Rok chciałbym zacząć od czegoś optymistycznego. Refleksje o kondycji lewicy zwykle brzmią u nas jak skecz o Rycerzach Trzech – „oj niedobrze, koledzy, niedobrze”. Ku pokrzepieniu serc spójrzmy jednak na prawicę.
My narzekamy, iż nie mamy swoich partii, swoich mediów, swoich miliarderów. Prawica przecież też szlocha, tylko inaczej. Płacze, iż co z tego, iż prawicowi politycy wygrywają wybory, skoro i tak potem realizują lewicową politykę (w kryształowej kuli widzę sporo takich szlochów po inauguracji Trumpa). Ideologia wokizmu, lolkizmu i łołkizmu zdaje się triumfować wszędzie, od uniwersytetów po gry komputerowe.
Skoro jest tak źle, to czemu jest tak dobrze? Mam swoją teorię, która ma charakter parafilozoficzny – oczywiście jestem pierwszy by się zgodzić, iż amatorska blogo-filozofia to jajeczko drugiej świeżości, ale przecież jesteśmy tu dla rozrywki. Dalej czytajcie na własną odpowiedzialność.
Jako filozof-amator uważam siebie za epigona filozofii analitycznej, w jej duchu zacznę więc od uściślenia definicji. Lewicę i prawicę definiuję (za Kopalińskim, a za kim mam być) jako stronnictwa próbujące reprezentować warstwy społeczne odpowiednio słabiej i lepiej uprzywilejowane.
Popularne jest nieporozumienie, iż „przypadkiem tak usiedli” w parlamencie podczas rewolucji francuskiej. W rzeczywistości do dziś etykieta nakazuje, by „najlepszego gościa” posadzić po prawicy gospodarza (wtedy króla – jeszcze niezgilotynowanego). W „Koriolanie” Szekspira lewica/prawica („us at the right hand file”) już się pojawia w nowożytnym znaczeniu konfliktu „trybuni / patrycjusze” i tak będę go tutaj używać – „us at the left hand file” versus „them at the Peter Thiel file”.
Historycznie przez stulecia „grupy mniej uprzywilejowane” albo nie prezentowały własnej opcji światopoglądowej, tylko politycznie opowiadały się po stronie jakiegoś monarchy. Podczas europejskich wojen religijnych z kolei czasem przyjmowali światopogląd bazujący na jakiejś reinterpretacji chrześcijańskiego mistycyzmu – i przy całej sympatii, jaką możemy odczuwać do diggersów czy adamitów, raczej chyba byśmy w tamtych czasach przed nimi uciekali.
W XIX wieku na lewicy pojawiła się nowa jakość – próba zastosowania Metody Naukowej do analizy i reformowania społeczeństwa, celem poprawy sytuacji warstw niżej uprzywilejowanych. Tradycyjnie kojarzona jest z Marksem, choć można się tu cofać do Saint-Simona.
Jak wiadomo, Popper udowodnił, iż „naukowość” Marksa częściowo była bluffem. Marks i Engels sugerowali, iż dysponują naukowym modelem historii, którego jednak nigdy nie opublikowali. Kilkadziesiąt lat po ich śmierci okazało się, iż mieli tylko garść niespójnych intuicji.
Jak jednak udowodnił Feyerabend, nikt tak naprawdę do dzisiaj nie wie, czym ta Metoda jest. Popper też miał garść niespójnych intuicji. By nie liczyć hipotez Lakatosa na końcu szpilki, zgódźmy się co do intuicji, iż Metoda Naukowa polega na preferowaniu Danych Empirycznych ponad wszystko.
Doceńmy więc (za Berlinem), iż Marks zrewolucjonizował ekonomię. Jej klasyczni pionierzy jak Say czy Ricardo lubowali się w spekulatywnych modelach typu „załóżmy, iż istnieją tylko dwa państwa, produkujące tylko dwa towary”.
Marks i Engels opisywali realia pracy odwołując się do danych empirycznych, takich jak raporty inspektorów fabrycznych. Za ich sprawą te fragmenty „Kapitału”, które opisują pracę w kapitalistycznym przedsiębiorstwie, czyta się zdumiewająco współcześnie – jakby to było o twoim kubiku w korporacyjnym openspejsie, a nie o XIX-wiecznej fabryce.
Przez pewien czas marksistowscy ekonomiści mieli monopol na analizę danych (neoklasycy do dziś ich unikają, bo te – za Ha Joon Changem – „zaburzają im elegancję modeli matematycznych”). jeżeli więc rządziłeś państwem pod koniec XIX wieku, to może i zwalczałeś marksistów metodami policyjnymi, ale jednak chciałeś wiedzieć, co on tam wypisują, bo chciałeś wiedzieć co się dzieje w realu, a nie tylko w teorii.
To było jedno ze źródeł słynnych reform Bismarcka. Wprowadził reformy socjalne nie z miłości do klasy robotniczej tylko dlatego, iż dane pokazywały pogarszającą się pulę poborowych. Za Różą Luksemburg, w Saksonii w 1780 przeciętny wzrost rekruta wynosił 178 cm, w 1860 już 155 cm. Z analiz marksistów wynikało więc, iż jeżeli się nie ograniczy kapitalistycznego wyzysku, armia nie będzie miała kim wojować.
Półtora stulecia później uważam siebie za spadkobiercę lewicowej tradycji „evidence-based policy”. To generalnie oznacza, iż akceptuję naukowy konsensus niezależnie od własnych preferencji.
Czy ja nie chciałbym, żeby naukowcy pewnego dnia oświadczyli, iż nie ma żadnego globalnego ocieplenia i możemy znieść wszystkie ograniczenia w emisji CO2? Jasne iż bardzo bym chciał! A jeszcze bardziej, żeby „amerykańscy naukowcy” udowodnili, iż najzdrowsza dieta to karkówka z grilla i czteropak piwa, a indywidualna motoryzacja to najlepsze rozwiązanie dla wielkiego miasta.
Niestety, póki co naukowcy nie mają dla mnie dobrych wiadomości, co daje mi dwie opcje. Albo mogę nolensując wolensa dostosowywać się do ich opinii, albo po prawicowemu wołać, iż wszyscy kłamią, bo są sponsorowani przez Sorosa, Big Tramwaj, masonów i cyklistów.
Antynaukowa lewica nigdy do końca nie zniknęła. W latach 60. miała swój „come back” jako powiązana z kontestacją „New Left”. To choćby przypominało średniowiecznych adamitów – iż jak będziemy biegać na golasa, wstrzykiwać sobie ayahuskę i żyć w komunach, to nastanie Era Wodnika.
W Polsce to wygasło znacznie szybciej niż na Zachodzie. Część zaćpała na śmierć, część się nawróciła na standardowy katolicyzm, część poszła w ostre sekciarstwo i transdendentalnie medytuje teraz gdzieś na wsi pod kierownictwem guru o niespożytym libido.
O ile mi wiadomo, polska „antynaukowa lewica” nie istnieje w formie zorganizowanej. Nie ma żadnej redakcji, partii, stowarzyszenia. To są jakieś pojedyncze profile w soszialach, w tej chwili zajęte głównie popieraniem Rosji. Tak to już jest z tym polskim irracjonalizmem, iż czy ktoś mistycznych doznań doznaje za sprawą zdrowaśki czy maryśki, różnymi trajektoriami dochodzi do tego samego wniosku, iż „Putin Ma Rację”.
Tak zwana „ideologia woke” polega więc po prostu na szacunku do nauki. Jasne, nauka może się mylić – wtedy my też zmienimy stanowisko – ale historia pokazuje, iż nauka myli się rzadziej niż „zdrowy chłopski rozum”.
Skoro więc nauka mówi, iż z tą płcią to skomplikowane, a nieheteronormatywność się po prostu zdarza – to logiczny wniosek jest taki, iż ludziom LGBT+ należy umożliwić jak najpełniejszą realizację potencjału zawodowo-edukacyjnego. Pomijając już, czy ktoś ich lubi czy nie, to po prostu dobre dla gospodarki. Zawsze może być tak, iż sekret architektury układów scalonych o bardzo dużej skali integracji uwięziony jest akurat w głowie osoby trans.
Statystycznie rzecz biorąc choćby jeżeli jesteś stuprocentową cis-het głową tradycyjnej rodziny, z prawdopodobieństwem bliskim jedności masz osobę LGBT+ wśród swoich najbliższych. Matematyka sugerowałaby, żeby się jednak gryźć w język z deklaracjami typu „IZOLOWAĆ TYCH ZBOCZEŃCÓW!”, no bo coming outu może dokonać twoja ukochana wnuczka. Co wtedy? Nie każdy jest takim socjopatycznym psycholem, żeby w takiej sytuacji wyrzec się własnego dziecka.
Prawica wymyśliła sobie slogan „go woke, go broke”, bo zgodnie z XIX-wieczną tradycją, nie umie sprawdzić danych. Ci ludzie często autentycznie wierzą, iż Disney bankrutuje z powodu „politycznej poprawności”, tymczasem miał w zeszłym roku prawie 5 mld zysku netto oraz wyprodukował trzy z czterech najbardziej kasowych filmów roku (ten czwarty to „Minionki”, też niezbyt prawackie).
Korporacje umieszczają ciemnoskórych gejów w filmach i serialach nie z powodu ideologii, tylko po prostu dlatego, iż ciemnoskórzy geje to też klienci. Rasiści, homo- i transfobi teoretycznie też nimi mogą być, ale to właśnie oni są zbyt niszowi dla korporacji.
Od kilkudziesięciu lat podejmowane są inicjatywy typu „superprodukcja anty-woke z Melem Gibsonem i Robem Schneiderem”, ale wszystkie się kończą żałośnie. Tak jak kariery Mela Gibsona i Roba Schneidera.
Od czasów Bismarcka jest więc tak, iż jeżeli rządzisz państwem, to nie będziesz się słuchać prawicowych głupków na jutubie, którzy mówią iż „nie ma żadnej pandemii, a szczepionki szkodzą”. Raczej będziesz się słuchać ekspertów.
Podobnie gdy zarządzasz uczelnią czy korporacją. Prywatnie możesz sobie być paleokonserwatystą, ale zwykły rachunek zysków i strat mówi, iż bardziej się opłaca dbać o dobrostan osób trans niż o dobrostan transfobów.
Jeśli zarządzasz miastem, to możesz kochać zapach benzyny choćby bardziej niż ja, ale w praktyce będziesz uspokajać ruch w centrum, rozwijać ścieżki rowerowe i transport szynowy, bo to się po prostu opłaca. Kierowcy trochę pokwękają, ale wyrobimy sobie nowe nawyki i po paru latach nie będziemy już tęsknić za parkowaniem na rynku starego miasta.
Rzeczywistość jest znana z lewicowego odchylenia – lubimy mawiać. Tak naprawdę jest odwrotnie, to socjaldemokratyczna lewica ma odchylenie w stronę „evidence based policy”.
Racjonalna prawica teoretycznie może istnieć, ale w czasach internetowego populizmu ma paradoksalnie gorzej od lewicy. My przynajmniej mamy Naukę, a oni nic poza Twitterem. Powodzenia w tłumaczeniu „jestem konserwatystą, ale nie takim jak Trump”.
Kłótnie na amerykańskiej prawicy zaczęły się jeszcze zanim Trump objął władzę, i jednak będą się nasilać, bo rzeczywistości na dalszą metę nie da się ignorować. Będziemy więc mieli na pociechę dużo Schadenfreude (a cóż nam zostało, fuchy w spółkach skarbu państwa i tak nie dostaniemy).