmienia do niego stosunek po śmierci Mariko. Tak się przynajmniej wydaje. Podobnie inaczej została rozegrana sprawa wyjścia na jaw zdrady Yabu. W serialu zostaje od razu aresztowany, a Toranaga skazuje go na śmierć przez seppuku. W książce najpierw jest witany z honorami, a choćby zaproszony na naradę wojenną przez Toranagę, który dziękuje mu za poświęcenie. Dopiero potem następuje oskarżenie, zresztą poparte solidnymi dowodami, bo służący widzieli, jak Jabu się przedstawiał, gdy wpuszczał ninja. W serialu najwidoczniej nie było wystarczająco czasu w tak wolne rozwiązanie problemu. Jabu umarł na skraju klifu, a asystował mu sam Toranaga. W powieści było dwóch sekundantów – bratanek i spadkobierca Omi, który ściął Jabu głowę jednym cięciem i… Hiro-matsu. Tak, tak, on wcale nie popełnił samobójstwa, jak zrobił do w 8. odcinku, na znak sprzeciwu wobec chęci poddania się Toranagi Ishido w Osace. Za nic w świecie jednak, akurat w tym przypadku, nie zamieniłbym bardzo w sumie radosnej sceny z książki, kiedy Toranaga wyjawia Hiro-matsu swój chytry plan, na tę serialową, gdy Toranaga faktycznie poświęca Hiro-matsu dla zwycięstwa i realizacji swojego jedynego planu – zdobycia stanowiska shōguna. Ta scena seppuku Hiro-Matsu, w którym asystuje mu jego syn Buntaro, ma jeszcze jeden istotny sens. Kiedy Buntaro chce podążyć ścieżką ojca, Hiro-matsu się sprzeciwia, mówiąc: Musisz żyć. Poznasz jak to jest zostać zmuszonym do życia. Jakże subtelny to detal, ale dla uważnego widza i czytelnika Clavella prawdziwy easter egg, bo tymi słowami Hiro-Matsu mówi o całym życiu Mariko w jej nieszczęśliwym małżeństwie z Buntaro. Buntaro nareszcie powinien zrozumieć perspektywę szukania śmierci zhańbionej w swoim pojęciu Mariko z powodu czynu jej ojca. Sami jednak odkryjcie, jakie zmiany zaszły w próbie seppuku wykonanej przez Blackthorne’a w ramach protestu wobec podjętej przez Toranagę decyzji o ukaraniu wioski Ajiro za podpalenie Erasmusa. Ma to poniekąd związek z finałem historii i ciekawie prezentuje, do czego w ogóle był zdolny Yoshii T., żeby sprawdzić swoich “przyjaciół”, a może lepiej ich określić niewolnikami honorowej umowy?

W myśl jednej z ważniejszych zasad dobrych adaptacji, te kilka przykładów świadczy o przemyślanym podejściu do oryginalnego tekstu. Ktoś go najwyraźniej przeczytał, może niekiedy nazbyt płytko, zwłaszcza na początku, ale w finale serial nabrał głębi, japońskiej, a nie europejskiej. Postać Blackthorne’a została jednak do końca w tle. Barbarzyńca nie pozbył się swojej barbarzyńskości. Z lekka ją tylko ugładził, co widać choćby w jego niezmiennie paralitycznym sposobie poruszania. Znajomość japońskiego i sztuki walki mieczem również stanęła gdzieś w miejscu, nie wspominając już o kulturze. Akcent więc został przesunięty na Toranagę i japońskocentryczny sposób postrzegania rzeczywistości. W książce nie jest to aż tak uwypuklone. Owszem, perspektywa japońska jest zaprezentowana bardzo szeroko, jednak zarówno Blackthorne, jak i Jezuici odgrywają w tekście o wiele większą rolę niż przedstawiła to najnowsza wersja serialu, w przeciwieństwie choćby do tej z 1980 roku. Wyraźnie zwolniło to akcję, przesunęło ją w stronę polityczną, a nie przygodową, co może męczyć i de facto mnie zmęczyło, zwłaszcza między odcinkami 3. a 6. Cosmo Jarvis jako Blackthorne nie ma żadnych szans na stanie się kultową postacią, a Toranaga z kolei jest dla nas zbyt hermetyczny, chociaż w tej adaptacji znakomicie odegrał jego postać Hiroyuki Sanada, nadając mu o wiele bardziej wielowymiarową osobowość niż zrobił to kiedyś ze wszech miar wielki Toshiro Mifune. Inne jednak były założenia serialu, opracowane zresztą przez samego Clavella, więc talent Mifune nie mógł wystarczająco jasno się widzom zaprezentować. Nie zapominajmy również o naprawdę wielkiej kreacji Tadanobu Asano (Kashigi Yabushige), który jest chyba największym wygranym Shōguna. Chciałbym, żeby ta rola otworzyła mu drzwi do wielkiej zachodniej kariery u najbardziej znanych reżyserów. Yabu zrekompensował mi braki u Blackthorne’a, a adekwatnie kompletną porażkę ekranowego wizerunku tej postaci, dlatego całość serialu mogłem ocenić tylko na 6/10, i dziwię się, iż generalnie średnia ocen jest tak wysoka, choćby mimo tak rozegranego finału, iż nie powstydziłaby się tego sama Gra o Tron. Być może wynika ona z nieznajomości pierwowzoru literackiego oraz poprzedniej wersji serialu, więc widzom brak szerszego pola dla interpretacji i oceny. W sprawie krytyków zaś, mam nadzieję, iż nie podejmowali się oceniać dzieła bez tej koniecznej wiedzy źródłowej, bo wtedy to raczej uprawianie kpiny z krytyki filmowej. jeżeli tak, to tym bardziej więc nie rozumiem tych niemal bezkrytycznych zachwytów. Shōgun posiada zalety, ale po wielu tematach się także zręcznie prześlizguje. Jakimś sposobem byłoby nakręcenie jeszcze dwóch odcinków, a może i pełnometrażowego pilota na powiedzmy 140 minut, żeby wprowadzić widza w ten japoński świat bez takiego pośpiechu i pomijania istotnych faktów, o których pisałem w tekście Shōgun 2024. Z oddali droga porcelana, z bliska tylko fajans. Wciągający finał nie wszystko jest w stanie zrekompensować. Nie naprawi chociażby braku pomysłu na ilustrację muzyczną produkcji i sztampowej czołówki.

W finale zaś znajdziemy, owszem, mozolnie budującego nowy statek Blackthorne’a, podobnie zresztą jak w serialu z 1980 roku, ale finał historii rozpoczyna się od tego pamiętnego wypuszczenia sokoła przez Toranagę i słów Dziękuję ci, Tetsu-ko. Obyś miała wiele córek. Bardzo chciałem, żeby ten hołd dla Mariko, tak zaakcentowany na jednej z ostatnich stron powieści, pojawił się również w serialu. Obawiałem się, iż skoro tak twórcy potraktowali Blackthorne’a, to pewnie nie zauważą takiego metaforycznego detalu, jak sokół, który leci ku wolności z rąk swojego genialnego i zarazem okrutnego pana. A jednak się pomyliłem. Motyw się pojawił, złączony jak u Clavella, z czymś w rodzaju finałowej narracji Toranagi, wspominającej Mariko, kobietę, która nareszcie znalazła poszukiwaną od lat śmierć. To Mariko przecież stała się tak naprawdę Szkarłatnym Niebem i dała Toranadze wygraną w walce o tytuł Shōguna. Należało się więc jej upamiętnienie, które wespół z seppuku Jabu, złożyły się na serialowy finał. I mogę powiedzieć, iż jest on lepszy niż ten w reżyserii Jerry’ego Londona. Może bardziej teatralny, spokojny, i chociaż niektóre szczegóły zostały zmienione (śmierć Jabu, los syna Toranagi – Nagakado), to podziałały korzystnie na oddanie mocnego przekazu książki. Znaczenie Blackthorne’a musiało spaść na rzecz Toranagi, ale to konsekwencja początkowych założeń w przedstawieniu jego postaci, co muszę jakoś przeboleć. To dobrze jednak, iż Rachel Kondo i Justin Marks nie próbowali wymyślić nowego zakończenia oraz jeszcze lepiej, iż zachowali powściągliwość w ukazaniu plastycznie opisanego w powieści tragicznego losu Ishido. Może i byłoby to efektowne, ale równocześnie tandetne w swojej oczywistości. Wystarczyła twarz Kazunariego, gdy czytał list od pani Ochiby, stojąc już na polu walki i będąc pewnym zwycięstwa.

Nawet pozornie bezlistna gałąź może wypuścić jeszcze młode i zdrowe liście, czasem za cenę usunięcia innych, zasłaniających światło drzew. Kierując się tą japońską metaforyką, doceniam Shōguna za opanowanie narracji i doprowadzenie do emocjonującego finału tej niełatwej w odbiorze historii, której zrozumienie wymaga od czytelnika nie lada wiedzy oraz sprawności językowych. Przekuć ją na film jest sztuką, i mimo iż ta porcelana Shōguna nie zawsze jest prawdziwa, to ogólnie jako rzemieślniczy eksponat niesprawiedliwie byłoby ją sprzedać za bezcen.

Idź do oryginalnego materiału