[FILMS] PODSUMOWANIE SEZONU OGÓRKOWEGO – LIPIEC-SIERPIEŃ

aleksandra.jursza.net 2 tygodni temu

Filmy:

  1. Robin Hood – książę złodziei
  2. Robin Hood – Faceci w rajtuzach

Elegia dla bidoków

    „Elegia dla bidoków” to całkiem sympatyczny dramat, z którego łatwo jest czerpać inspirację. To opowieść o gościu, który całe życie miał pod górkę, ale koniec końców wygrał. W nagrodę za to opublikował swoje pamiętniki zatytułowane „Elegia dla bidoków”, a Ron Howard zdecydował się nakręcić dla Netflixa film. Dobry? Ano – całkiem niezły.

    J. D. Vance (dorosły Gabriel Basso i młody Owen Asztalos) finansowo ledwo daje ciągnąć studia prawnicze. W tygodniu ma zaplanowane parę rozmów z kancelariami, ale wydaje się, iż wszystko skończy się katastrofą, bo ciągle ma jeden problem: matka, która weszła w opioidy, co skończyło się uzależnieniem od heroiny. Tym razem również Vance musi zdecydować, co wybrać… ale czy dokona adekwatnego wyboru?

    Pierwsza godzina – z 1,56 h – upłynęła mi bardzo szybko, adekwatnie obejrzałam go jednym tchem. Przy drugiej trochę zaczęłam się męczyć, ale w dalszym ciągu chciałam się dowiedzieć, czy Vance się powiedzie, czy nie.

    Miałam tylko jeden zawód: za mało było wątku historycznego. W sensie owszem, widzimy w sumie trzy pokolenia, w jaki sposób się one zmagają z życiem. Ale na początku jest taka scena, gdzie młodzi ludzie – ubrani tak w stylu lat 30-50 XX wieku jadą se do nowego miasta, za lepszą przyszłością. I choć dowiadujemy się ostatecznie, jacy byli i co robili, jak przeszli przez życie, to problem w tym, iż ja zatęskniłam za filmem kostiumowym xD.

    „Elegia dla bidoków” jest przyjemnym seansem, który daje do myślenia. Przede wszystkim w tym, iż życie to nie same tęcze – ale każdy może wyjść cało z burzy i być dumnym z siebie. Chyba potrzebowałam takiego obrazu, a jak ktoś szuka motywacji/inspiracji, to tak, to ten adres.

    Cudowne ręce: opowieść o Benie Carsonie

      „Cudowne ręce: opowieść o Benie Carsonie” to prosty film, o którym można powiedzieć tyle: przyjemny film. Opowiada historię lekarza, który dokonał wielu wielkich rzeczy – od operacji na ofierze ciężkiej padaczki… a może by tak Wam nie opowiadać? Chociaż fabuła jest na tyle miła, iż aż się chce, szczerze mówiąc. Generalnie, jak sobie wpiszecie w googlu Ben Carson, to powinna wyskoczyć informacja o pierwszej udanej operacji na bliźniętach syjamskich.

      To znaczy wiecie – ja przed seansem wiedziałam tyle, iż to człowiek, który ma jakieś niesamowite zdolności leczenia i osiągnął sukces i przez to wszystko stał się niesamowitym przykładem na połączenie z Bogiem/Źródłem/jak zwał tak zwał. Tyle tylko, iż historia okazała się do bólu prozaiczna i na pewno nie taka, jakiej się spodziewałam.

      – Ja też spodziewałam się nie wiadomo czego – stwierdziła Asia. – Dramy, kij wie czego.

      No więc dramy tu nie było, a przynajmniej nie w takim hardcore, bo oczywiście dramę mieli rodzice, którzy przychodzili z prośbą o ratunek do Bena. Zwykle chodziło o wykonanie bardzo trudnej operacji na ich dzieciach. I trzeba przyznać, iż przynajmniej w finale, kiedy on robi tę odważną operację, film pokazuje ją w bardzo dobry sposób. Przede wszystkim widać, iż to był diabelnie trudny proces, nad którym czuwało wielu ludzi. Tak w samych technikaliach, jak i szczegółach typu „ile czasu do czegośtam”. I to mi się niewątpliwie podobało.

      Gorzej film wypada w jednym momencie – momencie przemiany bohatera. Cóż, pewno książka to jakoś rozkręca, ale mówimy o obrazie trwającym 1,5 h. I tak się zastanawiałam, czy przypadkiem nie za mało pokazano tego zmieniania się; powód oczywiście podano bardzo dobry, ale… no właśnie. Zabrakło jakiejś dodatkowej sceny, choć może i to lepiej. A to dlatego, iż przy dzisiejszym stylu pisania filmów, ten albo by trwał 3h albo wiałby nudą. Więc może to i lepiej, iż zrezygnowano z dodatkowej sceny.

      Dobrą robotę tu robi też muzyka: widać, iż chce wpływać na film i widać również, iż pewne sceny bez niej tak dobrze by nie wybrzmiały.

      Ogólnie, „Gifted Hands” to bardzo ciekawy, przyjemny seans, który pozwala na odetchnięcie od mocniejszych i mroczniejszych emocji.

      PS.: A do seansu polecam Paluszki Beskidzkie. Jak ktoś nie wie, to wspieramy polską firmę, której się fabryka spaliła, a szef nie chce zwalniać czy zmniejszać wypłat pracownikom. Smacznego

      Piękna i Bestia (1991)

        Zabierając się za „Piękną i Bestię” choćby w oryginale miałam wiele wątpliwości, czy film mi się spodoba. Po pierwsze: za dzieciaka ją tyle razy oglądałam, iż historię praktycznie poznałam na pamięć i wydawało mi się, iż wersja polska jest nudna. Stąd też wybór ścieżki dźwiękowej, która wszak jest dostępna na Disney+. Ale też po drugie – jest to prosta historia, w dodatku dla dzieci. I po trzecie: obawiałam się, iż mi się nie spodoba ze względu na feminazistyczne, współczesne komentarze. One nie są zupełnie od czapy i to, iż córka chce być ratowniczką dla swego ojca trochę mi zgrzytało. Nie mniej, raczej nie mamy tu do czynienia z syndromem sztokholmskim (który bodajże nie wiadomo czy tak naprawdę istnieje), ale myślę, iż w kwestii psychologii najlepiej wypowie się @Tester Doświadczeń . Natomiast historię Belli można łatwo też zinterpretować od strony duchowej. Na przykład, iż kobieta jest w stanie transformować przestrzeń, ludzi obok siebie. Czy jakoś tak, bo im bardziej chcę wejść w interpretację, tym bardziej koncept mi zgrzyta.

        Dla porządku może jednak przedstawię fabułę, która brzmi tak: pewien wredny książę został przemieniony w bestię, a Bella znalazła się w jego zamku zupełnie przypadkowo. Sęk w tym, iż żeby odczarować księcia, oboje muszą się w sobie zakochać. Czy im się to uda?

        Seans trwał 1,5, więc siłą rzeczy zmuszony jest do uproszczeń. Zresztą, te i tak by się pojawiły, bo to z zasady bajka dla dzieci. Prosta historia, przy której choćby lekko – bardzo lekko – się wzruszyłam. No bo, babeczki kochane, powiedzcie: czyż nie jest ujmujące to, jak wredny facio nagle robi coś miłego? xD

        Animację jako animację trudno ocenić, bo choćby Disney nie ukrywa, iż jego filmy są od czasu do czasu odświeżane i szczerze mówiąc to bardzo widać w kadrach. Nie miałam poczucia, jakbym oglądała historię z 1991, a raczej na nieco współcześniejszą dawkę animacji. Z jednej strony to dobrze, bo historia się bardziej zachowa, a z drugiej, gdzieś traci ten klimat tamtych czasów, swoją historyczność. Jasne, pewnie stare wersje są gdzieś zakopane w archiwum Disneya, ale nie o to chodzi…

        Natomiast nic nie traci ścieżka muzyczna. I tu muszę powiedzieć, iż po tekście porównującym ścieżki dźwiękowe (link w komentarzu), teraz znacznie bardziej doceniam „Piękną i Bestię”. Same utwory może i robią wrażenie, ale bez obrazu nie do końca one wybrzmiewają. A tak przy okazji, „Beauty and the Beast” jest w dwóch wersjach: pierwsza jest śpiewana przez Angelę Landsbury, a druga wersja jest zgrana w duecie przez Celine Dion i Peabo Brysona.

        Na tę chwilę z odświeżonych seansów Disneya to „Mała syrenka” jest dla mnie przeżyciem. „Piękna i Bestia” aż tak mnie nie wzruszyła, choć miała swoje momenty. I gdyby tylko film był nieco dłuższy, to może dałoby się te relacje między bohaterami czy ogólnie uproszczenia wyciągnąć z historii. Ale tak czy siak, i tak bardzo ładnie im wyszło…

        Fargo

          Ten film braci Coenów obejrzałam z przyjemnością. Raz, iż trwał proste 1,5 h, a dwa, iż praktycznie nie było dłużyzn. Otrzymujemy tu konkret stworzony na podstawie prawdziwego dramatu z lat 80′ XX wieku.

          Jerry (William H. Macy) znajduje się w finansowych tarapatach, więc postanawia nająć dwóch opryszków, którzy porwą mu żonę i zażądają okupu. Dzięki podzielonemu łupowi wyjdzie z kłopotów, jak się zdaje. No właśnie, zdaje się tylko, bo w rzeczywistości wszystko idzie nie tak. Pojawiają się trupy – dużo trupów – i widzimy to w pierwszym zdaniu w pierwszej sekundzie filmu, więc proszę nie gadać, iż spojleruję.

          I powiem tak: trochę nie rozumiem fenomenu tego filmu, ale ja prawdopodobnie mam tak z wszystkimi dziełami Coenów. Natomiast ten film wyróżnia się także zaznaczeniem, iż ze względu na szacunek do ofiar wszystkie pokazane wydarzenia miały miejsce. Innymi słowy, nie pokuszono się o artystyczne wkręty w ten obraz. W rezultacie dało to bardzo interesujący film. Chodzi o jego prozaiczność. choćby zwyczajne rozmowy między policjantką Marge (Frances McDormand) a jej mężem wydają się z jednej strony dziwaczne, jak na standardy kina, a z drugiej… no właśnie, nie powiecie mi, iż tak nie mogłyby wyglądać w realu. Zróbcie sobie ćwiczenie: weźcie dwóch kumpli i poproście ich, by rozmawiali ze sobą. A Wy tę kwestię zapiszcie. Efekt? Dziwaczny!

          Scenariusz został nagrodzony Oskarem i być może całkiem zasłużenie, ale wrócę do niego później. Film zgarnął jeszcze jedną złotą statuetkę, a adekwatnie to McDormand to zrobiła. I ten wybór jury jest jak dla mnie zastanawiający. Owszem, grała bardzo naturalnie i sprawiała wrażenie dość specyficznej osobowości, w dodatku z dzieckiem. I w moim mózgu wybuchł trochę szok „ale jak to, posyłać CIĘŻARNĄ do takiej sprawy?!”. No, ale jak to mawiają w „Kryminalnych” – bycie policjantem to tylko praca .

          Wracając do scenariusza, „Fargo” zmusza do refleksji. I choćby jeżeli nie przepadasz za braćmi Coen, to akurat w tej historii jest coś takiego… gdyby to nie było oparte na faktach, prawdopodobnie wszelkiej maści recenzenci ten film by zjechali. Ale życie pisze o wiele dziwniejsze scenariusze, niż nam się wydaje. Tutaj natomiast pojawia się taka refleksja, iż to wszystko jest takie… głupie? A jakby widz miał jednak problem ze postawieniem sobie pytania „dlaczego ludzie robią durne rzeczy dla pieniędzy”, to Frances sama na końcu go na nie naprowadza .

          Ciekawe jest to, iż w niektórych scenach jest brutalność – i widz całkowicie wierzy, iż ma do czynienia z dwoma bardzo niebezpiecznymi typkami, ale… to nie jest siekanka jak w slasherze, tu masz strzał i skrzywienie na twarzy widza, bo te sceny są trochę takie… z uczuciem, od serca robione. Nie chcę powiedzieć, iż poruszyły, ani iż zaskoczyły, ale wywołały we mnie po prostu reakcję, której przy zwyczajnych, fikcyjnych historiach nie mam.

          Muzyka jest w stylu filmu obyczajowego, ja miałam wrażenie, iż stapia się z tłem.

          Chociaż nie rozumiem fenomenu „Fargo” (na IMDB ma 8.1), to doceniam tenże właśnie za to, iż prezentuje w interesujący sposób bardzo smutną historię.

          Upadek

            „Upadek” z Michaelem Douglasem to film nie na jeden, a przynajmniej na dwa seanse. W tym moja gwarancja, iż za każdym razem odbiór będzie inny. Do rzeczy: przez pierwszą godzinę obserwowałam to jako dramat, a przez drugą jako soczystą, rasową czarną komedię.

            D-Fens (Michael Douglas) to biały mężczyzna w białej koszuli i w krawacie. I ma bardzo zły dzień, a jego córka obchodzi urodziny, więc stwierdził, iż na nie pójdzie. W dość niekonwencjonalny sposób.

            Tymczasem detektyw Prendergast (Robert Duvall) ma mieć swój ostatni dzień w roli policjanta, ale jak na złość, akurat w tym dniu D-Fens postanawia w dość niestandardowy sposób udać się na spacerek. A sprawa nie jest taka prosta, bo sylwetka D-Fensa jako złola po prostu się nie klei, ale Prendergast nie w ciemię bity i swoje wie…

            Im mniej wiecie o tym filmie, tym lepiej, ale muszę to powiedzieć: to jest znakomita, czarna komedia. Twórcy obnażają absurdy współczesnego świata, także te rasistowskie. Żeby było zabawniej – może właśnie przez upływ czasu „Falling Down” nabrało smaku. xD

            Co do muzyki, to bardzo dobrze ona uwypukla to, co się dzieje na ekranie. Odpowiadał za nią James Newton Howard.

            A jak Wam się spodobał „Upadek”? A może dopiero się za niego zabieracie?

            Gliniarz z Beverly Hillis: Axel F

              Jeżeli chcecie zobaczyć trzydniowy, odgrzewany pięciokrotnie kotlet, to jest to właśnie ten adres. I filmu nie ratuje ani Eddy Murphy, ani muzyczka, którą widz wyraźnie zna z poprzednich części.

              To jest takie 4/10.

              Mamy tu Foleya, który wraca do Beverly Hillis, ma córkę i… już na starcie widzimy, iż on po prostu lubi rozwalać miasto. I robić sobie jaja z kolegi, który jest białym detektywem, ale nie do końca udaje mu się nim być. To ma być komedia, ale jest sucha jak wyschnięte jezioro.

              Uwielbiamy „Gliniarza z Beverly Hillis” nie dlatego, iż to były wybitne filmy, a dlatego, iż miał doskonałą muzykę i jest reprezentantem lat 80-90′ XX wieku. Filmy z tego czasu to filmy, które automatycznie niemal płyną, są bardzo przyjemne i niezmiernie śmieszą. Tym właśnie wyróżniała się ta seria. Ale mamy rok 2024 i NIE DA SIĘ odtworzyć lat 80 czy 90′. Zresztą, w „Axelu F” tego nie chcą robić, choć starają się cisnąć w nostalgię. Z tą uwagą film zaprocentował właśnie na 1 punkt.

              Axel F (Eddie Murphy) wraca do Beverly Hillis, zmartwiony sytuacją, w której córce ktoś groził. Ta jednak ma focha dziewczynki na tatusia i nie chce z nim gadać. Po drodze dzieją się różne perypetie i wiecie, co? Nudziłam się do tego stopnia, iż postanowiłam pobawić się w budżetowanie. Tak, film leciał w tle.

              Bo niestety, ale większość fabuły jest przewidywalna, a znajoma muzyka jest przetykana nowymi, niezbyt zapadającymi w ucho kawałkami. No, przynajmniej dla mnie.

              Drugi punkt „Axel F” zbiera za znajome rytmy z poprzednich odsłon, choć chyba nieco uwspółcześnione, ale mimo wszystko uważam, iż tamta główna piosenka Gliniarza tego nie potrzebowała, bo już była doskonała.

              Trzeci punkt „Axel F” zbiera za to, że… głowa przy oglądaniu tego czegoś mnie nie bolała. Piję do „Akolity”, przy której mój mózg niestety już na początku 6 odcinka informował, iż ten serial go boli. A zatem, wygląda na to, iż w „Axelu” postacie są mimo wszystko bardziej wiarygodne i głębokie, niż w „Akolicie”. A na pewno dialogi nie są paździerzowe – no to kolejny punkcik.

              Jeśli ktoś mało ogląda akcyjniaków, to może „Gliniarz z Beverly Hillis” być czymś, co go zadowoli. A to, iż będzie to odgrzewany kotlet? Cóż, o gustach…

              PS.: Scena, w której Axel robi w balona swojego białego kolegę była dla mnie niesmaczna. Rozumiem, iż to miał być humor, ale – jak prawie wszystko w tym filmie – nie wyszło. Żal tylko Eddiego, który wziął rolę chyba tylko dla samych pieniędzy, bo nie widziałam, by jakoś specjalnie widać było jego kunszt aktorski. I nie zauważyłam, by któryś z aktorów jakoś błyszczał, ale grali w miarę przyzwoicie.

              Kod zła (Longless)

                Longles, longles… to krótki seansik na którym dostałam jakiegoś skoku insulinowego dzięki wcześniej zjedzonemu rollo kebab. Szczerze? W pt jadłam kebsa i nic takiego się nie działo, ale dobra, w sumie to było i minęło, ale skok trochę trwał. Musicie to wiedzieć, bo o Longles chcieliście obczaić reckę, a ja chciałam Wam dać pełnoprawny tekst.

                Od razu mówię i tego jestem pewna: to nie jest „milczenie owiec”, choć film baaaardzo się stara budować mroczną stylistykę i choćby mu się to trochę udaje. Ale… choćby na młodszych ide mnie widzach widziałam nieco rozbawienia na końcu.

                Film próbuje być horrorem?

                Raczej szuka nowej drogi dla siebie, porusza się między thrillerem a horrorem. W tym, iż to drugie dodaje smaczku i może lekkiego komizmu. Nie przegiął pary, choć kilka mu do tego brakowało.

                I powiem tak: aktor grający Longlesa – bo to nasz główny złol na którego poluje dzielna agentka FBI – błyszczał najbardziej. Ten aktor był niezwykle charyzmatyczny i fantastycznie śpiewał.

                Czy film jest dobry? Yyy, uważam, iż trzeba mieć na niego nastrój. Bo tu thriller chce być wręcz noirowy i to wysokiej klasy. Gra świateł, powolna akcja… choć, po prawdzie nwm czy tu się dzieje powoli. Raczej nie, ale ten klimacik czegoś poważnego jest zbudowany.

                Nie zostałam po napisach, ale w sumie muzyka z pierwszego utworu była taka w stylu swobodna, bardziej rockowa? Mniejsza, jakoś ścieżka dźwiękowa się nie wyróżniała.

                Chyba czuję się już lepiej. Gdy Longles trafi na streaming, to go sobie odświeżę, by być w porządku z tym filmem. Obawiam się jednak, iż i tak zadam pytanie, jakie zadałam na końcu: o co tu =_%€(;$_ chodziło?

                Recenzja powstała dzięki patronom – dziękuję, jesteście wielcy!

                W głowie się nie mieści 2

                  Nie wiem, czy to wina reklam, czy metrażu filmu. „W głowie się nie mieści 2” to długi film i dłużył mi się bardziej od „Horizonu 1”, chociaż wrażenia są zupełnie inne. Oba jednak filmy łączy bardzo dobra muzyka. W przypadku „inside out 2” wprowadzający utwór wprowadza wrażenie, iż ten film będzie czymś wielkim. Niestety – dla mnie nie okazał się takim. Ale może jestem po prostu za stara na takie opowieści?

                  Nasza bohaterka ma już 13 lat i stoi przed wyzwaniem, jaki jest weekendowy jak rozumiem obóz treningowy w hokeju. A jakby tego było mało, uaktywnia się dojrzewanie. No i właśnie.

                  Każdy film.

                  W 99% filmach dojrzewanie jest pokazywane w bardzo głupi sposób. Tutaj twórcy popełnili błąd, który dawał się we znaki już w pierwszej części. Otóż, nasza koffana bohaterka zachowuje się sprzecznie z tym, co chwilę zaprezentowała. Niby ma w sobie te emocje, ale dzizas… chyba mieliśmy dojrzewanie i one nie zjawiło się nagle na białym koniu? Bo tu sytuacja wyglądała tak: jednego wieczoru bohaterka jest radosna i supcio, idzie spać. Budzi się i jest zupełnie inną osobą, oświadczającą nagle, iż ma wk**** i nie chce jechać na obóz. I w czystej teorii twórcy próbowali pokazać przyczyny takiego zachowania, ale mnie nie przekonali. Zabrakło… czegoś. Głębi? Nie wiem, ale mam wrażenie, iż w „inside out” czegoś brakuje. Duszy? Zrobienia filmu wg wytycznych hollywoodu?

                  Nie wiem.

                  W życiu bohaterki pojawiają się nowe emocje, a ich designy są naprawdę ładne! Jest odraza, która w jedynce w polskiej wersji językowej inaczej się nazywała, ale to szczegół, bo bohaterka się naprawdę ładnie prezentuje i to widać, iż twórcy nad nią posiedzieli.

                  O ile cały weekend u bohaterki jest przedstawiony w miarę realistycznie, o tyle nie spodobało mi się programowanie. Będą spojlery? Czy ja wiem – gra po prostu toczy się o przekonania.

                  Jeśli w jedyneczce bohaterowie musieli wędrować po głowie, by odzyskać jakąś kulkę, to tu muszą znów wędrować, by odzyskać stare przekonania.

                  To taka powtórka z rozrywki, ale zgrabnie zrealizowana, więc niekoniecznie jest to wada. Czasem chodzi o to, by odbiorca czerpał przyjemność z gapienia się na ten sam schemat po raz pindylionowy.

                  Nie, nie było gejów i lesbijek, chociaż nie wiadomo dlaczego się tego spodziewałam. A szkoda, główne bohaterki mogłyby…

                  Dobra, nie zrobiły tego. Za to dojrzewanie twórcy nam pokazują jako chwiejny i depresyjny czas, bez radości, bo tak musi być. Może zbyt uogólniam, bo niby na końcu się wsio prostuje (No kto by się spodziewał!), ale… mam dość. Kultura widzi ten okres w życiu tylko na jeden sposób: bunt, niestabilność, depresyjność. I o ile mogą to być fazy dojrzewania, tak wszystko jest na jedną modłę i jeżeli obejrzycie 1 randomowy współczesny film o tym, to obejrzycie wszystkie. I to mnie wkurza, bo przecież jesteśmy różni.

                  Skończę mówiąc o przekonaniach, bo to też mnie trochę wkurzyło.

                  – Przekonania tworzą osobowość – stwierdzono w filmie.

                  I teraz zapytacie, co w tym jest nie tak, skoro to historia dla nastolatków, więc trzeba upraszczać?

                  Otóż, nie trzeba upraszczać nastolatkom pewnych tematów, ale choć „inside out 2” porusza kwestię przekonań, to znacznie temat uprościł i możliwe, iż w szkodliwy sposób.

                  My nie jesteśmy przekonaniami. Posiadamy je, ale nie musimy się z nimi utożsamiać. A niestety, ten film tak to podaje.

                  Być może jestem niesprawiedliwa i szukam dziury w całym. Być może czegoś nie ogarniam, ale to nie do końca film na dwa seanse. Owszem, temat przekonań czy dojrzewania nadaje się do dyskusji, ale naprawdę chyba zdążyliśmy wyprodukować ciekawsze o tym opowieści (np. Sixteen cośtam, jest u mnie recenzja). Bo fabularnie jest wtórnie i mimo kilku ciepłych, zabawnych momentów ten film jest taki sobie.

                  Ps.: ale na napisach końcowych dzieciaki tańczyły xd i czekały do końca. Tak czy siak, ja na „inside out 2” trochę się nudziłam, ale był to przyjemny choćby seans. I być może, na pewne filmy jestem już po prostu za stara…

                  Ta recenzja mogła powstać dzięki wsparciu patronów. Dziękuję!

                  Szpieg (2018)

                    Południowokoreański „Szpieg” Yoon Jong Bina premierę miał w Cannes 2018 roku. Pomimo tego, iż adekwatnie nie grał o wielkie nagrody, to nie można zaprzeczyć, iż to bardzo dobry film. W dodatku opowiadający o prawdziwej historii człowieka, który był tak zajebisty, iż każden system go nie lubił. Ale po kolei i może bez spojlerów.

                    – Program nuklearny przyśpieszono po upadku Bloku Wschodniego w 1989 roku. Mieści się w Akademii Nauk w Pjongjangu. Nadzorują go naukowcy z Uniwersytetu Kim Chaek. Więc teraz, cztery lata później, pytacie, czy Północ pracuje nad bronią jądrową? Nie pracują nad nią. Oni już ją mają.

                    Taką kwestię wypowiedział profesor Kim Jang Hyeok (Park Jin Young), który współpracował zarówno z Pekinem, jak i Północą, a teraz rozmawia z Południem. Średnio chętnie, bo po prostu wzięli go z zaskoczenia w ramach jakiejś durnej imprezy dla jajogłowych. Skutkiem tego wszystkiego Czarna Wenus – Park Seok Young (Hwang Jung Min) musi zinfiltrować Północ, by się dowiedzieć, jak ona stoi ze swoimi planami. Zadanie jest trudne, a w jego trakcie dowiaduje się, iż zarówno Północ, jak i Południe knują wspólnie w sprawie wyborów prezydenckich na Południu…

                    – To pierwszy raz, kiedy adaptuję prawdziwą historię – mówił reżyser Jong Bin. – Ale, co jest najbardziej inne, to to, iż starałem się opowiedzieć tę historię w inny sposób, niż zwykłe filmy szpiegowskie lub akcji. Nie chciałem, aby widzowie mogli przewidzieć, jak potoczy się fabuła ze sceny na scenę.

                    Pierwsze 45 minut zleciało mi jak z bicza strzelił. Ale to nie jest skutek akcji; raczej tego, iż film buduje napięcie przez inne elementy. Nasi bohaterowie uprawiają bardzo niebezpieczną i trudną grę – co się czuje, bo to z ekranu aż wypływa. Reżyser postawił na zbliżenia twarzy, co dodatkowo wzmaga nastrój. Kręcił on poszczególne sceny na dwa razy, iż tak powiem. Najpierw normalnie, scenę dialogową, a potem osobno – zbliżenia na twarze i to daje bardzo dobry efekt. Dodatkowym atutem jest to, iż twórcy udało się zgromadzić aktorów, między którymi jest chemia. Choć, po prawdzie, kobiety tu grają rolę raczej tła, czyli adekwatnie żadną. Natomiast oko i tak ma czym się cieszyć.

                    Korea Północna jest zamknięta i z tego powodu kręcenie filmów w niej jest nieprawdopodobne. Tak było i w latach 90′, tak jest teraz – nawet, jeżeli reżim tamtejszego „raju” twierdzi co innego. Tak czy siak, twórcy nie chcieli ryzykować i zagrali innymi sposobami, by odtworzyć Pjongjang.

                    Trochę użyli CGI (lekko może widać), ale w większości były to prawdziwe lokacje, zbudowane dekoracje. Żeby jednak zadbać o najdrobniejsze szczegóły, trzeba było skonsultować się z uciekinierami z Północy. Tak czy siak, efekt przeszedł chyba najśmielsze oczekiwania, bo jeden z aktorów stwierdził „czułem się jak w Pjongjangu”, a ja zadawałam sobie pytanie „jak oni to zrobili”. Bo rzeczywiście, Pjongjang wyglądał niesamowicie realistycznie.

                    Co więcej, gra psychologiczna prowadzona jest do samego końca i rzeczywiście odbiorca nie bardzo wie, czy Czarnej Wenus się uda. Przyznam, iż miałam momenty pełne napięcia i szczerze mówiąc, podziwiam gościa. Trzeba mieć prawdziwe jaja ze stali, żeby nie dać się przyłapać w takich warunkach.

                    Oprócz tych elementów warto zwrócić uwagę na muzykę. Tak, to ona dodawała smaczku do scen, a odpowiedzialny za nią jest Cho Young Wuk. Może nie jest wybitna, ale robi to, co powinna robić muzyka w każdym dobrym filmie.

                    Z końcówki filmu dowiadujemy się paru ciekawych rzeczy o Czarnej Wenus, jednak to był stan na 2018. Co się z tym tematem w tej chwili dzieje – nie wiem, nie znalazłam na ten temat żadnych informacji w sieci, więc.

                    I choć film zbudowano na dialogach – a więc praktycznie jest bez akcji – to ja go polecam. To nie tylko gra psychologiczna, to również niezwykle interesująca historia. A ci, którzy mało wiedzą o Koreach, mają dodatkowy walor edukacyjny, bo tak: zadbano choćby o to, by urzędnik państwowy miał psa popularnej rasy na Północy. Także jest co podziwiać.

                    Na płytce znajdują się trailery, prezentacja postaci, fotosy, pozdrowienia od aktorów i krótka historia o tym, skąd taki film i w jaki sposób został on stworzony. Te wszystkie materiały są ledwie kilkuminutowe, więc nie do końca zaspokajają ciekawość. Ale może to tylko moje filmowe zboczenie.

                    Recenzja możliwa była dzięki prezentowi od NuclearPunk – dziękuję serdecznie za dobry i bardzo interesujący film!

                    Tańczący z wilkami

                      Ten film to dziwny przypadek. Widać, iż niektóre sceny błyszczą, iż muzyka tworzy klimat, ale… no właśnie, to ale leży w fabule. Mamy tu Lieutenanta Dunbara (Kevin Costner), bardzo dobrego żołnierza, który zostaje wysłany na opustoszałą placówkę, przez co zaprzyjaźnia się z Indianami do tego stopnia, iż praktycznie staje się jednym z nich. Tak, to dokładnie o tym film. Dlatego też znajdziecie tu sekwencje z przyrodą, znajdziecie tu mocno obyczajowe wątki i – szczerze mówiąc – nie bardzo wiadomo, co jeszcze. Trochę tu mamy klimat filmu kulturoznawczego, który niekoniecznie jest ciekawy. Ten metraż trochę mnie męczył, bo w większości minut kilka się działo. To takie kino slowmotion…. no dobra, przesadzam, ale dla współczesnego widza ogarniętego tiktokiem tak to będzie wyglądać.

                      Muzyka dostała Oskary. Super, ale 40 lat po tym ja adekwatnie nie potrafię określić, na czym polegała jej magia; przecież to nie utwory z LOTR’a czy piosenki Queena. Za to w „Horyzoncie” już bardzo wyraźnie znalazłam więź między tym, co się dzieje na ekranie, a tym, co słyszę.

                      „Tańczący z wilkami” to dobry seans, jeżeli się lubi długie historie niemalże o niczym, o przyrodzie, czy… no takim specyficznym klimacie. Trudno to określić. Ale jest spora szansa, iż jeżeli Wam się spodobał ten słynny film o matematyku*, to i „Tańczący z wilkami” się Wam spodoba.

                      Horizon: część 1

                        „Horizon. Chapter 1” ma jeden, jedyny problem: to są WIDZOWIE. Tak, moi Drodzy, dotarliśmy do czasów, kiedy dobry – a choćby bardzo dobry – film musi się zmierzyć z widownią tik-tokową, zmcdoinaldowaną. Oznacza to ni mniej, ni więcej śmierć dla ambitnych filmów. I właśnie tak się dzieje z opowieścią od Costnera: mamy tu niesamowite rozpoczęcie sagi, ale co z tego, jak film – przepraszam, produkt – nie zarabia? A won stond, won z kin. A może druga część trafi do kin studyjnych? Za mało zarobi, jeżeli w ogóle, a jeśliby miała trafić na streaming, to mogłaby być śmierć… moment.

                        Jestem zdania, iż jeżeli coś jest znakomicie zrealizowane pod względem obrazu, to choćby na małym ekraniku w laptopie będzie to dobrze widać. Właśnie tak – widać dobrze, ale nic ponad to. Seans w kinie, zwłaszcza w IMAXie w tym przypadku daje znacznie więcej wrażeń i satysfakcji. I uwierzcie, 'Horizon. Chapter 1″ trochę gra na widoczkach i trochę gra na muzyce.

                        Ten film to nie tylko bohaterowie (o tym za moment). To przede wszystkim ekspozycja. To danie widzowi wczuć się w klimat Ameryki za jej początków. Miałam wrażenie, iż obserwowanie tych pięknych widoków – lasy, Wielki Kanion (czy jak mu tam), otwarta przestrzeń, wschody i zachody słońca, to jest właśnie po to, by dotknąć amerykańskiego serca. Prawie iż pierwotność. Przy tym wszystkim jest zabawa ze światłem, cieniem, prawdopodobnie jest też nawiązywanie do scen z wielu znanych westernów, ale Wam o tym nie opowiem, bo się nie znam na nich.

                        W ogóle przed „Horizon” wydawało mi się, iż nie lubię ich. No bo co gatunek w ogóle może mi pokazać? Otóż – wydaje mi się, iż jeżeli chce się zrozumieć, czym jest western, to warto podejść do „Horizonu”. Ale niestety, nie wszyscy dadzą radę.

                        Tak: widziałam, jak widzowie się nudzili. Czasami byłam znużona bardzo długim seansem. Ale ten metraż po prosu trwa 3h, a reklam przed seansem było co najmniej na 15 minut (nie sprawdziłam czasu). W dodatku godzina wyświetlenia też średnia: 19:15. Wiem, iż to nie aż tak późno, bo zawsze mogli dać na 20 czy 21, ale wciąż to wieczór i wciąż film z reklamami. Byłam więc po prostu zmęczona, bo dodatkowo miałam średni dzień, żeby nie powiedzieć ciężki. Może inni widzowie też, ale hej – serio, naprawdę nie potraficie przesiedzieć tych 3h godzin bez internetów, tylko musicie zaglądać do ekraniku? Serio? Naprawdę musicie mlaskać, hałasować chipsami za moimi plecami, bo nie potraficie tych kilku godzin przetrwać bez podjadania? Halo, gdzie kultura w kinie?**

                        A tak, zapomniałam.

                        Przecież mamy społeczeństwo tik-tokowe. Takie, dla którego ważna jest szybka akcja, ważne, by w filmach ciągle coś się działo. No to przykro mi, nie ten adres.

                        Bo „Horizon. Chapter 1” ma szybką akcję. Jest tu wiele smutnych wydarzeń, wielkich i małych bitew o przetrwanie. adekwatnie zaczyna się wielkim uderzeniem, a widz… cóż, jak widz ma się przejmować bohaterami, których nie zna? Ale moim zdaniem początek jest dobry. Po prostu wchodzimy do historii w sam jej środek, tak, jak w życiu. Zresztą poznajemy bohaterów w ważnych chwilach dla nich, które mają fundamentalny wpływ na ich późniejszy rozwój. No, wyjątkiem może jest sam Kevin Costner, który zjawia się dopiero po środku filmu i którego i tak jest mało na ekranie zważywszy na ilość bohaterów. Bo jest ich tu mnóstwo: od rdzennych Amerykanów, a na Chińczykach skończywszy. Chociaż prawdę powiedziawszy, nie grają oni (Chińczycy) jakiejś poważnej roli. Nie mniej, jeżeli ktoś wyskoczy z twierdzeniem, iż film Costnera jest rasistowski, to raczej nie ma na myśli tego, jak film pokazuje relacje Indianie-reszta. Raczej ma na myśli to, iż murzyny występują przez 2 minuty i to raczej jako tło, a cała reszta jest biała.

                        Witajcie na filmie o białasach. I szczerze? Bardzo miło mi się to oglądało.

                        Jeszcze raz powrócę do widoczków, ponieważ FILM NA TYM STOI.

                        John Debney odpowiedzialny jest za muzykę. I ja powiem tak: to było doskonałe zgranie z tym, co słychać, a z tym, co widać. Szczerze mówiąc, niejednokrotnie miałam wrażenie, iż to są naczynia połączone, w których rdzeniem jest serce. Tak, w „Horizon” czuć miłość. Do Ameryki.

                        Bohaterowie są zbiorowi, więc pozwolę sobie ominąć opowiadanie o ich losach, bo wyszłoby jakieś dziwne opowiadanie. Ale warto tu wspomnieć, iż dawno nie widziałam na ekranie tak silnych kobiet i mężczyzn. I po prawdzie, w tym zestawieniu nikt nie jest idealny! W rezultacie film pozwala sobie na odrobinę humoru xD.

                        Natomiast, jeżeli chodzi o relacje Indianie-reszta, to reżyser nie chce nikogo oceniać. I tu choćby nie chodzi o to, iż każdy ma jakieś wady. Historia po prostu przedstawia to, co się działo. Bez nadawania niektórym wątkom jakiejś ważniejszej ważności, jeżeli można to tak ująć. Po prostu to wszystko jest.

                        To o czym jest ten film? Ja bym powiedziała, iż o wędrówce ludów, bo ostatecznie wszyscy zmierzają do ziemi obiecanej, do Horizonu, w którym ma być lepiej, gdzie dla bohaterów otworzą się nowe szanse.

                        I dlatego właśnie ostatnie minuty, które zapowiadają wydarzenia w dwójce są tak klimatyczne. Szczerze mówiąc, samo to było już jakimś przeżyciem. I nie tylko dla mnie, bo inni widzowie także z ciepłem wspominają o tym momencie. A ja przy okazji się zdziwiłam: chwila, to już koniec?

                        Nie zostałam na napisach, bo mi i tak gadali tuż obok (dzięki ), a nie chciałam też przedłużać pracy ludziom w kinie. Nie mniej, ta ścieżka dźwiękowa to istne złoto, ale iż się nie znam na muzyce, to nie wiem, czy porównanie jakościowe do twórczości Ennio Morricone jest adekwatne. Ale to i tak przez cały czas złoto, zwłaszcza jeżeli widzimy ekran z tymi wydarzeniami (a za zdjęcia odpowiada J. Michael Muro).

                        JA CHCĘ HORIZON. CHAPTER 2 W KINACH.

                        Poszłabym na niego, ale niestety dzięki tik-tokowej widowni nie jest to możliwe. Tak, ten film nie spodoba się widowni, która oczekuje morza akcji, braku budowania charakterów (bo to właśnie robią twórcy w Horizonie – pozwalają nam poznawać bohaterów między wydarzeniami). Nie spodoba się tym, którzy są przyzwyczajeni do wiecznego zjadania McDonaldsa w formie filmów i seriali. „Horizon” to nie bezmyślna rozrywka, a jeden z najbardziej przemyślanych, starannie przeprowadzonych filmów. I dawno czegoś takiego nie widziałam. choćby powiedziałabym, iż „Avatar 2” stoi pod tym względem niżej i to znacznie.

                        I widzicie: jeżeli film przyrodniczy, jakim był „Avatar 2” potrafi zebrać 2 miliardy dolarów, to dlaczego dobry western nie? Ktoś powie, iż nikt już nie lubi westernów. Ale to nieprawda, przecież na samym polskim fejsie mamy Westerny, które obserwuje 4,8 tysiące ludzi. Owszem, jest to mała widownia, ale przecież fanów filmów dokumentalnych także nie jest dużo, prawda?

                        A może ludzie nie znają Kevina Costnera i nie ogarniają klasyków? Niestety, to możliwe, bo „Tańczący z wilkami” jest dostępny w ciemnych czeluściach internetu. Tak, ani w czwartek, ani dziś ten film nie jest dostępny na legalnych VOD’ach, ani SVOD’ach***. A szkoda, bo gdyby widownia ogarnęła „Tańczącego z wilkami”, wiedziałaby, czego się spodziewać. I powiem tak: W Horizon dzieje się znacznie więcej, ciekawiej i lepiej, niż w „Tańczącym”. A przecież to „Tańczący” zdobył 7 Oskarów, w tym 3 za muzykę i 1 za reżyserię.

                        Jeśli zatem lubisz starannie prowadzone historie, odczucie, iż film tworzony z serca, piękną muzykę i scenerię, to „Horizon. Chapter 1” jest czymś dla Ciebie. Baw się dobrze! (Niedługo będzie na VOD).

                        Amator

                          Jak nakręcić film o cenzurze, omijając cenzurę?

                          – To jest piękne, co robicie – powiedział Piotr (Marek Litewka), jeden z bohaterów „Amatora” Kieślowskiego. – Choć… człowiek już nie żyje, to ciągle jest. Piękne to jest.

                          Filip Mosz (Jerzy Stuhr) to zwyczajny pracownik, który ma zwyczajne życie. Żonę i córkę, a z okazji jej narodzin kupuje kamerę. Ruską oczywiście, bo to były lata 70′. Kontekst jest trochę ważny, ale mimo upływu czasu film wciąż pokazuje głębię i poza szczegółami typu stara lokomotywa czy codzienne butelki z mlekiem praktycznie się nie starzeje. Bowiem nasz Filip nagle zaczyna odnosić sukcesy artystyczne…

                          I teraz tak.

                          Z jednej strony można „Amatora” uznać za krytykę komunistycznego systemu. Zresztą, ona wybrzmiewa, gdy jest to ostre uderzenie w widza, czyli pod koniec. Ale wydaje mi się też trochę, iż Kieślowski unaocznia tu absurdy świata „artystycznego”, bo – powiedzmy sobie szczerze – treść filmów, które są prezentowane na konkursie jest bez sensu.

                          – Ale na tym ekranie takich [dobrych – dop. ja] filmów nie było – stwierdza Andrzej Jurga*, jeden z filmowych jury w konkursie filmów amatorskich. – Za to to, co było, to było straszne, naprawdę było straszne, ponieważ z tych filmów wynika, iż wy znacie życie tylko z Kronik Filmowych i Dziennika Telewizyjnego, a nie z tego, co was otacza.

                          I w tym momencie film uderza w cenzorów, jak mi się wydaje. Ale też zadaje naprawdę interesujące pytania odnośnie życia artystycznego, znaczenia pracy i robi to aż do końca. Wiadomo, takie zagadnienia są nam bliższe, choć w tej chwili cenzura ma zupełnie inną formę, metodę działania, ale to nie jest tekst o tym.

                          Kieślowski w swoim filmie robi to, co zawsze. Wydaje się, iż każdy kadr czy scena mają znaczenie i absolutnie wszystko jest przemyślane. Ba, sami bohaterowie zwracają uwagę na symbole (czarny samochód).

                          Jak dla mnie oznacza to tylko tyle, iż „Amator” może być na kilka seansów, by po prostu podumać nad tym i owym. Na przykład nad tym, iż obraz odnosił same sukcesy, w tym na moskiewskim festiwalu jako „komedia socjalistyczna”. Cóż – juror po prostu musiał mieć argument za tym, dlaczego Kieślowski otrzymał nagrodę, no i wymyślił.

                          Jeśli chodzi o rolę Jerzego Stuhra, to bez wątpienia jest ona kapitalna. A ostatnia scena? To efekt tego, iż Kieślowskiemu nie podobało się pierwotne zakończenie „Amatora”, więc zrobili dokrętkę. – Nakręciliśmy jedną z najważniejszych i najpiękniejszych scen w powojennej polskiej kinematografii. Powoli odwracałem na siebie kamerę, naciskałem wyłącznik i w tak wycelowany w siebie obiektyw, zaczynałem opowiadać jeszcze raz swoje życie – wypowiadał się aktor w książce o Kieślowskim. Tak, ta scena przeszła do historii i ona jest niezwykła.

                          „Amator” nie każdemu podejdzie. To po prostu film powolny, którego głównym tematem jest twórczość w czasach, gdy artyści swobody nie mają. Ale ci właśnie pod koniec seansu mogą się poczuć znacznie zaniepokojeni. Nie bez powodu „Amator” jest uznawany za film moralnego niepokoju. Mnie osobiście obraz się spodobał, choć nie wytrącił tak z równowagi, jak „Prosta historia o morderstwie”. Ale nie musiał. To jest film z głębią, której pozazdrościć mogą współczesne, i to widać od pierwszego kadru.

                          ———————

                          * Andrzej Jurga i Krzysztof Zanussi zagrali samych siebie.

                          Primadonna

                            Mam za sobą ledwie kilka seansów z włoskiego kina, więc wiedziałam mniej więcej, czego się spodziewać. Po prawdzie, nie za wiele się pomyliłam, sądząc, iż w „Primadonnie” nie będzie ostrych walk na sali sądowej, chociaż może teraz spłycam. Po prostu ta historia skupia się na samopoczuciu Lii Crimi (Claudia Gusmano), dziewczyny ze wsi, która miała pecha napotkać na swej drodze typka spod ciemnej gwiazdy, ale za to z bogatej rodziny. Plus do tego weźmy Sycylię lat 60′ XX wieku. Lia została przez niego zgw*łcona i postanowiła zawalczyć o swoje prawa. Prawa podstawowe, bo we Włoszech do 1981 roku w prawie istniał zapis, iż dziewczę zgw*łcone, to dziewczę zamężne z gw*łcicielem. Tak, ta historia jest oparta na faktach, ale pozostańmy jeszcze trochę przy filmie.

                            Marta Savina wyreżyserowała wcześniej krótki film o Francy Violi*. Teraz postanowiła zmienić imię bohaterki, ale wykorzystać potencjał historii. Być może przez wcześniejsze związki Saviny z Violą widz w „Primadonnie” doświadczy raczej delikatności, niż ostrych, mocnych obrazów wprost z kina amerykańskiego. Mamy tu bowiem gw*łt, który jest czymś oczywistym, jednakże scena została tak zrealizowana, iż widzem ona nie wstrząsa. Cóż, może nie jest to do końca zła decyzja artystyczna, ale przez nią zachowanie Lii słabiej wybrzmiewa. A trzeba jasno powiedzieć, iż psychologicznie się do bohaterki przyłożono.

                            Odnoszę też wrażenie, iż Savinie zależało na ukazaniu Sycylii lat 60′. W sensie: tamtejszej mentalności. I myślę, iż akurat to wypadło bardzo dobrze, bo wyraźnie widać, iż ofiara musi się kryć i spada na nią cały ciężar świata. To ją ludzie we wsi wytykają, a mafiosi całkiem nieźle sobie poczynają ze straszeniem ewentualnych świadków.

                            „Primadonna” nie jest rasowym, sądowym filmem – owszem, sceny w sądzie są, ale z początku nieco z boku, a na końcu jakby finał drogi Lii. To nie są mocne uderzenia w widza, choć przyznaję, i tu udało się oddać mentalność tamtejszych Włochów. Ale sąd to jednak sąd i sprawiedliwy wyrok musiał wydać. To nie spojler, bo trudno zespojlerować coś, co wiadomo z samego opisu.

                            Trzeba wspomnieć o muzyce, ponieważ dzieje się. Gdzieś przy dwudziestej minucie filmu widzimy, jakby dźwięki nie pasowały do tego, co się dzieje na ekranie. Lia wygląda bowiem na zaciekawioną, zainteresowaną amorami potencjalnego męźa, Lorenza (Dario Aita), ale muzyka robi z tego niepokojącą scenę, jakby chciała władować do mózgu widza niepokój.

                            Za muzykę odpowiada Giacomo Mazzucato, który używa pseudonimu Yakamoto Kotzuga i tak też jest wpisany do filmu. Cóż, nazwisko mnie zdziwiło, ale gdy obczaiłam sprawę, to już dziwiło mniej. Manga i anime od wielu, wielu lat są bardzo popularne we Włoszech, a ja pamiętam, jak te 15 lat temu przełączałam na RAI cośtam i leciał blok z pindylionem animców. No, ale wracając do Giacomo, jest on znany z kilku produkcji, w tym „Baby” z Netflixa. Ma na swoim koncie dwie płyty, w tej chwili pracuje nad trzecią. Wygląda na to, iż kariera idzie mu całkiem nieźle.

                            A sam film „Primadonna”? Cóż – w przeciwieństwie do Violi, raczej nie przejdzie do historii. To po prostu ładna historia o czymś ważnym dla Włochów i tyle.

                            —-

                            * aktorka Claudia Gusmano wcieliła się w rolę Francy zarówno w dokumencie, jak i w „Primadonnie”.

                            Hudson Hawk

                              To jest film tak głupi, iż aż śmieszny.

                              Hudson Hawk to artysta włamywacz – najlepszy na świecie. Właśnie wyszedł z więzienia i chce skończyć z przestępczością, ale ktoś znajomy manewruje go w akcję wykradania cennych rzeczy made by Leonardo da Vinci.

                              Trochę „Hudsonowi” zajęło, by mnie przekonać, ale w pewnym momencie w głowie coś kliknęło i zaczęło śmieszyć, bo po prostu śmieszyło. Może nie będę Wam opowiadać perypetii, ale podpowiem: tu się przydaje znajomość musicali, bo bohaterowie (Hudson ma przyjaciela od roboty) śpiewają właśnie hity z nich. I jeżeli ktoś zna dobrze angielski, to może być tymi scenkami naprawdę nieźle rozbawiony. A jak nie zna? Cóż – to przez cały czas będzie tak głupie, iż aż śmieszne XD.

                              Nie wiem, czy z aktorów ktoś tu specjalnie błyszczy, ale miło było zobaczyć Bruca Willisa w dobrej formie. Formie, która pozwala mu się bawić rolą, robić sobie jaja na wszelkie sposoby i po prostu parodiować wszystko, co się da.

                              „Hudson Hawk” to po prostu bardzo przyjemna komedia, która da odpocząć mózgowi i zrelaksować się widzowi . A Wam, jak się podobało?

                              Wodny świat

                                Jest 28 lipca 1995 roku, światu zostaje pokazana recenzja bardzo znanego krytyka filmowego z USA – Rogera Eberta*. Już pierwszy akapit w dzisiejszych czasach budzi albo niedowierzanie, albo śmiech. Ewentualnie płacz, ale o tym kiedy indziej. – Oto wreszcie „Wodny świat”, film powstały przez dwa lata i za 200 milionów dolarów. W dawnych czasach Hollywood lubiło chwalić się, ile kosztował film. Teraz przeprasza. Przez filmowy budżet „Wodnego świata” było tyle kontrowersji, iż recenzowanie fabuły wydaje się bez sensu; powinienem po prostu wydrukować arkusze kalkulacyjne.

                                Tymczasem mamy masowo produkowane „hity”, które nie tylko kosztują bezsensownie dużo pieniędzy, ale są miałkie i bez sensu. A w dodatku czasem są podawane jako przykład sukcesu, bo takie produkcyjniaki to zwykle robota Netflixa, a wiadomo – jak dużo osób chce coś sprawdzić, to film musi się pokazać w TOP10, więc spirala się nakręca. Tak było z „Kolory zła: czerwień” (polski przykład) – fabuła koszmarna, wykonanie trochę lepsze, ale film mimo paździerzowości znalazł się w TOP10. I gdyby „Waterworld” wyszedł dziś, może nie musiałby czekać kilkunastu lat na to, by jego produkcja się zwróciła, a także zyskałby znacznie więcej fanów. A może nie?

                                Widzicie, ja wczoraj obejrzałam „Wodny świat” – nie bez obaw, bo pierwszy raz oglądałam film za dzieciaka i chyba go uwielbiałam**. Nie mniej – już w pierwszej sekundzie zorientowałam się, iż ten świat jest po prostu epicki.

                                Mamy tu Marinera (Kevin Costner), który próbuje jakoś normalnie funkcjonować pomimo swojej odmienności od reszty i pomimo, iż adekwatnie nie ma na świecie lądu: jest tylko woda, i woda. I przez całe stulecia ludzie zrobili wszystko, by się dostosować do postapokaliptycznych warunków.

                                Już w pierwszych minutach mamy akcję: nasz Mariner ucieka przed złolami, co go chcą dopaść, więc bohater trafia do miasteczka (tu zamiast „miasto” występuje „atol”) i tam – niestety, albo stety – czeka go kolejna przygoda, przy okazji której poznaje Helen (Jeanne Tripplehorn) i Enolę (Tina Majorino), dziewczynkę z dziwnym tatuażem. I jest legenda jego dotycząca: oto droga do suchego lądu…

                                Tak adekwatnie to mamy do czynienia z soczystym akcyjniakiem w postapo. Dużo się dzieje na ekranie i bardzo dobrze się to ogląda. Charakterologicznie może nie do końca jest wybitnie, ale spodobała mi się ta tradycyjność, konserwatyzm, patriarchalizm, bo po prostu pokazywało, iż Costner to silna osobowość, wie, o co chodzi i umie ustawiać innych, kiedy trzeba. A konfliktów między nim a dziewczynami nie brakowało, ale nie to było najciekawsze z filmu.

                                W filmie najciekawszy jest świat.

                                To jest właśnie to, co zachwyca choćby do dziś. Pamiętać warto, iż to wszystko było przed erą „Avatara” Camerona, a CGI się dopiero rozkręcało. Chociaż, po prawdzie, tu użyto głównie efektów praktycznych.

                                To, w jaki sposób wyprodukowano film to jedno, ale druga rzecz to poczucie, iż ten świat jest tak niesamowicie dobrze zbudowany. Choć nie jest tak długi i szeroki jak ten z „Gry o tron”, to jednak scenarzyści powinni brać przykład z „Wodnego świata”. Mamy tu konkretne strony – przez złoli, miasto, a na Costnerze skończywszy. Ale mamy tu też znakomite stroje, staranność o szczegóły, a choćby zabawa językiem! Tak, bo już na początku orientujemy się, iż to nie jest zwykły film, gdzie wszyscy wszędzie mówią po angielsku i już. Tu wpadają 2-3 momenty, gdzie odbiorca musi czytać napisy, bo inaczej nie ogarnie .

                                Nie chcę powiedzieć, iż „Wodny świat” to jakiś wybitny film i zasługuje na ocenę 8.0. Tak nie jest – ale po prostu w swojej kategorii jest to świetna rzecz. W kategorii lekkich i rodzinnych seansów, więc nic dziwnego, iż furorę zrobił dopiero wtedy, gdy wszedł do wypożyczalni wszelkiej maści.

                                Trochę o piekle na wodzie

                                „Waterworld” to było piekło produkcyjne. Trochę w tym wina Costnera, który chciał kręcić na prawdziwej wodzie, a nie w basenach, przez co dużo ludzi albo miało chorobę morską, albo ulegało wypadkom. Sam Costner niemal stracił życie w momencie, gdy był przywiązany do masztu, a rozpętała się burza. Jego dubler także trafił do szpitala, bo zachorował na embolię. Kierownictwo musiało zainterweniować i dopiero wtedy zdecydowano się na przeniesienie do zbiorników, wywalenie kilku scen i… któreś-tam przepisanie scenariusza na nowo. Do akcji jednak wkroczył jeden z najlepszych scenarzystów tamtych czasów, Joss Whedon. – Mają dobry pomysł, potem piszą generyczny scenariusz i nie dbają o pomysł – skomentował swoją przygodę z „Waterworld”. I wydawałoby się, iż człowiek o nazwisku przy projekcie miał łatwo, ale nie. – Kiedy zostałem zatrudniony, w ostatnich 40 stronach scenariusza nie było wody. Wszystko działo się na lądzie, na statku, czy gdziekolwiek. Powiedziałem: 'Czy nie jest fajne to, iż ten facet ma skrzela?’ I nikt mnie nie słuchał. Byłem tam tylko po to, by robić notatki od Costnera, który był bardzo miły, w porządku do współpracy, ale nie był scenarzystą. Napisał mnóstwo rzeczy, których nie pozwolili tknąć swojej ekipie. Miałem być tam przez tydzień, a byłem przez siedem tygodni i niczego nie osiągnąłem. Napisałem kilka kalamburów i kilka scen, których nie mogę oglądać, bo wyszły tak źle.

                                Jakby było tego mało, Costner i Reynolds się wielokrotnie kłócili. I może to nie byłoby tak istotne, gdyby nie to, iż firma chciała z początku Zemeckisa, ale Costner stwierdził „tylko Reynolds, albo nici ze współpracy”. Tak więc – Reynolds musiał się wziąć za „Waterworld” i… panom, a szczególnie Costnerowi, wywaliło ego. Jemu nie podobała się ciągła akcja, a Reynoldsowi średnio chciało się wciąż i wciąż na nowo dokręcać i przekręcać akcję, ale koniec końców, zgadzał się na pomysły aktora.

                                – Martwisz się tylko o swoją postać – stwierdził Reynolds do Costnera.

                                Costner: dej to, zrobię montaż.

                                Aktor przejął ostatecznie montaż, zainwestował w film 22 miliony dolarów, a Reynolds sprawę tak spuentował: – W przyszłości Costner powinien występować tylko w filmach, które sam reżyseruje. W ten sposób zawsze będzie pracować z ulubionym aktorem i ulubionym reżyserem.

                                Ostatecznie, „Waterworld” zarobił 88 milionów w USA i 176 w światowym box office. Film oczywiście zarabia dalej, ze względu na streamingi itd. Jednak stwierdzenie Eberta dość dobrze podsumowuje seans tego filmu: – „Wodny świat” to przyzwoity futurystyczny film akcji z kilkoma świetnymi planami, ciekawymi pomysłami i kilkoma obrazami, które pozostaną ze mną. Mogło być więcej, mogło być lepiej, mogło sprawić, iż zatroszczę się o postaci. To jedna z tych marginalnych produkcji, której nie żałujesz, iż zobaczyłeś, ale nie możesz jej do końca polecić. (…) Powitałbym więcej takich szczegółów dotyczących globalnej pływającej kultury, której Mariner jest częścią. Ale jak wiele filmów science fiction, ten omija najlepsze możliwości gatunku: zamiast nauki i spekulacji, dostajemy wiele scen przemocy.

                                Także tak – „Waterworld” to niezły akcyjniak, czuć vibe światotwórstwa, ale nie jest to wybitne dzieło . A Wy jak oceniacie „Wodny świat”? Będę wdzięczna za komentarze .

                                Maxxxine

                                  – Zakład, iż scenariusz częściowo pisało AI? – zapytała widzka zza moich pleców. Przez ostatnie pół godziny filmu para namiętnie komentowała fabułę, ale dzięki rozwalonemu aparatowi z lewego ucha ich rozmowa niezbyt mnie przeszkadzała, bo bardziej słyszałam głośniki, niż ich. – To jest ładne wizualnie, ale nic ze sobą nie reprezentuje…

                                  Przypomnę: jeżeli chcecie komentować film, to róbcie to w domu. Bardzo Was o to proszę, bo ludzi jednak trochę było i ja rozumiem, iż paczką przychodzicie, ale są osoby, które jednak samotnie spędzają seans i chcą w pełni z niego korzystać. DZIĘKUJĘ.

                                  „Maxxxine” to film średni. Taki 6/10.

                                  Dlaczego nie wyżej?

                                  Wpłynęło na to kilka rzeczy.

                                  Po pierwsze: film nie wiedział, czym dokładnie chce być. Tak, zgadzam się z niektórymi kolegami/koleżankami po fachu recenzenckim, iż „Maxxxine” chciałaby być burzą, takim PIERDOLNIĘCIEM, ale brakuje jej konkretnie obranej strony. Teoretycznie, jeżeli film może być bardzo długi, to może znaleźć kilka motywów, jednakże… główna awantura musi być wyniosła, odczuwalna, bo mam wrażenie, iż jeżeli film chce łapać wiele srok za ogon, to staje się miałki, nijaki. Tu trochę tak było. Nie zrozumcie mnie źle, „Maxxxine” nie jest paździerzem, ale do tego przejdę na końcu.

                                  Nasza koffana Maxxx… znaczy, Maxine zaczyna karierę w Hollywood. Jednakże ma mały problem. A adekwatnie to wielki, ponieważ po mieście grasuje seryjny morderca, a ona jest szantażowana przez pewnego bydlaka…

                                  Od kryminału do slashera zdaje się droga krótka, ale tu coś nie pykło. Miałam wrażenie, iż film bardziej jest detektywistyczny, niż slasherowy. Owszem, padły jakieś trupy, no ale… thriller też często ma masę trupów i jakoś nie nazywamy go slasherem. Ja, przychodząc na seans byłam przygotowana na gęste posłanie truposzy, ale oschłe komentarze wobec filmu nieco mój zapał ostudziły i jakoś niespecjalnie się zawiodłam. Serio, nie chciałam ich czytać, no ale wypełniony wall fanpejami filmowymi…

                                  Wracając do tematu.

                                  To się przyjemnie oglądało, a jedną z przyczyn jest muzyka. Zadbano o to, by film posiadał bardzo przyjemną, odprężającą ścieżkę dźwiękową. I zostałam na napisach końcowych, no i w pierwszej chwili chciałam się z nich od razu poderwać, ale widzę, iż mało kto się podnosi, po prostu lud dyskutuje o „Maxxxine”. No to i ja sobie czekam i widzę, iż jeden z pracowników wchodzi na salę i sobie siedzi, słuchając muzyki. Ojej, niby nic wielkiego, ale w tamtym momencie poczułam ogromną miłość do kina, coś pięknego . Chyba jedna z piękniejszych chwil w moim życiu xD.

                                  Mówi się, iż „Maxxxine” to list miłosny do lat 80′. Być może, ale ja się doszukiwałam w tych wszystkich dekoracjach, ujęciach i charakteryzacjach czegoś więcej. Widać, iż Ti West chce się bawić z widzem i w sumie daje mu niezłe wyzwanie. Z perspektywy foliarza treść zawarta w „Maxxxine” jest ciekawa, bo jasno ona opisuje, czym Hollywood jest i jaka jest jego stylistyka. Ba, pod koniec pada komentarz ekranowej reżyserki „wyglądasz jak z filmu Hitchcocka”. I niby można temu przyklasnąć, w końcu to ładne i zgrabne nawiązanie do klasyki horroru, w końcu Maxine zaczyna karierę od tego gatunku. Ale… sama bohaterka bardziej mi przypominała nieszczęsną Marilyn Monroe i się zastanawiałam, jaki był rzeczywisty zamysł twórców. Bo mogło być tak, iż to jakiś sygnał dla tych, co chcą zrobić karierę w branży: ej, a może za sławę i pieniądze staniesz się naszą niewolnicą? To oczywiście byłby ukryty program (więcej jutro o ukrytych programach), bo oficjalnie mówiono „trzeba ciężko pracować”.

                                  Pod koniec zabrakło mi takiego pierdolnięcia, w którym Maxine wszystkich hurtem rozwala, i to, co martwe, i to, co żywe. Niestety, zawiodłam się, bo niczego takiego nie było. Rozumiem, iż twórcy może chcieli nas – widzów – trochę zaskoczyć, ale… ja przyszłam na slasher. Nie przyszłam na ambitne kino, i tak, wiem, „Pearl” to niesamowita perełka, ale Jezu, po dwójce chcę po prostu zwykłego, dobrego slashera, przy którym mogę się odprężyć.

                                  Trochę zabrakło do slashera, ale nie zabrakło do odprężenia.

                                  Tak – wyszłam z seansu bardzo odprężona. „Maxxxine” naprawdę przyjemnie mi się oglądało, bo to jest taki ciepły odmóżdżacz. Ja myślę, iż Mia Goth (główna producentka) polubiła swoją postać, dlatego Maxine została potraktowana w taki, a nie w inny sposób. Cóż… jak się kogoś kocha, to raczej się go nie krzywdzi.

                                  Seriale:

                                  Akolita

                                    • Serial o którym jest głośno, choć nikt go nie ogląda
                                    • Amerykanie, nic się nie stało, nic…
                                    • Błędy narracyjne w Akolicie

                                    Spokojnie, wszystko gra

                                      „Spokojnie, wszystko gra” to serial, który – wbrew przypisanej kategorii w @CANAL+ Polska – NIE JEST komediowy. Ba, choćby kategoria „czarna komedia” tu nie za bardzo wchodzi. To raczej typ serialu obyczajowego ze skłonnością do dramatu. I ten serial jest dziwny, ale po kolei.

                                      Vivian (Thomasin McKenzie) dziedziczy po dziadku domek nad morzem. Z początku wszystkim się wydaje, iż to tylko chałupka, ale już pierwszego dnia po przybyciu Vivian odkrywa, iż kilkanaście metrów od niej jest tzw. klif samobójców, a jej dziadek codziennie ratował takie właśnie osoby. Sęk jednak w tym, iż Vivian jest tzw. czarną owcą w rodzinie i jeden z jej braci – John (Rowan Witt) – totalnie jej nie ufa. Konflikt się dzieje… a jakby tego było mało, do Vivian przyplątała się niedoszła samobójczyni, Amy (Contessa Treffone). Nie chce odejść i twierdzi, iż ona też musi ratować ludzi.

                                      Był taki moment w serialu, który mnie wkurzył. Problem w tym, iż kompletnie wypadł z pamięci. Dlaczego, za co? Być może dlatego, iż historia ma w sobie coś lekkiego, coś, co każe obserwować perypetie bohaterów.

                                      Oczywiście, musiał się w tej historii znaleźć OBOWIĄZKOWY wątek LGBT. John jest gejem, a jego partner to typowy przedstawiciel archetypu tegoż, czyli człowiek, który zawsze jest miły, delikatny i może być najlepszym przyjacielem kobiety. Aż zatęskniłam do „Przyjaciół” i stwierdzenia geja, iż się zakochał w Rachel.

                                      „Spokojnie, wszystko gra” z jednej strony chce psychologizować – i może choćby nieźle mu się to udaje. Z drugiej strony stara się bardziej wgłębić w naturę człowieka, czego przykładem jest Amy. O, chyba trochę sobie przypomniałam, na czym polegała moja złość. Bo widzicie, Amy to taka ciepła kluska, która papla o aurach, iż ptak jest znakiem i tak dalej. Taki niby element komediowy. Bardzo polubiłam tę bohaterkę, ale miałam wrażenie, iż serial trochę się boi dalej wyskoczyć, niż wymaga to polityczna poprawność.

                                      Tak, są sceny łóżkowe gejów, ale spokojnie, jako rasowa homofobka po prostu je przewinęłam.

                                      Są tu również elementy komediowe, ale jest ich znacznie mniej, niż przypisana kategoria sugeruje. Być może dlatego tak to odczuwam, bo diabelnie, cholernie, rozumiem Vivian. adekwatnie to nie wiem – już w pierwszym odcinku wlazła mi gula na gardło i stwierdziłam „nie mogę oglądać takich rzeczy”, a mimo to oglądałam. Ta historia z pewnością coś w sobie ma. I w kolejnych epizodach – zwłaszcza ostatnich – byłam mocno wzruszona. Może nie potrzebowałam jakiejś dużej garści chusteczek, ale kilka do tego brakowało.

                                      Za to brakło czegoś końcówce – i kurczę, tu serial trochę próbował zaskoczyć, co niby się udało, ale nie udało się jednak. Finał ładnie zamyka historię i może ona być całością bez tworzenia drugiego sezonu. Nie mniej pozostawia niektóre wątki otwarte, przez co kontynuacja mogłaby powstać. I nie mam bladego pojęcia, co się z tym serialem dzieje, ponieważ widzowie sobie go cenią dość wysoko (patrz Rotten Tomatoes), a z drugiej strony nie ma żadnych wieści o ewentualnym drugim sezonie. Liczę jednak, iż powstanie, choć z pewnością zadanie przed twórcami będzie dużo trudniejsze.

                                      PS.: A co do psychologizowania, to znalazłam w tym serialu doskonałą radę do tego, jak zacząć obserwować myśli. Niech będą jak liście, które opadają. Problem w tym, iż bohaterka gwałtownie stwierdziła „to nic nie daje”. Cóż – może dla niej… bo uważam, iż to doskonała myśl, by przestać wczuwać się w myśli. Dobra, miłego dnia.

                                      Kryminalni (1, 2, 3 sezon)

                                        W latach 2004-2008 zrealizowano osiem sezonów „Kryminalnych” – procedurala od TVN’u. A, i dzień dobereł, bo dawno nie było.

                                        W warszawskim wydziale kryminalnym pracuje trzyoosobowa ekipa: Adam Zawada (Marek Włodarczyk), Marek Brodecki (Maciej Zakościelny) i Basia Storosz (Magdalena Schejbal). Nad nimi zaś krąży niczym sęp pani prokurator w postaci pięknej Doroty Wiśniewskiej (Dorota Landowska). Tak dobrana ekipa rozwiąże najtrudniejsze sprawy kryminalne w Warszawie.

                                        Pierwszy odcinek zastanawia. Zacznijmy od scenariusza, który zaczyna akcję od pokazania nam kto, co i jak narozrabiał. Nie jest to ani oryginalne, ale za to wydaje się być lekko przestarzałą metodą prowadzenia narracji. Czyżbym oceniała „Kryminalnych” z perspektywy roku 2024? Trochę tak, trochę nie – bo przyznaję, iż odnalazłam w tym serialu coś takiego, co po prostu nie pozwala się oderwać. I wiecie, w każdym odcinku jest jedna sprawa, raz są łatwe, raz trudniejsze (finał pierwszego sezonu to bomba!). A jeżeli chodzi o scenopisarstwo, to gdzieś od połowy sezonu czy może późniejszych epizodów widzimy, iż sprawa zaczyna się także standardem – od znalezienia trupa na przykład. Ale mimo wszystko układ fabularny odcinków jest na tyle interesujący, iż niezależnie od taktyki scenarzysty, ogląda się to ciekawie. Za scenariusz najczęściej odpowiadał Piotr/Jacek Wereśniak, a za reżyserię już Piotr czy Vega. Oczywiście, im serial był dłużej emitowany, tym posiadał więcej twórców.

                                        Trzeba też powiedzieć o muzyce, bo to interesujący przypadek z tamtych czasów. Pierwsze dźwięki – o matulu, czemu to jest takie kiczowate? Auć, moje uszy xD. Natomiast wygląda to po prostu na trend, iż przy akcji puszczamy to, a przy rozmowach to – bo w „Kościach” (serial amerykański z podobnego okresu czasowego) miałam identyczne wrażenie. Wiadomo, iż utwory inne, ale chodzi o stylistykę. I im dłużej z nią przebywasz, tym bardziej ją lubisz. Nie da się też ukryć, iż główny motyw „Kryminalnych” – za który odpowiada Maciej Zieliński to jest miód na moje uszy. Jest moim zdaniem konkretna i klimatyczna,

                                        Co do bohaterów, to najciekawiej swoją postać poprowadziła Schejbal, która zaczynała od postaci niepewnej, nabierającej wprawy i w dodatku jest kobietą, co musi sobie radzić w męskim środowisku. Tu choćby nie chodzi o typ postaci, ale też o mimikę twarzy, która idealnie się w to wkomponowała. W drugim sezonie jest już pewniejsza siebie i pozwala sobie na więcej .

                                        Marek Włodarczyk to… Marek Włodarczyk. On jest dobrym aktorem i gra bardzo naturalnie, ale przynajmniej na etapie pierwszego sezonu nie wyróżnia się jakoś wielce, on jest po prostu kozakiem w swoim zawodzie i tyle.

                                        Najgorzej gra Maciej Zakościelny, który tu jest co prawda młody, ale też gra drewniano. W ogóle sporo aktorów drugoplanowych w ten sposób sobie pogrywa, ale przecież nie mamy tu hitu od HBO. Mamy jedynie TVN-owski wytwór, który musiał koniecznie zaznaczyć Unię Europejską w jednym z odcinków… no dobra, to była „tylko” powiewająca flaga w tle, no ale była. Zresztą, 2004 to straszny rok dla Polski (wejście do UE). Ale mimo to – a może właśnie przez to – widzimy, iż częstymi bohaterami są biznesmeni, na przykład właściciele małych sklepików. I kurczę, te dekoracje, a choćby sam fakt, iż siedzi sprzedawca i podaje klientom towar (!) tworzy taki zupełny oldschoolowy klimat retro. Eh, stara dobra Polska (nie powiedział nikt, kto musiał się zmagać z dorosłym życiem w latach 90′).

                                        Każdy sezon liczy sobie 13 epizodów. To w sumie niedużo jak na tamte czasy, zastanawiam się teraz, czy kwestia sezonowości była w ogóle widoczna dla tamtych widzów… chociaż, możliwe – pamiętam, iż „Policjantki i Policjanci” mieli jakoś sezon zimowy i letni, ale prawdę powiedziawszy „Kryminalni” lecieli raczej o 20-21, bo tam są sceny i krwawe, i nagie, i jest mnóstwo przeklinania momentami.

                                        Kolejny tekst o serialu (albo i nie, to zależy od rozwoju serii) po ostatnim, ósmym sezonie .

                                        A u Was jak? Dobrze wspominacie ten serial, a może chcecie go sobie odświeżyć?

                                        PS.: Na 19 idę na „Horizon 1”. Tak, wiem, będzie gwałtownie na VOD, ale podejrzewam, iż na małym ekraniku nie uzyskam takiej satysfakcji z seansu, jak w kinie. Recenzja jutro, najpóźniej w sobotę (ze względu na potrzebę przespania się z filmem, tak mówią, iż to tu konieczne).

                                        Inna ja (sezon 2)

                                          W 2022 roku na Netflix zawitał turecki serial „Zeytin Agaci” (Inna ja/another self), który opowiada o trzech przyjaciółkach wyruszających w podróż. Wszystkie chcą uzdrowić swoje życie, a jedna – wyleczyć z raka. Droga doprowadzi ich do ustawień systemowych Berta Hellingera. I z tego, co mi wiadomo, „Inna ja” to ekranizacja tureckiego bestsellera książkowego, a sam tytuł oznacza „drzewo oliwne”. Nie bez przyczyny: w ustawieniach przyjmuje się istnienie systemu, a rodzina jest jak drzewo. Tak, tak – dobrze myślicie, jeżeli skojarzyliście to z drzewem genealogicznym.

                                          Ale przecież ja miałam opowiedzieć o serialu, prawda?

                                          Ten musiał przejść swoiste piekło produkcyjne, skoro widzowie czekali na drugi sezon aż dwa lata. W przypadku seriali obyczajowych, jak i prężnie działającej maszyny serialowej w Turcji, prawdopodobieństwo na tak długo produkowane 8 odcinków jest marne. Jednakże nie chcę opisywać dram i dramek wokół serialu, bo bardziej zależy mi na odpowiedzi na pytanie: czy warto i jak oglądać?

                                          TAK.

                                          Pamiętam, iż przy pierwszym sezonie podróż była szybka, ale też bardzo wzruszająca. Cieszyłam się, kiedy dziewczyny odkrywały magię ustawień hellingerowskich, i smuciłam się, kiedy doznawały porażek. Jednak co do końcówki miałam dość mieszane uczucia, ale Asia to ładnie spuentowała: – Bo oni to zrobili specjalnie, żeby mieć drugi sezon.

                                          Żeby zrozumieć ten tekst, to trzeba wiedzieć, czym są ustawienia. Jest to pewnego rodzaju terapia, która odkrywa przyczyny jakiegoś cholerstwa w naszym życiu. To zwykle grupowe działanie, które bardzo sprawnie i dobrze zrealizowano, pokazano w serialu. I powiem tak: jeżeli natkniecie się na krytykę tej metody, to albo ta metoda nie była dla tego człowieka odpowiednia w tym momencie (albo wcale), albo też ów nieszczęśnik miał pecha natknąć się na nieogarniętego terapeutę. A opinii krytykujących ustawienia za samo to, iż metoda odwołuje się do ducha, nie uwzględniam.

                                          Zresztą – drugi sezon przenosi nas jakieś kilka miesięcy później od ostatnich wydarzeń. Dzięki temu dodatkowego rewatcha serialu nie musimy wykonywać. Wciąż mamy do czynienia z bohaterami, którzy chcą ułożyć sobie życie, ale miałam wrażenie, iż ta historia jest pogodniejsza od pierwszego etapu.

                                          Ludzie, którzy interesują się rozwojem pytają: czy można na tym serialu uprawiać binge watching? Moja odpowiedź brzmi: tak, zdecydowanie można. Akcja bowiem wciąga i adekwatnie „Inna ja” bardzo mi płynęła. I może na ekranie widzimy ustawienia, ale wszelkie wewnętrzne procesy, jakie się w nas zadzieją w trakcie seansu zależą od nas.

                                          Przykładowo przy pierwszym sezonie nie miałam aż tak silnego procesu. Po prostu bardzo dobrze się to oglądało i tyle. Natomiast teraz wystrzeliło tak, iż musiałam zrobić przerwę i porządnie się wypłakać. Wynikało to odrobinę z treści, ale najbardziej z tego, iż w środku potrzebowałam po prostu przejść przez pewien, bardzo trudny proces. A sztuka ułatwia jego zorganizowaniu.

                                          Bo tę historię można nazwać sztuką. Jest bardzo wartościowa. Pokazuje ona nie tylko różne kwestie, jakie ustawienia wychwyciły i mogą uzdrowić, ale również kwestię samego bycia terapeutą. Bowiem ustawienia nie są magicznym remedium na wszystko; one tylko wspierają nasz proces wychodzenia z gówna. To, co zrobimy z nowo odkrytą wiedzą i uwolnieniem energii, zależy tylko od nas.

                                          Tak, ten tekst jest o rozwoju duchowym. Ale taki właśnie otrzymaliśmy serial.

                                          W serialu są ładne zdjęcia tureckich pejzaży, aktorów na tle zachodzącego słońca – naprawdę się postarali pod tym względem.

                                          Nieco dziwniej jest w kwestii muzyki, bo mnie ona na początku nie przypadła do gustu, ale im dalej w las, tym lepiej się ona integrowała z tym, co widziałam na ekranie. I oczywiście, jeżeli ktoś lubi ballady, to „Inna ja” zaprasza, bo jest ich tu trochę. Daje to trochę takiej atmosfery lokalności, przaśności, folkloru. Jak zwał tak zwał.

                                          Obejrzałam napisy końcowe ósmego odcinka. Niekoniecznie dlatego, iż muzyka była dobra – ale utwory, jak się zdaje, są wymienione. Natomiast szansa na trzeci sezon jest raczej żadna, bo widać, iż twórcy zwarcie i bardzo ładnie zakończyli historię. I oglądając zarówno końcówkę, jak i napisy, przypomniałam sobie o czymś niezwykle ważnym.

                                          Znowu autoreklama, ale – skoro i tak już pisałam o „Agafe”, to napiszę o niej więcej. Na początku powieści są zamieszczone podziękowania, ale wstyd się przyznać: nie wszystkich w nich uwzględniłam. Bardzo dlatego, iż akurat o Babci nie pomyślałam. Z perspektywy czasu, a zwłaszcza przepracowania pewnych traum, rodowych zależności (ustawienia!) wydaje mi się to bardzo dziwne.

                                          W napisach końcowych były podziękowania dla Berta Hellingera, twórcy ustawień.

                                          W 2020 roku moja Babcia zmarła. Pozostawiła po sobie spadek, który rodzina spieniężyła. I w trakcie wydawania tego hajsu czułam bardzo wyraźnie, iż MUSZĘ, PO PROSTU MUSZĘ WYDAĆ AGAFE. Więc to zrobiłam – wydrukowałam 100 egzemplarzy. Dziś do nabycia jest ich o wiele mniej, ale wydaje mi się, iż spełniłam życzenie Babci.

                                          Teraz chcę, żeby wszyscy to wiedzieli.

                                          BABCIU, DZIĘKUJĘ CI, ŻE MOGŁAM WYDAĆ AGAFE!

                                          KOCHAM CIĘ.

                                          No, to teraz możecie zerknąć na „Inną ja”, dostępną na Netflixie. Miłej zabawy i procesów

                                          PS.1: Historia trochę porusza inne metody uzdrawiania, ale nie ma na nie czasu. Trochę żałuję, jednak rozumiem, iż to już mogłoby być ostro niepoprawnie politycznie. Już i tak to, iż Turcy robią seriale z ostrą duchowością w fabule zakrawa na jakiś cud. Ale widać, taki naród, a więc i kultura.

                                          PS.2: Nikogo, ale i tak wymienię: za zdjęcia odpowiedzialny jest przede wszystkim Gökhan Tiryaki, ale też Ahmet Bayer. Za muzykę odpowiadają Aytaç Bayladi, Özgür Buldum i Onurkasin, przynajmniej w pierwszej serii. Problem w tym, iż mam wrażenie niepełnych informacji z IMDB. A Ada – jedna z bohaterek – to Tuba Büyüküstün – znana, turecka aktorka dram. Widzowie z Netflixa kojarzą ją przede wszystkim z „Kara para ask” .

                                          PS.3: Czasem łatwiej jest oddać przodkom szacunek, niż bawić się w afirmacje .

                                          Mortal Kombat (2021)

                                            Tak w sumie, to z chęcią przejdę się na drugą część „Mortal Kombat” w 2025 roku. W pierwszej bowiem nie mamy jeszcze turnieju o Ziemię, ale sytuacja jest na tyle niedobra, iż akcja musi się zacząć.

                                            Cole Young (Lewis Tan) ma pewien problem, w którym policja mu nie może pomóc. A to z tej prostej przyczyny, iż poluje na niego Sub Zero, czyli człowiek, co wszystko zamraża. W trakcie ratowania tyłka dowiaduje się, iż jest turniej Mortal Kombat, a on jest reprezentantem Ziemi. Niestety istoty z Zaświatów grają nie fair i próbują zniszczyć wszystkich przedstawicieli Ziemi, bo oczywiście Cole nie jest jedynym wybrańcem. Czy Colowi i ekipie uda się wybrnąć cało z opresji?

                                            Jeśli chodzi o długość metrażu, to zarówno film z 1995, jak i z 2021 realizowane są podobnie – nowszy jest o 9 minut dłuższy. Jednakże przyznam, iż ten stary oglądało mi się jakoś tak przyjemniej, mniej mi się chciało odrywać od ekranu. Ale może to sentyment, bo na IMDB nówka ma lepszą ocenę. Eh, nie wiedzą, co dobre.

                                            Nowy film MK to po prostu miłe dla oka widowisko. Walki mają dość przyzwoitą choreografię, a muzyka także cieszy uszy. Jeden z utworów to odświeżona wersja „Techno Syndrome” i całkiem nieźle wypada. W ogóle, soundtrack to solidna rzecz, jednak nie wybitna.

                                            Jedyne co, to trochę nie podobał mi się casting głównego bohatera, Cola. W pierwszych minutach mamy do czynienia z Japonią, gdzie rodzinka zostaje napadnięta przez Sub Zero. I ja rozumiem, iż aktorzy mają grać, udawać i taki biały nie musi pochodzić konkretnie z danego kraju bohatera, a Chińczyk może zagrać Koreańczyka, ale tu ewidentnie coś nie pykło. Tak, przodkini Cola była sierotą i na skutek różnych zawirowań ród Cola trafił do USA (czy tam Australii, bo jednak film w niej produkowano). Ale to, iż przodek Cola był Japończykiem, a jego twarz jest mało japońska, mi się gryzło. A sam aktor, Lewis Tan jest pół-Anglikiem, pół-Chińczykiem, czyli jeszcze lepiej xD.

                                            Tak czy inaczej, „Mortal Kombat” z 2021 to dość przyjemna nawalanka, a jeżeli historia dobije do trzech części to będzie to przyzwoita ekranizacja gry .

                                            Trap

                                              Koncert, seryjny morderca i armia policjantów. Co może pójść nie tak?

                                              Trailer zdradził istotną rzecz: FBI urządziło sobie łapankę na seryjniaka w trakcie koncertu. Tymczasem film powoli nam odkrywa wszelkie karty. Choć w sumie, nie wiem czy lepsza jest niewiedza czy wiedza, ale film wypadł dobrze.

                                              I będę w gronie nielicznym, ponieważ uważam, iż to zgrabny kryminał z zacięciem thrillera od a do z. Być może osoby, które twierdzą „finał nie dowiózł” spodziewały się czegoś takiego jak „szósty zmysł”. Ewentualnie za mało oglądam filmów shamalajana.

                                              Bo mamy tu próbę ucieczki przed policją i to świetnie buduje napięcie. Czy go złapią? I niby mamy kibicować złolu, ale nasz złol ma inteligencji 200 iq i w sumie kibicowałam FBI.

                                              Może film ma o jedną scenę ucieczki za dużo, ale w sumie dobrze bawiłam się do samego końca. Był to lekki kryminał, ale zrozumie to tylko fan kryminałów czy thrillerów .

                                              Filmo Granie Wydarzenia Muzyka i Czytanie. Mam nadzieję, iż nie pomieszałam nicka piosenkarki, ale tu wykorzystano całą gamę piosenek Saleny, popowej jak się zdaje austriackiej piosenkarki. I szczerze mówiąc te lekkie melodie tworzą całkiem dobry klimat; tak adekwatnie to główny bohater unika koncertu, choć jest z córką. To tworzy interesujące napięcie.

                                              Tester Doświadczeń nie wiem, czy ten film Ci się spodoba, ale raczej nie oczekuj tu jakiejś wielkiej psychologii. Po prostu shalajman xD bawi się budowaniem napięcia i on to umie robić naprawdę dobrze. I chyba wiem, dlaczego jego filmy – w przeciwieństwie do Vegi – dalej przyciągają i pociągają. Po pierwsze, mam wrażenie, iż shalajman naprawdę czerpie czystą euforia z tworzenia i to czuć. Po drugie, jego historie koncepcyjnie mają sens, są poukładane, choćby jeżeli w końcówce lekko nie dowozi.

                                              Generalnie, uważam „trap” za całkiem miły, lekki thriller i cieszę się, iż na nim byłam.

                                              Ps. Tak, zdjęcia są ładne.

                                              Deadpool&Wolverine

                                                Byłam, widziałam i… dobrze się bawiłam. Tak, to był dubbing. I szczerze? Nie żałuję. Polscy aktorzy (w roli Deadpoola maciej Stuhr) dość się postarali, by widz odczuwał emocje postaci. I może nie usłyszałam charakterystycznych gadek z oryginału, ale teksty same w sobie były zabawne, a film bardzo przyjemny.

                                                Deadpool usiłuje uratować swój świat. Problem w tym, iż potrzebuje do tego Wolverina, a dobrze wiemy, jak oryginał skończył. No, ale nasz bohater znajduje następcę, który w swoim świecie jest zupełną porażką. Więc czas na akcję…

                                                Bardzo dobrym ruchem było to, by nie spojlerować filmu aż do premiery. Po premierze niestety wszystko pękło i w sieci rozlały się info. Nieważne, iż pójdziesz na film za dwa tygodnie – internet, czy tego chcesz, czy nie, zespojleruje Ci deadpoola. Z jednej strony psuje to trochę efekt np. Cameo albo Cavilla- a z drugiej, jest to film na tyle udany, iż choćby bez dobrej znajomości mcu film będzie bawił. Ba, fani samochodów też coś dostali xd.

                                                Krytykowana jest opcja „uratować świętą chronologię”, ale to jest pomysł tak głupi, iż aż śmieszny. Większość tego, co zobaczymy w Deadpoolu to po prostu czysto relaksacyjna albo naparzanka, albo zabawne dialogi. I tak, fabuła to w zasadzie gagi. Czy to źle? Nie – film dokładnie wie, czym chce być. Nie sili się na filozofię czy skomplikowaną intrygę, on chce Ci dać czystą rozrywkę. I takich filmów potrzebujemy.

                                                Ten film to taki trochę hołd dla Foxa, co widać szczególnie w napisach końcowych. I serio, PO nich jest scenka, i to bardzo zabawna, więc zostańcie do końca.

                                                Deadpool trochę sobie robi jaja z Marvela i mnie to bardzo bawiło. Uważam też, iż pierwsza, rozpoczynająca sekwencja filmu to czyste złoto. Ogólnie, walki tu są całkiem przyzwoite, choć John Wick to to nie jest. Ale szczerze, trudno przebić wstęp – to tak, jakby ktoś narzekał na walkę przy logotypie Foxa.

                                                – Możesz przestać, ludzie chcą iść do domu! ’- ucina gadkę Deadpool. Spodobało mi się to, ale niestety, trochę ten film się dłuży. Film ma wartką akcję, ale gdy zwalnia, by niby poznać bohaterów to… chciałabym kolejną scenę walki. Nie znaczy to, iż te sceny są złe. Po prostu czegoś zabrakło. Takiego… płynięcia. Choć widać, iż ekipa doskonale się bawiła, w tym przypadku okazało się to za mało. Po prostu, 2h metrażu to chyba troszkę za długo jak na film tylko z gagami.

                                                Ale – to dobry film, który bawić będzie szczególnie znawców Marvela. Inni też wyjdą z bananem na twarzy, bo zwyczajnie miło się to ogląda. I ta część spodobała mi się o wiele bardziej, niż dwójeczka. Była odważniejsza i nie miała skrupułów przed krwawymi scenkami czy przekleństwami. Bardzo dobrze.

                                                Twisters

                                                  Dawno, dawno temu w latach 90’… pojawił się „Twister”, który i dzisiaj ogląda się bardzo przyjemnie. Rzecz polegała na opowieści o łowcach tornad, którzy przy okazji chcą je zbadać. Film zawierał dużo humoru – i adekwatnie był lekkim kinem katastroficznym. Tam w zasadzie mało co ginęło, a jeżeli już, to nie powodowało dużych łez u widza, jeżeli w ogóle. Obraz był nominowany do Oskara w dwóch kategoriach: najlepszy dźwięk i efekty wizualne. W tej pierwszej kategorii przegrał z „Angielskim pacjentem”, a w tej drugiej z „Dniem niepodległości”.

                                                  Po co o tym mówię?

                                                  Bo nowy „Twisters” raczej nie ma szans choćby do nominacji w kwestii udźwiękowienia czy efektów specjalnych. Wprawdzie jest – wg IMDB – lepiej oceniany od pierwowzoru (?), ale w zasadzie jest praktycznie innym filmem, jeżeli chodzi o klimat. Choć nie znaczy to, iż nic nie łączy obu produkcji.

                                                  Otóż, jeżeli oglądaliście „Twistera”, to pierwsza scena będzie bardzo nostalgiczna. Widzimy maszynerię do zbadania tornada, która jest niemal kropka w kropkę identyczna (i nazywa się Dorotką!), jak ta zaprezentowana w „Twisterze”. Mało tego, późniejsze wątki fabularne – jak na przykład rywalizacja między grupkami – także przypominają film z 1996 roku.

                                                  Ale na szczegółach podobieństwa się kończą, bo „Twisters” jest o wiele, wiele poważniejszy od klasyka. Główna bohaterka walczy z traumą, ale mimo wszystko próbuje zbadać te nieszczęsne tornada. W sumie to mi się spodobał nagły zwrot akcji, jeżeli chodzi o towarzystwo.

                                                  Niestety, z dzisiejszych filmów na „Twistersie” bawiłam się najsłabiej. Być może nie bez znaczenia ma to, iż unikam filmów katastroficznych i nie jest to mój ulubiony gatunek. A być może chciałam, by ten film był lżejszy, niż był. I trwa jakieś 8 minut więcej od „Twistera”. W sumie to nie wiem, czy to jest dobra reklama, bo widzicie: jeżeli mnie się za pierwszym razem, za dzieciaka „Twister” podobał, a za dorosłego ten sam film wzbudzał sympatię, to… no… bo przyznaję, „Twisters” zwyczajnie mi się dłużył. Mało tu było do śmiechu, a jedynie drużyna wariatów-łowców tornad rozluźniała atmosferę, ale i tak do pewnego momentu. Tak, zdecydowanie chciałam lżejszej opowieści.

                                                  Zastanawiałam się też, dlaczego w USA „Twisters” sprzedaje się jak grzyby po deszczu, a w Europie wręcz przeciwnie. Być może chodzi o nostalgię. A być może nie – tak wyszło.

                                                  Jeśli ktoś lubi filmy katastroficzne, to myślę, iż będzie się tu nieźle bawił. Technologia może nie jest jakoś bardzo realistyczna, ale przynajmniej nie wydziwiają, iż chodzi o rozbicie komety.

                                                  PS.: jeżeli chodzi o propagandę w kwestii ocieplenia klimatu, to nie ten adres. Owszem, jest wspomniane, iż jest większa susza i więcej tornad, ale to było jedno zdanie, którego wątek nie został rozwinięty.

                                                  PS.2: Tutaj bardzo klimatyczne były napisy końcowe, przynajmniej w pierwszej części, gdzie dawano skrawki gazet czy filmów. Ogólnie, skapnęłam się, iż ta historia ma jakąś bazę charakterów – podano dwa nazwiska, których w tej chwili nie wymienię. Jak film wjedzie na neta, to może się przyjrzę temu nieco bardziej, jeżeli będzie czemu.

                                                  Zabierz mnie na księżyc

                                                    Czy chciałam się odprężyć? Tak. Czy poczułam, iż film ma zbyt dużo metrażu? Owszem. Czy ktoś może być z „Zabierz mnie na księżyc” usatysfakcjonowany? Oczywiście. Problem w tym, iż to nie mój przypadek i choćby nie chodzi o wciskanie kitu „sfingowanie lądowania na księżycu to teoria spiskowa”.

                                                    Kelly Jones (Scarlett Johansson) przybywa do NASA, by uratować misję Apollo 11, bo szykuje się porażka stulecia. Raz, iż przez pieniądze – kongresmeni nie są przekonani do projektu – a dwa, iż ekipie od kosmosu kompletnie nie idzie, więc trzeba sfingować pobyt na księżycu.

                                                    Cole Davis (Channing Tatum) się z tym nie zgadza, ale kiedy widzi Kelly, to nie może się jej oprzeć. Szykuje się więc romans…

                                                    No, tyle iż nie.

                                                    To znaczy: o ile pierwsza scena jest dość obiecująca, tak dalsze minuty filmu są rozczarowujące. Owszem, nie zabrakło potencjalnie zabawnych sytuacji, ale gdzieś od połowy seans zaczął mnie nudzić. Zastanawiałam się, czy to mój gust tak nagle wywindował w górę, czy o co chodzi? Wszak są ludzie, którym „Zabierz mnie na księżyc” się spodobało.

                                                    Doszłam jednak do wniosku, iż „Zabierz mnie na księżyc” nie wie, czym chce być. Czy dramatem – a mamy tu sporo wątków, które mogą zbudować znakomite opakowanie wokół tej historii – czy komedią romantyczną. Ich potencjał nie zostaje wykorzystany, bo mamy tu tak jakby dwa filmy, które w dodatku nie do końca się ze sobą lepią.

                                                    Jeśli chodzi o dramat – wystarczyłoby dać poznać bohaterów, wejść bardziej w psyche Cola, a nawet… Kelly. Kelly, która w pewnym momencie czuje obrzydzenie do tego, iż oszukuje Amerykę. Niestety, nie jest dane nam poczuć przemiany bohaterki, miałam trochę wrażenie, iż to takie „z dupy”, iż się wyrażę. A w przypadku Cola – cóż, kilka zabrakło, by coś się poruszyło w widzu, ale niestety, dbanie o kwiatki ku pamięci astronautów Apollo 1 to nie wszystko.

                                                    Jeśli zaś chodzi o romans, to tu tak samo: widzimy, iż bohaterowie chcą iść ku sobie, ale… nie ma chemii. Tyle iż niekoniecznie jest to wina aktorów. Raczej masz tu za mało scenek, które pokazywałyby, iż oni lgną do siebie, iż myślą o sobie. Wszystko wydaje się dziać na gruncie zawodowym, a to za mało, by romans zaiskrzył.

                                                    No i wreszcie ta nieszczęsna zabawa z teorią spiskową. Niby jest, ale… nie widzimy tu wahań Kelly, która nagle się budzi i pyta „co ja robię?”. I powiem tak: niech każdy wierzy w to, co chce, ale w pewnym momencie poczułam nerwa. Ten wątek jest taki… oczywisty, sztampowy, zwyczajny. I kompletnie nie wiem, co to miało za zadanie. Wmówić ludziom, iż Kubrick jednak kłamał o tym, iż nakręcił sfingowany lot? Przypomnieć, iż jednak foliarze, teoretycy spiskowi to głupcy?

                                                    Ogólnie: spodziewałam się czegoś lepszego. A dostałam bardzo przeciętny filmik, który nie wie, czym chce być. Ma kilka zabawnych momentów, ale to go nie ratuje. I najprzyjemniej będzie go obczaić z ziomkami przy piwku i popcornie. Innymi słowy, nic nadzwyczajnego…

                                                    Deszczowa piosenka

                                                      Wiem tylko jedno: „Deszczowa piosenka” to zajebisty film. I jeżeli macie kino domowe, to szykujcie się na przeżycie.

                                                      Jeszcze wczoraj się zastanawiałam, czy się wypaliłam, czy może pasja do kina poszła w kąt, czy o co chodzi… otóż, okazało się, iż trafiałam na złe filmy. Potrzebowałam po prostu obrazu, który ma w sobie energię, PASJĘ, który płynie i oferuje przeżycie. Tak, „Deszczowa piosenka” sprawiła, iż znowu z euforią podchodzę do recenzowania!

                                                      Chyba dość trudno wyrazić konkrety wobec „Deszczowej piosenki”. Nie dlatego, iż jest to skomplikowana historia – wręcz przeciwnie. Widzimy kilku aktorów, którzy mieli (nie)szczęście uczestniczyć w wielkiej, historycznej zmianie. Ten film zdaje się być głosem pokolenia, które przeszło od kina niemego do dźwiękowego. Ale też jak najbardziej jest opowieścią o miłości. I szczerze mówiąc, ta miłość ubrana w proste rozwiązania jest cudowna; aż wzrusza.

                                                      Ja się nie znam na musicalach, ale miałam wrażenie, iż w całość włożono mnóstwo pracy. Od świetnych strojów, przez choreografię – uważam, iż wybitną, zwłaszcza w przypadku „Good morning” (!), przez śpiew… Ten film jest genialny. I jest sztuką. Tak, bo sztuka rządzi się emocjami; a tu widz zostaje w emocjach. I nieważne, czy to radość, czy wzruszenie, czy satysfakcja – po prostu to jest coś, co czujesz i słowa niekoniecznie są w stanie to wyrazić.

                                                      Myślę, iż ta produkcja ma różne warstwy i one będą się zmieniać z każdym kolejnym seansem. Już w połowie stwierdziłam, iż to jest film wszechczasów. Przynajmniej dla mnie, bo zamierzam sobie go przypominać za każdym razem, kiedy zdechnie mi pasja do kina. Bo się okazuje, iż – niestety – dzisiejsze filmy to w większości gówno, które nie chce płynąć.

                                                      „Deszczowa piosenka” to komedia, która była nominowana do dwóch kategorii Oskarów 1953. Pierwsza – najlepsza aktorka: Jean Hagen (grała Linę) i druga, najlepsza muzyka. Hagen przegrała z Glorią Grahame, która wystąpiła w „The Bad and the Beautiful”. A muzyka przegrała z filmem, o którym dziś nikt już raczej nie pamięta – „With a Song in My Heart”. Nie wiem, czy on jest dobry, ale na IMDB ma 6.7, więc podejrzewam, iż raczej średniak.

                                                      Co do aktorów, to choć w głównej roli wystąpił Gene Kelly (jako Don Lockwood), to bardziej świeci jego przyjaciel – Donald O’Connor (jako Cosmo Brown), który genialnie tańczył, przez co Kelly ledwo za nim nadążał.

                                                      Nie mniej, to właśnie „Singin’ in the Rain” przeszło do historii. I dlatego jeszcze raz zachęcam Was, byście przygotowali kino domowe i wjechali w to przeżycie. Niesamowite.

                                                      Przesilenie zimowe

                                                        „Przesilenie zimowe” to film, na który czekałam kilka miesięcy, bo nie mogłam zobaczyć tego w kinie. Trochę żałuję, gdyż to tytuł ewidentnie zimowy. Bardzo wpisuje się w klimat pro-świąteczny, a choćby i post-świąteczny, przy czym nie bez znaczenia jest muzyka oraz zastosowanie kamer, kolorystyki. W tym drugim przypadku widać to przez wielkość obrazu na ekranie oraz ubarwienie. Ewidentnie „The Holdovers” chce naśladować stare taśmy**. Tak więc, mamy tu do czynienia z vibem starego, dobrego kina i… tak, można określić, iż jest to kino klimatyczne, na które trzeba mieć nastrój. I na pewno nie oglądać tego, będąc sennym. To ostatnie zresztą spowodowało, iż „The Holdovers” obejrzałam na raty i cóż…

                                                        Nadal nie jest to film, który spodziewałam się obejrzeć. Bo jest to prosta historia: w Barton, renomowanym liceum dla chłopaków, przychodzi pora ferii zimowych. Większość z nich wyjeżdża do domu, ale paru młodziaków zostaje, a przy tym pewien bardzo trudny charakterem nauczyciel. Różnice w temperamentach powodują, iż będzie się działo.

                                                        Chociaż nie.

                                                        Bo to w istocie jest historia, która chce robić trochę za „Zapach kobiety” (1992). Otóż, śledzimy relację między młodym Angusem (Dominic Sessa), a nauczycielem Paulem (Paul Giamatti). Za tło uchodzi Boston i szkółka. I cóż… miło się to oglądało.

                                                        Musimy porozmawiać o aktorstwie, zanim przejdę do muzyki (tak, będzie jednak muzyczka).

                                                        Nazwijcie mnie rasistką, ale naprawdę nie wiem, za co Da’Vine Joy Randolph grająca szefową kuchni Mary Lamb dostała Oskara. Ona jakościowo dobrze wbiła się w swoją postać, bo nie odstawała od reszty – którzy również przyzwoicie odgrywali swoje zadania. Ale żaden z bohaterów nie błyszczał, nie było tego czegoś. A zatem, jedyne, co mi przychodzi na myśl – to to, iż Randolph otrzymała statuetkę za to, iż jest czarna. Sorry. Ale może Wy mnie naprostujecie i wyjaśnicie, w czym jej rola jest lepsza od reszty kandydatek?*

                                                        A teraz czas na muzyczkę, ponieważ nie ma żadnej wątpliwości: ten film bez niej byłby ledwie połową. To ona robi klimat i sprawia, iż ma to taki przyjemny posmak.

                                                        Jest ona klasyczna, jazzowa, taka… przywodząca na myśl może właśnie lata 60. Akcja filmu toczy się w 1970 roku, więc to są naturalne tropy. Oczywiście, są typowo świąteczne nutki. Przepięknie to podpasowało do zimowego krajobrazu.

                                                        W komentarzu linkuję do listy utworów. I tak, w przyszłości będę się opierała głównie na whatsong i na avclub, a resztę zleję. Nie będzie utworów? Trudno – widocznie film jest na tyle fatalny, iż nikomu się nie chce robić spisu.

                                                        Wróćmy do „The Holdovers”. Na początku myślałam, iż śmiechu będzie więcej, bo ten obraz był kreowany jako komedia. Ale… no, nie. To raczej powolne kino, które chce dać nam coś do refleksji. O przeszłości, przyszłości… no, to już zależy od wieku widza. Owszem, są zabawne momenty, zwłaszcza w drugiej połowie; nie mniej… czegoś mi chyba zabrakło.

                                                        „Zapach kobiety” miał w sobie tę wibrację naprawdę ładnego, ślicznego wręcz kina. Chciałam to dokończyć, czy się stało i leżało, i generalnie – po seansie czułam takie ciepełko na serduszku. Po „The Holdovers” teoretycznie też tak widz ma się poczuć, ale… serio, zostałam tylko z historią, którą mogę nazwać „ładna” i to wszystko.

                                                        Nie wiem, może nie miałam nastroju, może ten film jest tylko na święta, a w połowie lipca to kompletny niewypał? Nie wiem (znowu), ale wiem jedno – raczej ponownego seansu nie będzie.

                                                        #theholdovers#przesileniezimowe#filmoskarowy#oskary2024#jestęrasistką#recenzja

                                                        * pozostałe to: America Ferrera (w „Barbie”), Danielle Brooks („Kolor Purpury”), Emily Blunt („Oppenheimer”) i Jodie Foster („Nyad”).

                                                        ** nie, nie chce mi się sprawdzać, jakich kamer używali, bo to nie jest jakiś super film, przynajmniej dla mnie.

                                                        Kruk (2024)

                                                          Obejrzałam The Gówno Masońskie (The Crow 2024), żebyście Wy nie musieli, dlatego spodziewajcie się spojlerów .

                                                          Poszłam na ten film, ponieważ miałam darmowy seans, ale o tym na końcu. Natomiast… po trailerze wiedziałam, iż szykuje się masoneria najczystszej wody (ha ha) oraz coś słabego. I aż mnie dziwi, iż na IMDB to coś ma 5. PIĘĆ!!! To o 4 za dużo. Jeden punkt zyskuje za muzykę, chociaż to oddzielny temat.

                                                          Ale po kolei. Na początku poznajemy bohaterów, czyli jakąś randomową laskę, Shelly (FKA twigs… iż co? XD), w której zakochuje się nasz bohater, Eric (Bill Skarskard). Między nimi jest taka chemia, iż narody zamiast klękać postanowiły się zdrzemnąć. Zresztą, podobnie jest z grą aktorską innych osób.

                                                          Mam wrażenie, iż na tym filmie NIKOMU nie zależało – może poza muzykiem, ale o tym w którymś z niższych akapitów. Po prostu… ja nie wierzę w ten wykreowany świat. Jest sztuczny, nudny, sztampowy, etc. Taki pusty. Nie ma w tym żadnej emocji. Fabuła? To coś, co widzieliśmy pierdyliard razy i w tym wydaniu – The Crow a.d. 2024 – nie jest w stanie pobudzić choćby najmniejszej iskierki emocji w widzu.

                                                          No bo tu się nic nie dzieje; znaczy dzieją się walki, które fatalnie wyglądają, bo mało ciekawie; sucharowe, papierowe dialogi, które słyszeliśmy pierdylion razy…. Seks uprawiany, który ma nas przekonać do tego, iż Eric i Shelly są w sobie zakochani, i iż on normalnie nie wytrzymie, jeżeli jej nie uratuje i… i eee, proszę pana, kiedy napisy końcowe?

                                                          Daję słowo – po jakiejś półgodzinie seansu pomyślałam: „o, nareszcie walka!”. A po pięciu kolejnych minutach zaczęłam patrzeć na zegar w telefonie i pisać notatki. Na sali były jeszcze trzy osoby, jedna przede mną, dwie na samej górze, więc wątpliwe, by moje nudzenie-marudzenie im przeszkadzało, no ale oni po wyjściu z seansu też nie mieli najmilszych, uśmiechniętych twarzy i zdecydowanie nikt nie chciał się dowiedzieć, czy na napisach końcowych coś było. WSZYSCY wyszliśmy razem. Jestem z nas dumna!

                                                          Jestem w stu procentach przekonana, iż nikt nie miał serca do tej historii. Ale, ja wymagam serca od MASONÓW? WTF, pogięło mnie?!

                                                          No, ejże – ale choćby „Biedne istoty” mają piękne stroje, które zachwycają, choćby jeżeli to obrzydliwy film, to przynajmniej wzbudza emocje.

                                                          Tu tego nie ma, więc jakbyście nagle stracili rozum i postanowili wydać te 20-30 złotych na seans „The Crow” to polecam iść do jakiegokolwiek kina studyjnego, które akurat puszcza filmy klasy C albo Z, bo przynajmniej będzie śmiesznie.

                                                          A tu czerstwo. No, cholera – a choćby gorzej, bo czerstwy chleb przynajmniej do czegoś wykorzystasz. A tego filmu… no nie wiem, choćby nie chce mi się analizować masońskiej symboliki, bo ona jest prosta, tandetna i widoczna choćby na trailerze. Nasz koffany bohaterzyna ma na sobie turbo-masońskie szlaczki. Klask, klask, klask. Geniusze ukrywania symboliki, normalnie. W którejś scenie pokazuje się lustro w kształcie dwóch trójkącików, a na końcu mamy turbo masoński taniec w niebieskiej kolorystyce w kompozycji yyy, jakiejś muzyczki.

                                                          Aaa, no tak, miało być o muzyce.

                                                          Więc kiedy nasi bohaterowie uciekają pierwszy raz złolom, to… zjawia się muzyka cała na przyzwoicie, która jest cholernie niedopasowana do tego, co się dzieje na ekranie. OK – chcieli wzbudzić emocje, dajmy żywą muzę do ucieczki, tylko że… yyy… problem w tym, iż te przeciętne, może choćby nudne i nawiązujące do innych hitów (Terminatora 2?) muzyczki mają WIĘCEJ ENERGII, NIŻ CAŁY FILM! Słowo k daję! Normalnie . Ot, dlatego to do siebie nie pasuje.

                                                          Ten film jest tak nudny, iż postanowiłam dać 1 na IMDB. Nie mam serca dawać wyższej oceny, choćby dwójeczki, bo twórcy nie mieli litości, ni serca dla widza.

                                                          Kruk (1994)

                                                            Nie mam dostępu do komiksu, więc „Kruka” z 1994 roku omówię pod tym względem, jak on mi się spodobał. Tylko od razu mówię, iż nie będę jeździć po tym filmie jak po… ale po kolei.

                                                            Eric Draven (Brandon Lee) przybywa z Zaświatów po zemstę na zwyrodnialcach, którzy zabili jego, jak i ukochaną, Shelly (Sofia Shinas). Dość gwałtownie odnajduje złolów i odnawia kontakty ze swoimi starymi przyjaciółmi…

                                                            Myślę, iż to jest naprawdę średni, albo choćby słaby film. Ciężko było mi go dokończyć, no ale chciałam Wam dać recenzję, również i dla własnego spokoju, uwolnienia się od ciekawości. I tu choćby nie chodzi o to, iż to historia przemielona już na tysiąc innych sposobów, a wykonanie trochę niedomagało.

                                                            Film niezupełnie wie, czego chce. Z jednej strony mamy wylewający się z kadrów mrok, czujemy, iż nasz Eric to nie aniołek, raczej istota demoniczna, a tu i tam można dostrzec masońskie symbole oraz okultystyczne treści. A jednak obok tego mamy dziewczynkę – na oko 14-15-latkę (Rochelle Davis), która lata sobie po mieście i niestety, ale ma matkę narkomankę (Anna Thomson), więc jakoś sobie musi radzić. Na szczęście: od czego ma sympatycznego murzyna-policjanta (Ernie Hudson), który ją wspiera.

                                                            Gdyby tylko film zdecydował się pójść w stronę pełnego mroku… bo choćby sceny potencjalnie brutalne są za mało brutalne. Wiemy, iż Eric nie zawaha się zabić kogokolwiek, ale nie wiemy, dlaczego. To niekoniecznie nam przeszkadza, natomiast mnie przeszkadzało, iż zamiast turbo-flaków na ekranie widzimy zwyczajne pchnięcie nożem np. i tyle. Tak.

                                                            Co do kwestii Zaświatów – to w najnowszym „Kruku” zostało to dobitnie wyjaśnione. Tylko nic to nam, widzom nie dało, bo to nie za interesujące było. W starej wersji postanowiono Zaświaty ominąć całkowicie, widz więc zostaje z pytaniami, które wcale nie psują przyjemności.

                                                            Plusem tego filmu jest też to, że… wierzymy w miłość Erica do Shelly. To ciekawe, bo do tego wystarczyła JEDNA, krótka scena z retrospekcjami.

                                                            Jest jeszcze jeden element starego „Kruka” – muzyka. Tutaj jest gigantyczne dopasowanie tego, co jest na ekranie, a tego, co słychać z głośników. Zresztą zdziwiło mnie to, iż w takiej kompilacji dźwięki nadają dodatkowy klimat obrazowi, mimo iż „gdzieś już je słyszałam’. interesujące doświadczenie, ale chyba daruję sobie jego powtarzanie.

                                                            Im bliżej końca, tym bardziej się męczyłam. Nie wiem, czy wpływ na to miało niedawne zaznajomienie się z nowym „Krukiem”, czy też po prostu… jest to na tyle przeciętny film, iż średnio się nim podjarałam. Nie mniej, rozumiem dwa obozy – ten, co uważa starego „Kruka” za kultowego, i ten, który twierdzi, iż to fatalne filmidło.

                                                            Ode mnie takie 6/10 z plusem za udane stworzenie mrocznego klimatu w pierwszych kadrach.

                                                            Sailor Moon Cosmos

                                                              Dobra, wróćmy do pysznego, aczkolwiek odgrzewanego wielokrotnie kotleta, zwanego Sailor Moon. Choć w tym przypadku będzie to raczej „Sailor Moon Cosmos”, nowa adaptacja mangi Naoko Takeuchi. Aż się wzruszyłam, widząc jej nowy rysunek i życzenia dla widzów na końcu. Tak, przewińcie sobie napisy końcowe, bo w obu częściach (Netflix podzielił film na 2 części) są scenki.

                                                              Trudno mi zrecenzować coś, co praktycznie znam na pamięć. Przez lata byłam ogromną fanką Sailorek, wychowałam się na tym i w momencie, kiedy Toei Animation zapragnęło uczcić 25 rocznicę serii, to byłam ucieszona, ale do czasu. Do czasu, gdy się okazało, iż im nie wychodzi. Totalnie, różne wałki były z tym związane.

                                                              Ale na szczęście japoński koncern ma więcej oleju w głowie, niż Disney, bo widać, iż słucha fanów. Na przykład, nie próbuje odkrywać koła na nowo, jeżeli chodzi o muzykę. Dla jednych to zaleta, dla innych wada, ale powiedzmy sobie szczerze… ścieżka dźwiękowa do serialu z lat 90′ była i jest wybitna, więc trudno to jakoś przebić. A w dodatku opening do serii Stars jest kultowy. Ma w sobie tyle energii, tyle zajebistości, iż wow. Więc zrealizowanie na nowo openingu do czegoś tak kultowego groziło dużym ryzykiem, zwłaszcza, iż chyba wcześniejsze próby nie do końca się przyjęły. Mowa oczywiście o seriach „Crystal”, trzy sezony, których – of course – nie zobaczymy na Netflxie.

                                                              Dlaczego?

                                                              Wspaniała logika streamingów.

                                                              W każdym razie, do przygrywanego openingu widzimy animację, która jest ewidentnym fanbasem, szanującym oryginał. Ale, eee, przejdźmy też trochę do nowszej muzyczki, która jednak jest i choć skromna, to robi klimacik. Wprawdzie nie jest to wybitna muzyka, ale przyznać trzeba, iż Japończycy wiedzieli, jak przygrać w odpowiednie nuty, by zaprawić anime mrocznym klimatem.

                                                              Ano, właśnie.

                                                              Koniec cukierkowej historii o Sailorce, która wybija wszystkie demony wokół. Pora na coś poważnego.

                                                              Nasi bohaterowie dorastają, a więc historia musi dążyć do finału. Usagi (Kotono Mitsuishi) wraz z resztą ekipy poszła do liceum. Oczywiście, Rei (Rina Sato) została w swoim klimacie, ale nasza złotowłosa księżniczka odprowadza do samolotu Mamoru (Kenji Nojima), swojego narzeczonego i wtedy JEBUT.

                                                              Kurczę, ten film w kinie to musiało być coś. Bo tak se myślę, iż to jest bardzo ładnie zrealizowane. Owszem, są pewne zmiany wobec mangi, ale raczej standardowe w uniwersum mangu i animu, więc nikt się nie czepia. Jest dużo gadania, ale tak też było w mandze; zresztą mangi do końca nie ogarniałam, gdy ją czytałam. Mam wrażenie, iż w tych obrazkach i starym tłumaczeniu – bo znam to z lat 90′ – było mnóstwo chaosu, więc trochę niejasności. Na szczęście nowy animec wszystko wyprostował i jest jasne, i klarowne, co tam się odpieprzyło.

                                                              A odpieprzyło się solidnie i myślę, iż większość fanów Sailorki jest zadowolona z takiego przebiegu sprawy. Jest ładnie odegrana walka, pewne duchowe wyjaśnienia… w ogóle, to ta historia jest o odwadze też. Wielkiej odwadze.

                                                              Serio, przewińcie na koniec napisów, warto zobaczyć, co Naoko Takeuchi przygotowała dla widzów. Krótkie, ale wzruszające.

                                                              To jest bardzo prosta i bardzo klasyczna opowieść z nurtu magical girls. Taka miła historia dla nastolatek, które wchodzą w dorosłość. Ale jeżeli kiedykolwiek zetknąłeś/aś się z tą serią i było Ci przyjemnie, to Netflix jak najbardziej tam zaprasza. Co prawda zobaczysz tylko arcy (w sensie sezony-wrogowie) o Nehelenii i Galaxii, ale to nie są na tyle skomplikowane opowieści, by nie wiedzieć o co chodzi. Dlatego też sobie myślę, iż nie-fani Sailorek też mogą zajrzeć z ciekawości.

                                                              Ale… ja nie mam sił do animców. Myślałam, iż „Sailor Moon” przetrzymam, bo to w końcu historia, którą znam doskonale. Niestety, gdy włączyłam, to jebło ciężką energią. I chyba nie będę się zmuszać do japońskiej animacji. Ale jest też dobra wiadomość…

                                                              * * *

                                                              Będzie recenzja najnowszego „Kruka”, jednego z najbardziej masońskich filmów roku. Chyba se walnę seans w sobotę. Bilet mam darmowy.

                                                              Hrabia Monte Christo

                                                                I bądź tu mądry.

                                                                * * *

                                                                Zacznijmy może od tego, w jaki sposób wykonano sam film, jakim jest „Hrabia Monte Christo”. Będzie krótko.

                                                                Twórcy podeszli bardzo starannie do szczegółów typu ubiory, tła, ogólnie nie ma tu nic do zarzucenia, bo choćby maska hrabiego jest zrealizowana tak, iż w pierwszym momencie nie ogarnęłam.

                                                                Muzyka? Ma swoje bardzo krótkie chwile, nie mniej nie zachwyciła mnie.

                                                                Praca kamery i cała reszta – spoko.

                                                                Gra aktorska jest lepsza od tej z „Obcego: Romulusa” i tę różnicę widać było na pierwszy rzut oka.

                                                                Ale ja z tym filmem mam pewien problem.

                                                                Dodam, iż książki nie czytałam i jest to istotny punkt w tej recenzji.

                                                                Z jednej strony otrzymujemy bardzo klasyczną historię o zemście; z drugiej jednak ta klasyka aż wyłazi z ekranu, bo ja po prostu się nudziłam. Trochę to było tak, jakby czegoś w tym dziele zabrakło. Oczekiwałam Tarantino? Nie do końca, chociaż koleś, który dał „hrabia Monte Christo+Tarantino”, wielkie dzięki, bo zwiększyłeś mój apetyt na tę adaptację.

                                                                Ale tu nie mamy Tarantino – wręcz przeciwnie.

                                                                Jest to bardzo powoli budowana intryga. Mam wrażenie, iż trochę twórcy się zagalopowali i dali w pierwszej połowie filmu szczegółowo dosyć, co się działo z Edmondem (Pierre Niney), a w drugiej byli trochę zmuszeni skracać, upraszczać, żeby zdążyć z metrażem.

                                                                Myśl ta – iż wszystko to jest jakieś spłycone, iż czegoś brakuje – towarzyszyła mi przez cały seans. Miałam po prostu wrażenie, iż to nie jest pełnia hrabiego Monte.

                                                                Ale też powiedzmy sobie szczerze: najprawdopodobniej powieść Aleksandra Dumasa jest NIEEKRANIZOWALNA. Coś jak z „Diuną” Franka Herberta. I mówcie, co chcecie, ale zjawisko jest bardzo podobne: na ekranie to świetnie wygląda, ale nie do końca jest takie adekwatne, takie jak w oryginale.

                                                                Trochę żałowałam, iż twórcy nie pokusili się o nieco zabawy, dodania swoich trzech groszy. Bo z jednej strony jedna scena mogła być bardzo wzruszająca, ale… no, porządna adaptacja, to porządna adaptacja. Nie zmieniamy na chama, szanujemy oryginał. Plus zastanawiałam się przy tej scenie, czy przypadkiem twórcy „Johna Wicka 4” nie inspirowali się hrabią.

                                                                Prawdopodobnie „Hrabia Monte Christo” a.d. 2024 to bardzo dobry film, wręcz wzorcowa adaptacja. Ale teraz jestem wręcz chora na ciekawość, co mnie ominęło, jak bardziej dokładniej Aleksander Dumas to wszystko opisał i dlatego idę szukać ebooka.

                                                                Alien Romulus

                                                                  Fede Alvarez miał niesamowicie trudne zadanie: wystraszyć Obcym. Tak, jest to istota doskonała i na wskroś przerażająca, a każdy z nas stykając się z nią co najmniej zesikałby się ze strachu. Jednak – jeżeli widziałeś/aś pierwszego Aliena, to przerażenie na każdym kolejnym filmie z serii nie będzie już tak dojmujące. Innymi słowy, znamy niebezpieczeństwo i… No właśnie, czego my adekwatnie chcemy?

                                                                  Bo również slasher nie należy do świeżych gatunków. Zabijanie przez jakąś istotkę stało się dla widzów chlebem powszednim. Trudno tu więc zaskoczyć.

                                                                  Co nie znaczy, iż Romulus nie trzyma w napięciu.

                                                                  Trzyma, choć całość jest czymś w rodzaju pocałunku dla widza. Znasz pierwszą scenę Obcego? Kojarzysz to, siamto i owamto? A chcesz się jeszcze raz pobawić?

                                                                  Fede Alvarez uznał, iż jeżeli ma zrobić film o Obcym, to z klasą. Tu: poszanowanie do wszystkich części franczyzy. Żeby się to udało, facet musiał wziąć przepis na totalnie rasowy horror-slasher. Bo w sekwencjach kamery, ujęciach, zdjęciach, ruchach typowo horrorowych widać, iż to straszak z najwyższej półki. Tak, o efektach praktycznych również mówię.

                                                                  Film może i jest wtórny, ale wykonanie to czysta perełka. Przykład?

                                                                  Zwykle mamy głupich bohaterów. Tu jednak nie do końca to widać. Bo choć Obcy jest przerażający, to możesz sobie nie zdawać sprawy, iż na opustoszałym statku on się znajduje. I film nam o tym mówi w pierwszych swoich chwilach. A potem odwiedzamy jakąś kolonię Górniczą i widzimy, iż jakaś ekipa chce z niej uciec, wykorzystując owy opuszczony statek. No, co może pójść nie tak?

                                                                  W momencie, kiedy jesteś CYWILEM i jesteś zżyty z ekipą, a ponadto znajdujesz się w ekstremalnym stresie, trudno trochę logicznie działać. A szczerze mówiąc, głównej bohaterce należy się medal za odwagę. Ale tak, tu masz duże wrażenie, iż bohaterowie nie są idiotami, tylko cywilami.

                                                                  Wychodząc z seansu miałam trochę mieszane uczucia, głównie dlatego iż Alien: Romulus zafundował mi znakomicie wykonany film, ale aż taki straszny to on nie był, jakby się chciało.

                                                                  Pytanie tylko, czy możliwym jest stworzenie obrazu z Alienem, który byłby na wskroś przerażający?

                                                                  Parasite

                                                                    Przyznam się, iż po obejrzeniu drugi raz TROCHĘ lepiej rozumiem fenomen „Parasite”, ale nie do końca. Zacznijmy jednak od początku…

                                                                    Pewna rodzinka ma duże problemy finansowe. Nie dość, iż żyje w piwniczym mieszkaniu, to jeszcze na internety ich nie stać. Ogólnie rzecz mówiąc – nie wylewa im się, a bieda piszczy z ekranu. Jednak pewnego dnia wszystko się odmienia, gdy najstarszy syn dostaje propozycję korepetycji angielskiego dla córeczki bardzo, bardzo bogatych ludzi…

                                                                    OK – ja wiem, iż stary film. ALE doszłam do wniosku, iż nie lubię spojlerów. Wiadomo, iż gdy czyta się o filmie klasy B spojlery mniejsze lub większe nie przeszkadzają, ale „Parasite” to film złoto. On DOSŁOWNIE płynie. I dlatego nie jestem pewna, co się stało w połowie filmu (przypominam, oglądałam drugi raz).

                                                                    Stwierdziłam, iż zrobię sobie przerwę i… nie udało się w pełni wrócić do obrazu. Tak, od drugiej godziny klimat tegoż filmu zaczął się zmieniać na mroczniejszy i może to dlatego? Wiecie, jestem po „Mindhunterze” (recenzja w tygodniu), a to był naprawdę ciężki serial. Więc… przejrzałam skrótowo, co się działo dalej.

                                                                    A dzieją się tu niezłe rzeczy, choć muszę przyznać, iż inaczej zapamiętałam środek filmu.

                                                                    Film pod względem tematyki nie był w 2019 nowością, bo prawda jest taka, iż Koreańczycy uwielbiają w swojej kinematografii opowiadać o problemach społecznych, a niektóre seriale choćby bardziej przedstawiają biedę,

                                                                    Jeśli chodzi o sam poziom filmu, to z pewnością jest on bardzo wysoki, ale nie wybitny. Szczególnie, iż to nie pierwszy i nie ostatni film z Korei, który prezentuje się znakomicie. Dlatego też nie miałam zrozumienia dla fenomenu tego obrazu.

                                                                    Obecnie jest ono większe, gdyż muzykę – głównie występującą na koniec – bardzo miło się słucha, jest to z całą pewnością udany soundtrack wysokiej jakości. A poza tym myślę, iż taka nagła zmiana atmosfery jest trudna do ogrania, jeżeli chcemy mieć dobry produkt. A „Parasite” z pewnością taki jest.

                                                                    Dlatego, gdyby ktoś jeszcze nie oglądał… niech obejrzy, bo z pewnością warto. Gorzej, gdy postanowi sobie powtórzyć seans, to nie obiecuję, iż spodoba się tak samo.

                                                                    It ends with us

                                                                      Otóż, jeżeli spodziewacie się rasowego dramatu, to nie ten adres. Wyobraźcie sobie film obyczajowy, który mówi o schemacie miłość-przemoc-uwolnienie się, ALE tenże schemat jest polany sosem young adult.

                                                                      YA to gatunek literacki (powiedzmy), który jest niezwykle trywialny, naiwny i w sumie taki pod 18-26 lat. Innymi słowy dla osób, które dopiero dojrzewają (haha), nabierają doświadczenia życiowego i myślą jeszcze w dość naiwnym stopniu. A Colleen Hoover napisała kilkanaście książek z tego nurtu, jedną z nich jest „It Ends with Us”. I o ile ona chciała dobrze – a wierzę, iż chciała, bo widać to po układzie historii – to wydaje mi się, iż jest osobą, która ma OGROMNE szczęście w życiu i przy pisaniu bardziej wydobywa z siebie dobro….

                                                                      …dobra, dobra, co to ma wspólnego z filmem?

                                                                      Ano – realizacyjnie ten film to takie 7/10 i za chwilę przejdę do szczegółów. Natomiast przegrywa na wielu poziomach w fabule i to nie jest wina scenarzysty, ani choćby reżysera. To po prostu kwestia tego, iż „It Ends with us” jest adaptacją powieści. Powieści, która była krytykowana za nie do końca wiarygodne odzwierciedlenie przemocowej sprawy.

                                                                      Ale w jednej rzeczy będę Colleen broniła, bo jestem starą gorzowianką xD.

                                                                      Otóż – jeżeli wydaje Wam się, iż przygarnięcie bezdomnego i pomaganie mu jest nierealistyczne, to… jest realistyczne. Kilkanaście lat temu mieliśmy pewną panią profesor z pedagogiki, która tak właśnie zrobiła. Problem w tym, iż zakończenie już nie było różowe: pokłócili się i pan bezdomny ją zatłukł. Dobra, koniec miejskich ploteczek.

                                                                      Lily Bloom (Blake Lively) pewnego dnia zakochuje się w Rylu Kincaidzie (Justin Baldoni) i… my to widzimy na ekranie. Obserwujemy, jak ich związek dojrzewa, i to było dość lekkie, momentami bardzo ładnie prezentowane w zdjęciach. Widać, iż twórcy chcieli z tej historii wycisnąć wszystko, co się da. I im się udało.

                                                                      Natomiast druga połowa to ta, która miała być MEGA HIPER EXTRA SUPER dramatem. Niestety, nie – przez cały czas jesteśmy w klimacie obyczajówki, ale… no właśnie.

                                                                      Film otrzymał kategorię PG-13, i to jest właśnie ten wiek, w którym jest się zadowolonym z tego seansu. Bo jeżeli masz powyżej – nie wiem, może 20+ lat, to prezentacja przemocowości może Cię nie przekonywać. Ona jest sugerowana, ale jakby film bał się bardziej ją pokazać, uwydatnić, ucharakteryzować.

                                                                      Przemocowcem jest Ryle i przy jego postaci się zatrzymam. A adekwatnie nie postaci, bo aktorze i reżyserze. prawdopodobnie wiecie już, iż jest drama wokół filmu – akcja marketingowa się nie podoba, bo jest infantylna i pełna kwiatków. I no trochę w tym racji jest, ale prawda jest taka, iż Blake niekoniecznie mogła zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi, dostając to, co dostała do zagrania .

                                                                      Postać Ryla w pewnym momencie uderza Lily, i na ekranie widać wyraźnie, iż to jest wypadek. Natomiast późniejsze „on mnie zepchnął ze schodów, a ja myślałam, iż to wypadek” to trochę jest naciągane. I nagle się dowiadujemy, iż on jest przemocowcem. Tzn. my niby to już wiemy, film nam to kilkukrotnie powtarza, jakbyśmy tego nie zrozumieli, ale… właśnie, dlaczego? Ja osobiście nie odczuwałam, iż bohaterka jest w jakiejś ekstremalnie dramatycznej sytuacji, iż jest umęczona i bardzo cierpi. Owszem, był jeden moment związany z seksem, który może striggerować, bo aktorka naprawdę popisała się wtedy, ale… no właśnie. adekwatnie tak, Blake Lively umie dobrze grać, ale nie jestem pewna, czy między Lily a Rylem była odczuwalna chemia. To trochę wyglądało jakby czegoś brakowało, chociaż aktorzy robili, co mogli.

                                                                      A adekwatnie… jeden aktor. Bo Justin Baldoni zdecydowanie błyszczał w tej roli, mimo iż był bardziej na drugim planie i nie dostał tak naprawdę jakiegoś super %$%#@#$#@$ do ogrania. Głównie dlatego, iż film bardziej sugeruje, niż pokazuje. No, ale… on chyba jako jedyny z ekipy przeczytał powieść. – Intencją zakupu praw do ekranizacji było stworzenie filmu, który mógłby naprawdę wpłynąć na życie kobiet i coś w nim zmienić. – Powiedział w jednym z wywiadów (link do niego w komciu). – (…) I bardzo to odczułem, jakby, okej, to jest ważna historia, którą muszę opowiedzieć i być jej częścią oraz umożliwić naszej firmie jej opowiedzenie. I, um, miałem nadzieję, iż trafiła w odpowiednie ręce, bo od samego początku bardzo zależało mi na tym, żeby to zrobić dobrze.

                                                                      Um, dla Colleen, dla fanów, a także dla – niestety – milionów kobiet, które doświadczyły tego, co Lily Bloom doświadcza w książce. Więc to były te wszystkie uczucia połączone.

                                                                      Oczywiście, iż historia Lily Bloom może dać pewną nadzieję na wyrwanie się z kijowej sytuacji życiowej i być może znajdą się tacy widzowie. Nie mniej, dla mnie to było trochę za mało.

                                                                      Ale Justin – wydaje mi się – bardzo uszanował historię, którą tworzył. Doceniam taką postawę, bo to znakomicie wróży filmowi, a poza tym: widać jakość.

                                                                      A ta jakość przejawia się w jeszcze jednej rzeczy.

                                                                      MUZYCE.

                                                                      Pierwszy utwór, który na poważnie nas wita w filmie bardzo mi się spodobał. Pozostałe 41 piosenek również było bardzo przyjemne. Nie zostałam na napisach końcowych, bo po pierwsze, byłam lekko znudzona, a po drugie, musiałam pędzić na ostatni tramwaj .

                                                                      Co do znudzenia… panowie, jeżeli naprawdę, ale naprawdę kochacie swoje dziewczyny, to możecie się dla nich poświęcić. Bo byłam jedynym singlem na widowni, czasem na nią patrzałam, ale… widziałam, iż chłopaki bardziej byli znudzeni, niż zadowoleni z seansu. Także, no – decyzja należy do Was.

                                                                      Na koniec jeszcze wspomnę o pewnym szczególe… bo może Wam się wydawać, iż nie ma odniesienia do „Gdzie jest Nemo” w filmie. Ale – wydaje Wam się. JEST! Na kilka sekund, gdzieś-tam za Lily, na ścianie, jest plakat! JEST GDZIE JEST NEMO! BUHAHAHAHA!!!!111

                                                                      Także, no… Wykonanie tego filmu jest na 7/10, ale to wciąż obyczajówka najbardziej dla nastolatek, młodych dorosłych. PG-13. Mam nadzieję, iż z tej recenzji już wiecie, czy iść, czy nie iść na to do kina .

                                                                      Psychoza

                                                                        Z „Psychozą” jest taki problem, iż tyle o niej powiedziano, iż trudno nie natknąć się na jakiekolwiek spojlery, interpretacje, czy cokolwiek. Z tego też powodu film oglądany dziś to zupełnie inne przeżycie, niż oglądany w 1960 roku. Mało tego, choćby jeżeli nie przepadacie za slasherami, to i tak dla świętego spokoju obejrzyjcie „Psychozę” – jest bowiem do niej tak dużo nawiązań w kulturze, iż po prostu warto.

                                                                        Już na samym starcie wita nas muzyka, która niejako zastępuje napisy końcowe (a przynajmniej na Skyshowtime ich nie było). Zaskoczyła mnie, bo od razu czuć, iż to Prawdziwa Muzyka, taka, która wbija w fotel i taka, która może tworzyć klimat. I tak jest, choć trzeba przyznać, iż w obecnych standardach ścieżka dźwiękowa stworzona przez Bernarda Hermanna jest lekko teatralna, wyrazista i… wciąż tworząca klimat.

                                                                        Klimat niewątpliwie mroczny, niespokojny, niepokojący. Widz przez prawie cały seans ma wrażenie „ej, zaraz coś się stanie”. To trudne zadanie, bo metraż to 1,45 godziny, więc film trochę trwa.

                                                                        Jak dla mnie, „Psychoza” to trochę bardziej psychologiczne podejście, niż czysto horrorowe, ale właśnie – wypowiadam się z perspektywy XXI wieku, lat 20′. A ten film to najlepszy przykład na to, jak perspektywa odbiorcy zmienia się w zależności od czasów. Bo jeżeli scena z prysznicem wydawała się w latach 60′ czymś strasznym, to obecnie, gdyby ją nakręcono… to cóż, ktoś by zapytał: halo, Filmy Najlepsze z Najgorszych, gdzie jesteście? Choć rozumiem, iż wtedy trudność była taka, iż cenzura dopiero schodziła z piedestału, a sam film dotykał wielu tabu (kochankowie w łóżku, kibel, prysznic, odkryta pierś dublerki, transwestytyzm).

                                                                        Ale, co ciekawe, jeden z głównych bohaterów – Bates – przypomniał mi inny film, bodajże z 1957 roku: „Trzy oblicza Ewy”. To był dramat i to dramat wybitny, ale również poruszał kwestie zdrowia psychicznego.

                                                                        Ja szczerze nie wiem, czy jest sens opowiadać o fabule z „Psychozy”. Również dlatego, iż o tym filmie trudno opowiadać bez spojlerowania go. A ja mimo wszystko chciałabym nie zdradzać fabuły, bo mimo wszystko, „Psychoza” była i wciąż pozostaje wybitnym (?) filmem, i to czuć.

                                                                        Za propozycję seansu dziękuję Nocnemu Markowi . Nie wiem, czy obejrzę resztę franczyzy – na pewno nie w najbliższym czasie, bo chcę odpocząć od przyciężkich tematów*.

                                                                        * Chociaż obejrzenie „Its end us” bardzo kusi. Oj, kusi…

                                                                        Labirynt (ten młodzieżowy)

                                                                          Mam lekki problem z „Labiryntem”, ale podejrzewam, iż to już taki wiek. Po prostu, w pewnym momencie jest się za starym na dane historie…

                                                                          Sarah (Jennifer Connelly) jest nastolatką, która nie znosi opiekować się bratem. Doprowadza to do katastrofy – młody zostaje porwany przez władcę goblinów (David Bowie). Dziewczyna postanawia to wszystko odkręcić, ale żeby tego dokonać, musi przejść przez labirynt prowadzący do zamku. Zadanie nie jest łatwe…

                                                                          Powiem tak: w pierwszej połowie filmu byłam znudzona, a akcja całkiem nieźle rozkręciła się w drugiej. Rozumiem, iż Sarah najpierw poznawała otoczenie, jednak dla mnie trochę za powoli akcja się toczyła. Szczęściem, od drugiej godziny wszystkie tarapaty przyśpieszają i z „Labiryntu” robi się dość przyzwoite widowisko.

                                                                          Trudno zresztą, by było inaczej – za film odpowiada Jim Henson, który specjalizuje się w kukiełkowych, praktycznych efektach i kojarzony jest z „Dark Crystal”.

                                                                          W całości widać odrobinę humoru, ale dla mnie było to za mało, by się roześmiać.

                                                                          Dużym plusem produkcji jest udźwiękowienie, bo za ścieżkę dźwiękową odpowiadał David Bowie, choć przyznam, zdziwiłam się, iż w gruncie rzeczy powstało kilka kawałków do filmu (trzy?).

                                                                          Mam też problem z końcówką, która dzieje się już po finale. Widzicie, chyba zrobili o jedną scenę za dużo. To znaczy ja rozumiem, iż „Labirynt” to też taki film o przyjaźni, jednak to film przede wszystkim dla młodego widza, powiedzmy – 11-12 lat. Gdyby nie ten jeden, mały i cukierkowy dodatek, „Labirynt” mógłby być całkiem ciekawą opowieścią o dojrzewaniu, dorastaniu, pożegnaniu dzieciństwa. A tak?

                                                                          A tak mamy legendy, plotki o tym, iż w 2024 – względnie 2025 – „Labirynt” dostanie remake. Dlaczego tylko plotki? Bo wszystko wskazuje na to, iż otrzymamy kontynuację opowieści, zrealizowaną zresztą przez tę samą firmę. I nic dziwnego, w końcu istnieje także opowieść/komiks kontynuujący świat „Labiryntu”.

                                                                          A więc, co konkretnie wiemy?

                                                                          Projekt zaczął być opracowywany w 2017 roku, jednakże w 2020 nastąpiła plandemia, która spowodowała zastój branży. – Nie wiem, co się z tym dzieje – przyznał w 2023 Scott Derrickson, który miał reżyserować „Labirynt 2”. – Nigdy nie doprowadziliśmy scenariusza do takiego stanu, w którym studio chciałoby go zrealizować.

                                                                          Wiemy też, iż Connelly ma pewną słabość do „Labiryntu” i chętnie zagra w kontynuacji, będąc jedynie jedynym punktem, które łączy obie historie.

                                                                          Jest jeszcze jedna rzecz – plakat. Ale po prawdzie nic więcej nie udało mi się dowiedzieć..

                                                                          I tyle.

                                                                          Dark Waters

                                                                            – Ja uważam, iż ten film jest w kij istotny dla ludzkości – powiedziała Asia, która od kilkunastu dni dawała mi znać, iż „Dark Waters” to wstrząsające widowisko. – Bo pokazuje pewne niuanse – przede wszystkim to, jak korporacje ukrywają przed nami pewne rzeczy. – I Oskar za odwagę dla reżysera, w sensie tematu. Jestem w szoku, iż udało im się to przepchnąć.

                                                                            Moim zdaniem mleko już się rozlało, ale „Dark Waters” jest dostępne albo na piratach, albo na SVOD’ach, czyli w wypożyczalniach. I najprawdopodobniej nigdy się to nie zmieni, ponieważ system NIE CHCE, byś przestał kupować patelnie z teflonem.

                                                                            Rob Bilott to prawnik, który nie pałał do pomocy zwykłemu, szaremu Johnowi. A ten przyszedł do niego w pewnej dość nieprzyjemnej sprawie: 190 krów mu padło, on nie wie, dlaczego, ale wie, iż odpowiada za to firma DuPont. Początkowo nieprzekonany do sprawy, Rob zaczyna grzebać i z czasem widzi, jak farmer – który kocha zwierzęta, swoją pracę – musi zabić krowę. Aha, jeżeli planujecie posiłek podczas seansu, to gdzieś tak od połowy, bo wcześniej widoczki z ekranu mogą Wam zepsuć smak.

                                                                            Rob drążąc sprawę odkrywa PFOA, C8. Coś, co 99% ludzi ma w swoim organizmie i najprawdopodobniej nigdy się już tego nie pozbędzie. To gówno znajduje się m.in. w patelniach teflonowych i powoduje liczne choroby.

                                                                            Jest taka scena – jedna z wielu – która wbiła mi się do głowy i przez to mój mózg nie chciał zaakceptować tego, co wielkie korpo zrobiło z ludzkością. Jedno, amerykańskie korpo, któremu zależało i zależy tylko i wyłącznie na pieniądzach. Chodzi o program kulinarny, gdzie pada tekst „teflon jest całkowicie bezpieczny, a my w ramach gotowania przygotujemy posiłek…”.

                                                                            Musiałam więc drugi raz obejrzeć, by napisać dla Was recenzję i by do mózgu ostatecznie dotarło, iż pewien typ związku fluoru (są różne odmiany, ale akurat fluor na patelni nie jest tym pozytywnym) powoduje choroby.

                                                                            W zasadzie, to rewatch mnie zaskoczył.

                                                                            Nie spodziewałam się, iż w trakcie dwóch godzin będę się wzruszać. Najpierw tym, iż ogólnie rzecz biorąc historia jest straszna; a potem tym, iż Rob Bilott (Mark Ruffalo) okaże się tak ciepłą osobą, która chce zrobić coś dobrego dla ludzi, dla świata. Jego postawa zasługuje na uznanie, ponieważ od ponad 20 lat Bilott nie tylko walczy z różnymi złolami w kwestii produkcji chemicznej, ale również odnosi niebywałe sukcesy na tym polu. I nie przestaje. Choć wiadomo, początki są najtrudniejsze, a te widzimy w „Dark Waters”.

                                                                            Bo ten film to nie tylko opowieść o walce ze złą korpo, to także opowieść o tym, iż kryzysy w związkach można zwalczyć, a zresztą, on i jego rodzina są chrześcijanami. I myślę sobie, iż to też ma wpływ na to, iż Bilott walczy o ludzi.

                                                                            Wydawałoby się więc, iż ze względu na niemiłe informacje zawarte w filmie, Ruffalo musiał mieć jakieś problemy czy to z produkcją, czy z dystrybucją filmu. Postanowiłam to sprawdzić.

                                                                            Aby zrozumieć, jak doszło do powstania „Dark Waters”, trzeba się przyjrzeć Ruffalowi. Ten gość zdążył swoje zarobić na graniu w Marvelu i nie ufa wodzie pitnej. Co prawda, w górach Catskill nad rzeką Delaware, w swoim domku ma najczystszą wodę na świecie, ale już w siedzibie na Manhattanie ma zainstalowany filtr. Pewnego dnia koleś stwierdził tak: – W końcu pomyślałem: ‘Hej, chwila. Jak mogę połączyć tę aktywistyczną działalność [pro-ekologiczną], która jest dla mnie tak ważna, z moim opowiadaniem historii?’. Wpadłem na pomysł: ‘Dlaczego po prostu nie zacznę produkować rzeczy, zamiast czekać, aż ktoś przyniesie mi taką historię, której szukam, tylko sam ją zrealizuję?’.

                                                                            – Hej – zwrócił się Ruffalo do swoich agentów – chcę opowieści o czystej wodzie albo o zmianach klimatycznych.

                                                                            Na to agenci przynieśli mu artykuł z New York Times z 2016 zatytułowany „Prawnik, który stał się najgorszym koszmarem DuPont”. A ponieważ historia była w zasadzie świeża, Ruffalowi udało się dość gwałtownie i ładnie wykupić prawa do ekranizacji tekstu.

                                                                            I zaczęło się. Ruffalo musiał zdobyć zaufanie Roba, co – mimo różnych temperamentów – ostatecznie się udało. Bilott dość często przebywał na planie filmowym, a jeżeli nie, to Ruffalo mógł w każdej chwili do niego zadzwonić z zapytaniem. Bo rzecz jasna, aktorowi zależało na jak najwierniejszym odzwierciedleniu bohatera, którego zresztą grał.

                                                                            Nie było to łatwe, bo Ruffalo musiał temperować swój charakter. – Granie przeciw heroizmowi wymagało ode mnie wiele dyscypliny – stwierdził. – Mówiłem na tych [ekologicznych] wiecach. Byłem buntownikiem. Byłem przekonany o swojej racji. Ale to nie było w naturze tej postaci. Więc zawsze musiałem wracać do refleksji i skromności.

                                                                            Todd Haynes, który reżyserował „Dark Waters” obawiał się, iż przez charakter Bilotta widz nie będzie zainteresowany historią. Stało się jednak inaczej, być może dlatego, iż wszyscy się tu starali. Ba, choćby muzyka robi swoje, czyli wprowadza mroczniejszy, lekko niepokojący lub nostalgiczny nastrój. – [Rob] Nie ma ogromnej charyzmy, humoru ani bystrości – zauważył Haynes. – Ale to stwarzało potencjał dramatyczny, ponieważ Rob jest nieoczekiwanym bohaterem — powściągliwym, zdystansowanym, emocjonalnie zamkniętym człowiekiem, który nie myśli, żeby być podejrzliwym wobec informacji. Mark i ja od razu zdaliśmy sobie sprawę, iż to ogromne, ekscytujące wyzwanie — zainteresować widzów oglądaniem kogoś, kto jest źle przygotowany do tego, co ma przed sobą, i obserwować jego przemianę.

                                                                            Jeśli Ruffalo miał ochotę zabić złola – prezesa DuPont – to Bilott nie, a przynajmniej nie na żywo. Jak tłumaczy prawnik: – Jedynym sposobem dotarcia do tego faceta było bycie profesjonalnym: ‘Oto fakty’. Nawiązanie z nim kontaktu i powiedzenie: ‘Widzi pan to?’ Moje obawy polegały na tym, iż stracę go, jeżeli pomyśli, iż jestem tylko kolejnym głośnym, upartym prawnikiem powodowym. Chciałem pokazać mu wszystko, co tam jest, mając nadzieję, iż zrozumie to na końcu. I pod koniec tych zeznań, podszedł, wyciągnął rękę i powiedział: ‘Dziękuję’. Spojrzałem na niego i naprawdę myślałem, iż szczerze mi dziękuje.

                                                                            Dlaczego Bilott walczy tyle lat? Ma w sobie przekonanie, które wielu z nas może wydawać się dość naiwne. Jest przekonany, iż jeżeli ludzkość wie, ma informacje, to robi to, co należy. W tym przypadku: wywala patelnie teflonowe.

                                                                            I choć DuPont stwierdziło, iż w „Dark Waters” nieobiektywnie ich przedstawiono, to nic więcej z tym fantem nie zrobiło.

                                                                            Wygląda więc na to, iż „Dark Waters” – wstrząsająca opowieść o tym, jak korpo zatruwa ludzi i o tym WIE – nie miało żadnych problemów produkcyjnych. Ani choćby dystrybucyjnych. i chyba znam powód: wcześniej czy później Ruffalo wyprodukuje film o ociepleniu klimatu .

                                                                            Młodzi gniewni

                                                                              Louanne Johnson (Michelle Pfeiffer) trochę nieoczekiwanie dostaje pracę w szkole. Szczęśliwa i nakręcona na to, iż będzie uczyć bardzo inteligentne, niepowtarzalne jednostki wchodzi do klasy i widzi armageddon. W dosłowny sposób. Młodzi praktykują „róbta co chceta”, a poprzedniczki Louanne poddawały się w dość szybkim czasie. Czy nasza bohaterka również jest skazana na ten los?

                                                                              Cóż – to było trochę dziwaczne spotkanie, do którego zachęcił mnie LOŻA Pożeraczy Filmów. I tak, to był zdecydowanie TEN film, który trochę wbił mi się w pamięć. Pamiętałam, iż była dzielna nauczycielka pracująca z trudną młodzieżą, a w trakcie seansu okazało się, iż pamiętam jeszcze parę momentów z „Młodych gniewnych”, czy też – z angielska – „Dangerous Minds”. I wydaje mi się, iż polskie tłumaczenie tytułu lepiej oddaje to, czego możemy się spodziewać po filmie. Natomiast, wracając do wspomnień to pamiętałam, iż ten film mnie zauroczył. Wciągnął. I mam trochę wrażenie, iż to była taka odpowiedź na moją ówczesną pasję w postaci pedagogiki i szkolnictwa. Ale od tamtego czasu minęło wiele, wiele lat…

                                                                              …i dziś mamy dostęp do pindyliona streamingów, a jeżeli ktoś chce obejrzeć „Młodych gniewnych” legalnie, to musi się obejść smakiem. No, chyba iż zdobędzie płytę DVD. Także no – sposób oglądania tego filmu jest przyczyną, dla którego postanowiłam zrobić screena utworów z wikipedii. Cóż, no po prostu przykro się patrzy jak przy pauzie pośrodku ekranu masz jakiś śmieciowy znaczek.

                                                                              A sama w sobie muzyczka? Jest przyjemna, szczególnie utwór „This is the life” Wendy&Lisy. W filmie leciał głównie jego początek, ale utwór jest dostępny w całości na jutubie. I nie, nie jest to ten sam utwór, co się nim chwaliła Amy Mcdonald i tak, specjalnie sprawdziłam słowa piosenek xD.

                                                                              Reszta utworów to głównie rap, hip hop i tego typu nastroje, za którymi nie przepadam, więc nie jestem w stanie ich obiektywnie ocenić.

                                                                              W sumie SPOILER ALERT, bo muszę, inaczej się uduszę.

                                                                              .

                                                                              .

                                                                              .

                                                                              Louanne postanawia nagradzać uczniów dość nietypowymi nagrodami. A to wycieczka, a to wizyta w restauracji. W tym ostatnim przypadku restaurację miała odwiedzić grupa dwóch uczniów, więc to jeszcze by było w miarę do przyjęcia. Ale… na miejscu okazało się, iż tylko jeden osobnik przyszedł i przyznaję, trochę wzbudziło to we mnie niesmak. Być może dlatego, iż mój mózg został zjedzony przez politpoprawność w postaci „Akolipy” i innych seansów, gdzie królują LGBT’y. Albo po prostu dziś wszystko mi się kojarzy. Cóż, opinię pozostawiam Wam.

                                                                              .

                                                                              .

                                                                              .

                                                                              KONIEC SPOJLERA

                                                                              Choć film nie jest długi, bo trwa półtorej godziny, to przyznam, iż dla mnie okazał się średniakiem i trochę nużył. Być może dlatego, iż nie jestem grupą docelową – bo z całą pewnością „Młodzi gniewni” chcieli coś powiedzieć młodzieży. Im się być może spodoba, ale też pamiętajmy, iż to film z 1995 roku, a więc bez komórek, LGBT’ów i innej sieczki. Cóż, z chęcią bym obczaiła reckę jakiejś młodej nastolatki…

                                                                              W filmie – bazującej na książce – pada kilka ciekawych zdań, w tym jakiś cytat z literatury. I myślę, iż warto się nad nim pochylić w świetle w tej chwili rozgrywanych Igrzysk Olimpijskich:

                                                                              „Chcąc poniżyć ludzkość, poniżaj sztukę”.

                                                                              Bugsy

                                                                                Na „Bugsego” czaiłam się od dawna, ponieważ jest to jeden z filmów, który wygrał wyścig o Oskary w 1992. Ogólnie uzyskał dziesięć nominacji do złotego pana, ale zwyciężył w kostiumach i dekoracjach. Szczerze mówiąc – wcale się nie dziwię, bo miałam wrażenie, iż nie tylko zadbano o szczegóły, ale również zadbano o to, by to wszystko tworzyło pewien klimat. Do tego dokłada się muzyka Ennio Moriccone, którą słychać na ekranie co prawda oszczędnie, ale buduje nastrój.

                                                                                Niestety, ten film nie przypadł mi do gustu. W sumie się z nim męczyłam, ale skoro to element projektu, to postanowiłam nie uciekać, a dzielnie zmierzyć się z dwiema godzinami…. prawie akcji.

                                                                                Lądujemy w latach 40′ XX wieku, a głównym bohaterem jest Bugsy… znaczy, Ben Siegel (Warren Beatty), pan może i kulturalny, ale niebezpieczny. A przede wszystkim kobieciarz, który zakochał się w śpiewaczce. Wydawałoby się, iż to na chwilę, ale on rzeczywiście jest nią podjarany. Ta – Virginia (Annette Bening) ma do niego podobny temperament, więc gwałtownie się okazuje, iż do siebie pasują. Tymczasem Ben wpada na pewien – wtedy szalony – pomysł otwarcia „Flamingo”, jednego z najbardziej znanych kasyn w Las Vegas.

                                                                                Może nie będę zdradzać smaczków fabularnych, bo przypuszczam, iż skoro film trafił na MAXa, to jednak trochę ludzi go obejrzy. I podejrzewam, iż przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy lubią kostiumowe i romanse. Mnie nie, bo miałam wrażenie, iż „Bugsy” to opowieść powolna, żeby wręcz nie powiedzieć nudna.

                                                                                Innymi słowy – nie miałam nastroju na „Bugsego”, ale sama możliwość obejrzenia tego filmu na legalu mnie podjarała, więc postanowiłam dość gwałtownie skorzystać z tej możliwości. Czy czuję się usatysfakcjonowana? Nie.

                                                                                PS.: „Bugsy” opiera się na informacjach zawartych w książce „We Only Kill Each Other” Deana Jenningsa z 1967 roku.

                                                                                PS.2: Choć film ostatecznie odniósł jakiś tam sukces, to jego budżet wynosił 30 milionów, a zarobił 49,1 miliona. Trochę słabo…

                                                                                E=mc2

                                                                                  Polski film „E=mc2” nie jest doceniany i być może niesłusznie, gdyż bywa naprawdę zabawny. Może nie jest to komedia wszechczasów, ale jeżeli kiedykolwiek studiowałeś filozofię, to nie ma zmiłuj – prędzej czy później parskniesz ostrym śmiechem na seansie.

                                                                                  Bo to wszystko rozchodzi się właśnie o „myślę, więc jestem”, a więc filozofię.

                                                                                  Co ciekawe, jeżeli wiesz na starcie, iż będzie wątek filozoficzny, to początek nagle zyskuje. Asia poradziła mi, bym przed seansem obczaiła dwie rzeczy: klasyczny rachunek zdań i dylemat kłamcy. Ten ostatni jest wyjaśniany w filmie, ale jeżeli kojarzysz KRZ, to dostrzegasz nagle pewne niuanse… i tak se myślę, iż fabularnie twórcy trochę głębiej weszli, niż można by się spodziewać w zwykłej komedii. A może właśnie – należy się tego spodziewać SZCZEGÓLNIE w komedii.

                                                                                  Ramzes (Cezary Pazura) jest gangsterem o podwójnym życiu; tu ma żonę (Renata Dancewicz), a tam dziewczynę, Stellę (Agnieszka Włodarczyk). Pewnym zbiegiem okoliczności koleś trafia na doktora z filozofii – Maxa Kądzielskiego (Olaf Lubaszenko) i postanawia uzyskać PRAWDZIWY doktorat. Bo widzicie, Max pisał prace magisterskie dla studentów, a Ramzes o tym wie… i tak jakoś go natchnęło. A temat o paradoksie kłamcy wybiera na chybił trafił. Chociaż, może nie tak na chybił, jak się wróci do początku…

                                                                                  Myślę, iż ten film koncepcyjnie jest całkiem niezły. I należy tu pochwalić dźwiękowców. Tak często narzekamy na to, iż kilka rozumiemy z polskich filmów, iż ja oglądając E=mc2 szczerze się zdziwiłam. Co te głosy takie wyraźne? Kurczę, serio. I mówi to osoba, która co prawda używa słuchawek, ale jedzie na jednym aparacie (z dwóch), który do poniedziałku funkcjonuje na marnej jakości bateryjce. Więc myślę, iż możecie mi zaufać w temacie nagłośnienia. I dlatego też – choć utwory w tym filmie nie były wybitne – postanowiłam zrobić screeny z napisów końcowych. Ekipa zasłużyła w pełni.

                                                                                  No dobrze, scenariusz i udźwiękowienie to wielkie plusy filmu, przez co ogląda się to przyjemnie. Niestety, z grą aktorską jest dużo gorzej.

                                                                                  Nie wiem, czy to wynika z poleceń reżyserskich, czy po prostu aktorom się nie chciało. Może poza Włodarczyk, której jakimś cudem udało się zagrać co najmniej przyzwoicie i naturalnie. Za to Mateusz Borek w roli jakiegoś młodego gangusa przyznał na łamach Kanału Sportowego, iż swoją rolę zagrał beznadziejnie. Na nieszczęście dla widzów, nie tylko on. O ile Lubaszenko nie wypadł źle, to miałam wrażenie, iż Pazurze w ogóle ta rola nie wyszła. Chyba rozumiem, co aktor chciał osiągnąć; zamiast sięgać do znanych sobie metod przesadyzmu, poszedł w drugą stronę. Otóż, Ramzes jest sztywny, drętwy. I być może ma to powodować wybuch śmiechu, ale mnie z początku rozkojarzało, bo miałam wrażenie, jakby mówił nie aktor, a lektor. To takie drewniane było.

                                                                                  E=mc2 to koprodukcja kilku korpo: od TVP zaczynając, a na HBO kończąc. Aż dziwne, iż ten film w tej chwili nie jest dostępny na Maxie, bo zawiera dość ostre i trochę nijakie lokowanie produktu. To niekoniecznie wyrywa widza z transu, ale jakoś słabo wpisuje się w cały sens.

                                                                                  Ogólnie, „E=mc2” docenią przede wszystkim ludzie obcykani z filozofią. Bo kiedy wyjdziesz z przyjemnego seansu i zaczniesz się zastanawiać nad wszystkimi wątkami w komedii, to stworzą się dość interesujące myśli…

                                                                                  Ranczo Wilkowyje

                                                                                  Fani wiedzą, iż oprócz serialu pozostało film „Ranczo Wilkowyje”. Pozostali – niekoniecznie, chyba iż są starsi od dinozaurów. Produkcja weszła do kin 26 grudnia 2007 roku i nie odniosła sukcesu, choć ponoć później, w TV cieszyła się sympatią. Ale – iż tak klasycznie powiem – od początku.

                                                                                  Akcja dzieje się między drugą a trzecią serią, choć nie. Podejrzewam jednak, iż to, iż „Ranczo Wilkowyje” to absolutnie alternatywna historia, było spowodowane odbiorem filmu.

                                                                                  Choć nie – bo dworek Lucy ma inny kolor, niż w serialu. Ale może to czepianie się szczegółów.

                                                                                  W każdym razie, do naszej koffanej Lucy przyjeżdża nagle były, Louis (Radosław Pazura), który twierdzi, iż ona wcale się z nim nie rozwiodła. No i drama gotowa, Kusy się wścieka, a kobieta szuka rozwiązania.

                                                                                  Tymczasem wójt ma nagle na głowie Czerepacha, a problem jest spory, bo tenże pracuje w RIO, czyli Regionalnej Izbie Obrachunkowej. Paweł więc próbuje zaradzić pójściu za kratki…

                                                                                  Tymczasem ławeczce coś się w mózgu poprzekręciło i postanowili zrobić piwny biznes XD.

                                                                                  Jeśli chodzi o film jako film – na chwilę uznajmy, iż „Ranczo Wilkowyje” funkcjonuje bez serialu i widzowie go nie znają – to e… Jest słabo. Toż to zwyczajna, typowa komedia z białym plakatem. No, może nie taka zwyczajna – bohaterowie są zbudowani w sensowny sposób i praktycznie nie ma grzechu paździerzy, jeżeli chodzi o głupie dramy i inne nielogiczności. Problem w tym, iż to za mało.

                                                                                  Dla mnie była to z lekka nużąca historia, przynajmniej z początku. Być może dlatego, iż byłam po trzynastogodzinnym maratonie, a być może dlatego, iż wątki nie były zbyt intrygujące, były może choćby przewidywalne.

                                                                                  Głównym plusem produkcji jest końcówka, kiedy armia wozów z koniami urządza sobie wyścigi konne. Tak, wszystkie sceny wokół tego były zabawne. To taki lekki, głupawkowy humor i spoko.

                                                                                  Więc jeżeli ktoś wyszedł mocno rozczarowany „Ranczem Wilkowyjem” to mu się nie dziwię. Jednocześnie przyznaję, iż trudno dobrze nakreślić postacie, zbudować jakąś dużą intrygę mając do dyspozycji tylko 1,5 h i wielu bohaterów. To jest wręcz niemożliwe, a w dodatku film usadza widza już w jakiejś zastanej rzeczywistości. Na przykład Klaudia – ktoś, kto nie kojarzy serialu nie będzie rozbawiony jej kolejną młodzieńczą miłością XD. Choć przyznaję, uśmiechnęłam się pod nosem na pewne słowa potencjalnego kochanka córki wójta.

                                                                                  Gdy film wpadł do telewizji, nagle okazało się, iż widzowie chętnie ją oglądają. Cóż – powód jest prozaiczny. To idealny, telewizyjny film. Nie za specjalnie trzeba przy nim myśleć, a iż trochę bawi w trakcie mycia garów? No – to tylko zaleta.

                                                                                  Podsumowując… nie jest to najgorsze widowisko, jakiego doświadczyłam, więc nie chcę wieszać psów na „Ranczu Wilkowyjach”. To po prostu lekka, letnia komedyjka o budowie prostej jak budowa cepa. I tyle.

                                                                                  Seriale:

                                                                                  Ranczo (sezon 10)

                                                                                    Gdy skończył się serial, miałam poczucie historii przerwanej, którą najchętniej kontynuowałabym jeszcze przez 10 sezonów. Prawda jest taka, iż „Ranczo” zasługuje na miano kultowego i miano komedii wszechczasów. W końcu to Polska w pigułce. Serial jest dostępny na Netflixie w całości i chciałam powiedzieć, iż binge watching (oglądanie wszystkiego hurtem) mu nie służy. Jednak to nie jest prawdą.

                                                                                    – Takie trochę na siłę, co? – zapytała Kasia, wierna fanka Rancza.

                                                                                    Ano, bo widzicie, sprawa z sezonami ma się tak: na początku był pierwszy sezon, który może nie zebrał sporej widowni, ale za to zebrał liczne grono fanów, które żądało wręcz kontynuacji serialu. I ci fani się nie pomylili – dzięki presji TVP zaczęła nadawać powtórki i… stał się cud, „Ranczo” zebrał znakomitą widownię i postanowiono ruszyć z kolejnymi sezonami, każdy po 13 odcinków. Miano produkcję zakończyć na 4 sezonie i znowu fani się odezwali i nie chcieli końca. Czy słusznie? Z perspektywy czasu – tak, bo dzięki temu zyskaliśmy znakomity odcinek „Doktor Wezół” z piątego sezonu, a także świetne ostatnie sezony. Nie oznacza to, iż w „Ranczu” szło wszystko jak z płatka – przy ósmym sezonie znowu chciano zrezygnować, ale znowu fani wkroczyli do akcji i twórcy byli zmuszeni do zrobienia dwóch sezonów. Tylko tym razem – dla swojego bezpieczeństwa – ustawili ostatnie odcinki, by było pełne zakończenie… no dobra, w czwartym też niby tak było. Jednakże, kontynuacja „Rancza” na tę chwilę jest niemożliwa z kilku przynajmniej powodów. Przede wszystkim jest mnóstwo aktorów, którzy odeszli. Jednym z nich jest jedna z najważniejszych postaci serialu – Kusy, którego odgrywał Paweł Królikowski. Aktor zmarł w 2020 na bardzo poważną chorobę neurologiczną, a miał tylko 59 lat. Ponadto, odszedł również jeden ze scenarzystów, Robert Brutter.

                                                                                    No, ale przejdźmy już do samej fabuły, bo nie chcę Was zanudzać szczegółami produkcyjnymi jeszcze.

                                                                                    OD LUCY PO ZBIOROWOŚĆ

                                                                                    Wieś tym się różni od miasta, iż jest bardziej uspołeczniona. Tu wszyscy wszystko wiedzą (z czego czasem wychodzą bzdury) i nie inaczej jest w Wilkowyjach, odgrywanych GŁÓWNIE przez Jeruzalem, niewielkiej miejscowości w podkarpackim. Ale samo Wilkowyje to kompletna dziura nad dziurami – położona między Lublinem a Warszawą, na Podlasiu. Na miejscowość jest jeden sklep, przy którym siedzi czterech panów i popija piwo lub wino. Ci dyskutują o niezwykle ważnych, życiowych sprawach i mówię to zupełnie bez ściemy. Ale Wilkowyje ma jeszcze kościół i wójta. I tu się zaczyna konkret fabularny, bo miejscowy proboszcz to brat tego drugiego, a oni są w wiecznym konflikcie. I wyglądają niemal tak samo, bo różni ich w zasadzie… charakteryzacja. Piotr Kozioł nie ma wąsów i opitej skóry, jak jego brat. I jest prostym księdzem, który wychodzi do ludzi i musi dealować z Michałową (Marta Lipińska), gospodynią, która jak chce czegoś, to nie ma zmiłuj, osiągnie.

                                                                                    Może nie będę Wam przedstawiać wszystkich bohaterów Wilkowyj, ale Cezary Żak, który odgrywał tych braci bliźniaków spisał się na złoty medal. Jest to świetny aktor, który tu otrzymał niesamowity materiał do interpretacji. Czasami powodowało to pewne trudności… typu ubierz się 130 razy na księdza, bo reżyser z jakiegoś powodu nie chciał kręcić jednego bohatera ciągiem.

                                                                                    I powiem tak – na początku Paweł (wójt) nie wydawał się sympatyczną postacią. To znaczy – chyba nigdy tego nie osiągnął, natomiast kariera polityczna w pewnym momencie była tak skonstruowana, iż po prostu tę historię chciało się śledzić aż do samego końca. Czy uda mu się? Czy ominie kłody, które mu stawiają przeciwnicy?

                                                                                    Żeby wójt nie miał aż tak trudno, to współpracował z Arkadiuszem Czerepachem, tu odgrywanym przez Artura Barcisia. I nie można powiedzieć, iż tych dwóch aktorów miało łatwo, bo między nimi jest naturalna chemia. Wręcz – iż tak powiem – przeciwnie. Po pierwsze, relacje między Pawłem a Arkadiuszem były różne w zależności od sezonu, a po drugie, to politycy. Tu nie ma miłości i to także znakomicie widać. Ale, wracając do Barcisia, to to, co on zrobił w czwartym sezonie, pod jego koniec było wręcz wybitne. I wcale nie żartuję – dosłownie to, co się z tą postacią działo mnie poruszyło. A przecież na tym etapie była to negatywna postać.

                                                                                    Choć Barciś znika na jakiś czas z serialu (niedługi), to Wilkowyje oferuje gamę innych bohaterów, w tym postać, od której wszystko się zaczyna.

                                                                                    Lucy Wilska grana przez Ilonę Ostrowską jest chyba najsłabszym ogniwem serialu, choć bardzo ważnym. A sprawa ma się tak: pewnego dnia do Wilkowyj przyjeżdża Amerykanka, która odziedziczyła po prababci (Danuta Szaflarska) spadek w postaci dworku z masońskim słoneczkiem w trójkącie przy wejściu. Tak, oglądając z zewnątrz ten dworek zawsze o tym myślę. No co, w końcu rozmawiamy o komedii wszechczasów, to czasem ironiczny komentarz musi się pojawić. Wracając do Lucy. Ona od początku jest sympatyczną postacią i wiele robi dla wsi, widz ją lubi, ale ostatecznie przegrywa z całą plejadą innych bohaterów. A choćby i z panami na ławeczce – bo ich dyskusje są interesujące i trafne, często zmuszają do przemyśleń. Ale dobra, wracając do Lucy, to początkowo wieś nie jest jej przychylna, ale przez to, co ona robi, Wilkowyje zmieniają nastawienie. Nie lubi się w z wójtem i intryga trochę się na tym opiera. Ale… piąty i szósty sezon to porażka.

                                                                                    Bo widzicie – w nich chyba mamy najwięcej Lucy. Ale było to tak przelukrowane, takie na siłę, iż oglądanie tych sezonów szło mi jak krew z nosa. Jednakże wiedząc, iż później będzie polskie „House of the cards” i mając do czynienia z innymi bohaterami, dzielnie dalej oglądałam.

                                                                                    I trochę mi ulżyło, kiedy Lucy wyjechała do USA – co znacznie ograniczyło na ekranie tę bohaterkę. Nie wiemy do końca, z jakiego powodu tak się stało, ale wolałam obserwować perypetie Królikowskiego (Kusego), z którym Lucy się spiknęła, bo on przynajmniej był pretekstem do kilku rzeczy. A Lucy? Lucy się nie rozwijała w żaden sposób. Wszyscy inni – tak. Ale Lucy była nudna i chyba muszę skończyć to miażdżenie postaci.

                                                                                    Kusy (Paweł Królikowski) to postać, która zaczyna od bycia lokalnym alkoholikiem-artystą, a kończy na tym samym, tyle iż widz otrzymuje studium artysty. I nie żartuję – twórcy zaserwowali nam wyraźne rozważania na temat tego, kto to jest, jak go zrozumieć, i tak dalej. Można powiedzieć, iż chyba nigdzie aż tak dobrej analizy artystycznej duszy nie widziałam. Fakt – Królikowski miał do dyspozycji parędziesiąt godzin, w końcu występował chyba w każdym odcinku. Ale te jego rozważania wraz z Witebskim (miejscowy polonista, którego grał Jacek Kawalec) dały mi sporo do myślenia, choć ja raczej wiem, na czym polega fatum artysty, ale to tylko sprawiało, iż się przyjemniej „Ranczo” oglądało. Bo w końcu jest ktoś, kto wie, co to znaczy! A przy okazji Królikowskiego i – również innych bohaterów – mogliśmy obserwować miejscową znachorkę, tzw. babkę.

                                                                                    I chyba był to pierwszy polski serial, który podszedł do znachorstwa, podlaskich szeptuch z szacunkiem. Zielarka była odgrywana przez Grażynę Zielińską i z pozoru mieliśmy do czynienia z prostą postacią. Nie mniej – od początku miałam wrażenie, iż babka jest kimś, kto bardzo dużo wie i z kim nie wolno zadzierać. Z kimś o autorytecie. I choć w scenariuszu było opisanych parę jej sztuczek, to myślę, iż tu zaważyła gra aktorska Zielińskiej. Szkoda, iż nie do końca wykorzystano tę postać, choć chyba scenarzyści mieli taką ochotę, bo Lucy wyraziła chęć uczenia się zielarstwa. Nie widzimy tego wątku za wiele, ale Lucy to nie była interesująca postać, a poza tym szeptuchą może zostać tylko ktoś, kto urodził się i żyje na Podlasiu.

                                                                                    A co do babki – nie byłabym sobą, gdybym tego nie poruszyła – to tu świetnie opisano relację z medycyną. Bo w końcu Wezół jest takim lekarzem, który jak ma problem, to idzie do babki, bo nie wierzy w medycynę. To jest piękne. A jeszcze piękniejsze jest to, iż tu pokazano, iż holistyczne podejście ma prawo funkcjonować i jest jak najbardziej OK. A przy okazji Wezóła – w piątym sezonie siódmy odcinek to czyste złoto dla fanów dr Housa.

                                                                                    A ja znowu żałuję tego, iż tak mało znam się na filmach czy serialach, ponieważ miałam czasem wrażenie, jakby twórcy parodiowali pewne konkretne filmy czy gatunki. Odcinek z dr Housem był pierwszy, przy którym przyszło mi to do głowy, ale dalej jest przecież zbiorowy atak na ławeczkę xD, western i tak dalej.

                                                                                    Muszę jeszcze wrócić do piątego sezonu, najsłabszego – ale tylko na momencik. Otóż, ten sezon to jakaś wybitna propaganda unijna, bo w każdym odcinku dotacje europejskie i dotacje europejskie, i to w długi i oczojebny sposób.

                                                                                    Dobra, wracam do Cezarego Żaka, bo jest on bardzo istotną personą dla sezonów ostatnich. Od końca siódmego mamy tu rasową obserwację świata politycznego i zważywszy na czas, w jakim kręcono „Ranczo” może to trochę przerażać. A to dlatego, iż od tamtego czasu w świecie politycznym absolutnie nic się nie zmieniło. Więcej powiem – jeżeli wtedy „Ranczo” wpisywał się w jakieś konkretne wydarzenia, to w tej chwili nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż Polska Partia Uczciwości nie jest już Prawem i Sprawiedliwością, a Konfederacją. Cóż – tego czym i jak funkcjonuje polityka, całe to studium w „Ranczu” zyskaliśmy dzięki temu, iż jeden ze scenarzystów kilka lat pracował w biurze ważniaka. Ano właśnie, pracował.

                                                                                    Ósmy sezon dzięki politycznej intrydze zaczął serial odbijać od dna, a od jego połowy nie mogłam się oderwać i 9 i 10 sezon skończyłam w dwa dni. Tak, 13 odcinków w jeden dzień. Bo ta historia była bardzo ciekawa.

                                                                                    Jest jeszcze kilka ciekawych bohaterów, ale ten tekst i tak już jest elaboratem, więc pozwolę sobie poruszyć kwestię Klaudii i Solejukowej.

                                                                                    Może zacznę od Solejukowej (Katarzyna Żak), która zaczyna od poziomu „przemoc w rodzinie, bieda jak piszczy”. Ta postać nagle się wyrywa do lepszego świata, a co ciekawsze – rozwój jest prawdopodobny. Po prostu, trzeba czasem spotkać kogoś, kto wesprze i się rusza. Natomiast mnie nie chodzi o jej karierę biznesmenki, mnie chodzi o filozofię. Dzięki tej postaci serial pokazał, jak niesamowitą dziedziną może być filozofia – i jak niepoprawną politycznie także. Bo „Ranczo” we wspaniały sposób punktuje także edukację i tu również można być przerażonym, bo absolutnie nic się nie zmieniło. A wręcz pozostało gorzej, bo cała plejada znakomitych pedagogów odchodzi od szkolnictwa jako takiego.

                                                                                    Klaudia (Marta Chodorowska) to córka wójta. I powiem tak – ona ma bardzo interesujący rozwój jako postać. Widzimy, iż do końca normalna nie jest, ale w takiej rodzince nikt nie jest, nie mniej, przechodzimy przez etapy, w których lubimy tę postać, a potem nie i tak dalej. I mam takie wrażenie, jakby scenarzyści nie do końca byli zwolennikami psychologii, choć mi się wydaje, iż Klaudia to bohaterka bardzo złożona i trudno ją oceniać.

                                                                                    Uuuufff. jeżeli się zastanawiacie, dlaczego tak mało poświęciłam ławeczce, to odpowiedź jest tylko jedna: bo ławeczka to po prostu kultowa jest i trudno ją opisać. To trzeba zobaczyć.

                                                                                    A jeżeli się zastanawiacie, dlaczego poświęciłam czas opisom bohaterów, to odpowiedź jest taka: „Ranczo” to nie Lucy. To społeczność. Tu dosłownie wieś jest bohaterem i to jest niesamowite. I przy okazji tego twórcy w znakomity sposób, w sposób mniej i bardziej dosadny, krytykują wszystko, co się da: hipokryzję na wsi, kościół (no przecież Michałowa!) i tak dalej.

                                                                                    MUZYKA

                                                                                    Byłoby grzechem w recenzji nie wspomnieć o muzyce. Podkład muzyczny w poszczególnych scenach jest taki… swojski, taki no… wiejski, może trochę rytmicznie odnoszący się do disco polo, które w „Ranczu” ma swoje ważne miejsce. Bo powiedzmy sobie szczerze, Pietrek (Piotr Pręgowski) i Jola (Elżbieta Romanowska) idą właśnie w tę kategorię i ich słucha się bardzo przyjemnie. Ale wróćmy trochę do podkładu, bo mam tu wrażenie, jakby zrobiono pewną rzecz na odwrót xD.

                                                                                    Otóż – jak jest opening, to jest on zwykle piosenką. Tu mamy ledwie 5-10 sekund intra i lecimy z akcją. Nie żeby to było złe, ale dopiero w endingu można usłyszeć niesamowity utwór „To tylko sny”, który zaśpiewała Anna Jurksztowicz, a słowa opracowali Robert Brutter i Maciej Strzembosz, a za muzykę zabrał się Radzimir Dębski. W ogóle Radzimirowie (bo pozostało jego ojciec, Krzesimir) są odpowiedzialni za to, co słyszymy w „Ranczu”. I dali sobie świetnie radę. Co prawda przez większość sezonów muzyczki się powtarzają, ale gdy wchodzi na poważnie polityka, to można usłyszeć nowsze kompozycje.

                                                                                    W ogóle warto sobie znaleźć na jutubie utwory z „Rancza”, bo jest to kilkanaście wspaniałych pozycji, które są bardzo przyjemne w słuchaniu.

                                                                                    TO BYŁO BARDZO PRZYJEMNE PRZEŻYCIE

                                                                                    „Ranczo” to serial, który bardzo relaksuje. Jest zabawny, zawiera wciąż wiele aktualnych uwag co do naszej rzeczywistości, a aktorstwo nie raz i nie dwa staje na – jeżeli nie najwyższym – bardzo wysokim poziomie. I jest to taki serial, który można określić antydepresyjnym. Przy pierwszych sezonach miałam wrażenie wysokich wibracji, ale po prostu wydaje mi się, iż treści w „Ranczo” są na ogół pogodne i wartościowe. Cóż…

                                                                                    Będę tęsknić.

                                                                                    Przewodnik po zbrodni wg grzecznej dziewczynki

                                                                                      Jeśli wydawało Wam się, iż dubbing „Deadpol&Wolverine” jest zły, to macie rację: WYDAWAŁO WAM SIĘ. Netflix po raz kolejny idzie zachodnimi trendami i zamiast lektora w „Przewodniku po zbrodni według grzecznej dziewczynki” mamy dubbing. Nie bądźcie leniwi – włączcie napisy, bo w innym przypadku będziecie cierpieć. A zresztą, może najlepiej nie włączajcie tego czegoś, bo to serial tragiczny.

                                                                                      Dlatego też TA RECENZJA BĘDZIE SPOJLEROWA, choć po prawdzie – ja nie wiem, czy bardziej sztampowo można zrealizować fabułę XD.

                                                                                      Pip Fitz-Amobi (Emma Myers) w ramach szkolnego projektu dającego wstępniaka na studia postanawia odkryć, kto pięć lat temu zabił jej koleżankę, Andie Bell (India Lillie Davies). Logicznym więc, iż młoda zacznie pytać po okolicy, co i jak. Z początku niechętny, Ravi Singh (Zain Iqbal) przekonuje się do Pip i razem próbują rozgryźć zagadkę.

                                                                                      Jakie to szczęście, iż serial ma tylko 6 odcinków i jakie to nieszczęście, iż twórcy zmarnowali swój czas na tak miałką historię. Bo gdzieś tak od połowy stwierdziłam, iż pogram sobie w Merge Number, słuchając w tle dialogów głównych postaci. XD

                                                                                      Po pierwsze, intryga jest… nudna. Sztampowa. Gdy morderca dowiaduje się, iż Pip prowadzi śledztwo, zaczyna jej grozić. No i oczywiście na końcu jest „niespodziewany” plot twist, bo się okazuje, iż to nie ten, co myślą, iż zabił, zabił.

                                                                                      I teraz tak. Druga rzecz, która jest niesmaczna w tym serialu to solidarność jajników. Pip przyłapuje nauczyciela Elliota Warda (Matthew Baynton) na gorącym uczynku: nie dość, iż chłopina przetrzymuje jakąś laskę, to jeszcze okazuje się, iż trochę przypadkiem zabił jakiegoś kolesia, iż to był wypadek. No koleś upadł nieszczęśliwie i umierał. I okej, przyjeżdża policja, aresztują Elliota.

                                                                                      Niestety, to nie rozwiązuje zagadki, kto zabił Andie.

                                                                                      Pip więc drąży dalej. Okazuje się więc, iż Andie została zabita przez swoją siostrę – również przypadkiem.

                                                                                      Tyle iż mężczyznę, który zabił przypadkiem w serialu nazywa się potworem, a dziewczynę – nie. Do dziewczyny mówi się słodko-pierdząco, iż nie chciała, iż nie jej wina i tak dalej, i tak dalej.

                                                                                      Uważam to za niesprawiedliwość, tworzenie nierówności płci, mimo iż serial chce być bardzo feministyczny. I mu to nie wychodzi, ponieważ PRAWDZIWY FEMINIZM opiera się na RÓWNOŚCI PŁCI, a nie tym, iż jednej jest lepiej, a drugiej gorzej.

                                                                                      Trzecia rzecz to wokeizm, politpoprawność. To znaczy: może to nie być wada, ale po prostu chcę Was ostrzec, jakby ktoś miał uczulenie na wszelkie tego typu treści. Serial już w obsadzie daje nam znać, iż taki będzie, ponieważ mamy tu naprawdę dziwaczną mieszankę aktorską. Oczywiście, w rodzinie Pip musi być ojczym-czarnoskóry, nie może być inaczej, i oczywiście to, iż tata jakiejś laski nie chciał, by jego córka wychodziła za Hindusa musi być napiętnowane, no bo jakże to, żeby biały wychodził za białą?! To nie może być, to nienormalne!

                                                                                      I oglądając to zbiegowisko ras, miałam nieodpartą chęć wybuchu śmiechem. Tym bardziej, iż jutub od jakiegoś czasu nęci mnie, bym obejrzała analizę tego, co się dzieje w Anglii. W Anglii, gdzie są duże zamieszki, bo ludzie mają wreszcie dość imigrantów i tak dalej, jednym słowem: dzieje się.

                                                                                      Jeśli chodzi o woke, to tak, jest tu motyw LGBT. Spokojnie, to przyjaciółka Pip jest lesbą. Wątek nie bardzo rozwinięty, który najwyżej pokazuje, jak dziewczyny są mocno ze sobą związane, bo o tym gadają i tyle. I szczerze? Ani mnie to ziębiło, ani grzało. Zresztą, jak sam serial.

                                                                                      Bo słuchajcie, tu prawie nic się nie dzieje. Owszem, są seriale, które pokazują badanie morderstw – iż tak powiem od kuchni. Taki klasyczny Sherlock Holmes. Sęk jednak w tym, iż one robią to o wiele ciekawiej, jest więcej zwrotów akcji i zdecydowanie sprawa nie jest prosta jak budowa cepa.

                                                                                      Moim zdaniem dobrą stroną produkcji jest muzyka. To przyjemne dla ucha kawałki pop, Niestety – w napisach końcowych NIE MA informacji, jaka to muzyczka, od kogo i tak dalej. Dlaczego? Nie wiem, ale szczerze doprowadza mnie to do niesmaku, gdyż naprawdę, fajnie czasem sobie odpalić taką playlistę i posłuchać. Na szczęście internety nie zawiodły i portal Vague Visages dostarczył nam informacji o utworach – link tradycyjnie w komentarzu.

                                                                                      Gdyby nie to, iż mój mózg niespodziewanie stwierdził: chcę się dowiedzieć, kto zabił, to bym olała serial już po drugim odcinku. Ale cóż, widocznie czasem trzeba posłuchać paździerzy.

                                                                                      Sam serial jest ekranizacją powieści Holly Jackson i być może to dużo wyjaśnia, bo na pierwszy rzut oka widać, iż powieść jest dla młodszych, nastolatków wręcz. Nie mniej, całkiem niedawno miałam okazję obczaić „Dość milczenia”, które było bardzo zacną produkcją.

                                                                                      Także nie traćcie czasu i zamiast serialu włączcie sobie muzykę z niego, bo tej naprawdę przyjemnie się słucha.

                                                                                      PS.: W produkcji muzyka chce podkręcać emocje, robić scenę ważniejszą, z przesłaniem, ale… jeżeli fabuła denna, to obawiam się, iż sama muzyka nie załatwi sprawy.

                                                                                      Mindhunter

                                                                                        Zacznę od końca, ponieważ docierają do mnie sprzeczne informacje. Przed obejrzeniem „Mindhuntera” gdzieś wywaliło newsa, iż serial będzie miał trzeci sezon. Olałam, no bo w końcu nie widziałam produkcji, ale… coś mnie tknęło i włączyłam. Po prawdzie, motyw był prosty: „potrzebuję czegoś o zabijaniu” XD. Po zakończeniu oglądania zaczęłam szukać konkretnych informacji i nic konkretnego nie znalazłam. Więc albo będzie, albo go nie będzie – kij wie. Przekonamy się w praktyce, ale ewentualnie JEST NA CO CZEKAĆ.

                                                                                        „Mindhunter” to produkcja Netflixa, w której maczał David Fincher. Jest to też serial oparty na książce „Mind Hunter: Inside the FBI’s Elite Serial Crime Unit” Johna Douglasa i Marka Olshakera. Z tego, co wiem, to istnieje wersja polska wydana przez Wydawnictwo Znak , niestety – nie czytałam.

                                                                                        Dwóch agentów FBI: Holden Ford (Johnatan Groff) i Bill Tench (Holt McCallany) w trakcie współpracy wpada na genialny pomysł profilowania przestępców, a ściślej morderców. Jest to projekt na początku drogi, w powijakach, więc panowie adekwatnie muszą pracować na dwa etaty, ale później wszystko zaczyna się dobrze układać…

                                                                                        …ale powiem Wam, iż jeżeli odpadniecie po pierwszych trzech odcinkach, to zrobicie błąd. To jest serial powolny, któremu trzeba dać czas się rozkręcić. Twórcy ewidentnie chcieli, żebyśmy poznali bohaterów od A do Z i ewidentnie wyszło im to nie tylko świetnie, ale także wygrali na tym. Dzięki temu mamy serię, o którą fani walczyli przez te kilkanaście miesięcy, gdy produkcja była zawieszona, a ja… ja chętnie przyłączę się do tych fanów, choćby jeżeli już wygrali o wznowienie produkcji.

                                                                                        Mam wrażenie, iż „Mindhunter” daje szansę utożsamić się z trzema głównymi bohaterami, chociaż to, z którym się utożsamimy, zależy tylko od odbiorcy. Bo tak, oprócz panów pozostało pani, dr Wendy Carr (Anna Torv) i… kilka o niej mogę powiedzieć poza tym, że… tak, zgadliście.

                                                                                        Czwarty odcinek, mój komentarz: Hmm, dziwne, jeszcze nie było LGBT’ów, czyżby tak miało być do końca?

                                                                                        Szósty odcinek: Potrzymaj mi piwo.

                                                                                        Psychicznie po prostu nie dałam rady oglądać lesbijskiego seksu, wybaczcie. I szczerze mówiąc, choćby jak Carr była w pracy, to jej nie polubiłam. Miałam takie wrażenie, iż idealnie sobą pokazuje, iż baby NIE NADAJĄ SIĘ do pracy w FBI, czyli w niezwykle trudnych warunkach psychologicznych. Choć tu raczej chodzi o sposób myślenia, niż wytrzymałość. Trzeba konkretów.

                                                                                        Ale trzeba oddać Carr i producentom, a adekwatnie reżyserowi, a adekwatnie twórcom, iż jedną scenę z nią to umieli to zrobić. Niby nic się w niej nie działo, a czułam napięcie, oczekiwanie na „co się zaraz odjebie”. Jak obczaicie tę scenę, to będziecie wiedzieć, o czym mówię .

                                                                                        Najbardziej zżyłam się z Holdenem, może dlatego, iż od niego zaczyna się narracja. I to on tak jakby zaanimował to wszystko. Ujrzałam w nim człowieka, który ma bardzo dobrą intuicję i pecha do znajomych, którzy widać, iż go nie lubią. Przebywają z nim tylko dlatego, iż mają interes. I to chyba jest to, dlaczego tak polubiłam gościa.

                                                                                        Co do Billa, to on również jest ciekawym przypadkiem, ale z zupełnie innych powodów – powodów rodzinnych.

                                                                                        Oglądanie pierwszego sezonu było ciekawym doświadczeniem, ale gdy nastąpił drugi… to ło panie, klękajcie narody!

                                                                                        Żeby była jasność: ten serial jest ciężki energetycznie, ale nie dlatego, iż ktoś wymyślił tortury typu „zamykanie w klatce i odcinanie członków”, ale dlatego, iż to jest historia oparta na faktach i dlatego, iż tematy w nim są ciężkie.

                                                                                        Bo nie dość, iż w drugim sezonie mamy seryjnego mordercę w Atlancie, to jeszcze fabularnie przypierdolili Billowi. I chyba ta ostatnia sprawa była najcięższa. Jednakże, to nie jest sezon dla rodziców. Więc jeżeli macie dzieci, to może być Wam cholernie ciężko na to wszystko patrzeć.

                                                                                        A tak przy okazji… ja, rasistka, poczułam wielkie oburzenie na to, iż w tamtych czasach murzyni byli traktowani chujowo. Serio, w pewnym momencie poczułam autentyczną złość, bo przypominam, iż murzyni, żółci, czerwoni, biali i inni to TEŻ LUDZIE i należy im się szacunek.

                                                                                        Drugi sezon jest również tak dobry dlatego, iż zastosował pewien, bardzo prosty trik fabularny i to było – z perspektywy widza, budowy świata – genialne posunięcie. Niestety, spowodowało to też, iż widz zostaje z mocno rozgrzebaną, niedokończoną historią.

                                                                                        Ale było warto.

                                                                                        I nie tylko dla historii, ale – jak już się pewnie domyślacie – muzyki. Ona jest dosłownie drugoplanowym bohaterem, bo niby jest jej mało, ale jednak dużo. I chyba w pierwszym sezonie jest więcej, niż w drugim. Nie mniej, twórcy przede wszystkim stosują ją na końcu, czy też między rozmowami. Innymi słowy, serial jest oparty na ciszy, co buduje niesamowitą atmosferę. Niektóre odcinki mają po 1 piosence występującej w napisach końcowych, a inne – po 7 nawet. Na swoim koncie w Spotify Netflix zamieścił utwory tylko do pierwszego sezonu, ale nie martwcie się: w komentarzu link do soundtracku z 1 i 2 sezonu.

                                                                                        Co mogę Wam jeszcze powiedzieć? Mam ogromną nadzieję, iż trzeci sezon powstanie i ja bardzo, bardzo na niego czekam. Bo to jest po prostu serial wybitny.

                                                                                        Idź do oryginalnego materiału