Zsa-Zsa Korda (Benicio Del Toro) to miliarder, hochsztapler, przedsiębiorca, gangster, biznesmen, wynalazca i bóg wie co jeszcze. Wszedł w spółkę z kilkoma równymi sobie partnerami, planując wielką, jakiej człowiek nie widział, infrastrukturalną inwestycję. Kolej podziemna, transport morski, przemysł ciężki, cuda niewidy. To wszystko ma zrewolucjonizować cały świat, pomału podnoszący się po II wojennej katastrofie. Giełdowa zawierucha sprawia, iż projekt finansowo przestaje się spinać w obliczu czego Zsa-Zsa musi się spotkać z wszystkimi inwestorami. No i oczywiście wynegocjować najdogodniejsze dla siebie warunki. Podstępem, fortelem, przez przypadek, jakkolwiek. Pomóc ma mu w tym jego córka Liesl (Mia Threapleton), uduchowiona prawie-zakonnica, niecierpliwie czekająca na swoje święcenia. Zsa-Zsa również wobec niej ma konkretne plany i pomysł na jej przyszłość.
Przy nieco silniejszej dobrej woli w Fenickim układzie można odnaleźć opowieści o prawdziwych ludziach, ich troskach i wątpliwościach, duchowości, nadszarpniętych relacjach albo o takich dopiero co powstających. Na pierwszy plan wysuwa się nieistniejąca rodzinna więź między Zsa-Zsą i Leisl. Dziewczyna niechętnie odwiedza ojca po sześciu latach, bo ich style życie i wyznawane wartości różnią się biegunowo. Doświadczenie (czyt. regularne zamachy) nauczyło Kordy mieć wobec każdego ograniczone zaufanie, ale gdzieś pod skórą czuje, iż najwyższa pora, by nawiązać z kimś bliższą więź. Fatalna wizerunkowo i mechaniczna adopcja dziewięciu chłopców jest nieudolnym wyrazem tej samej potrzeby. Między tą dwójką coś się dzieje, jest między nimi pewna emocjonalna dynamika, ale jak to u Wesa Andersona. Wszystko jakby obserwowane przez lunetę, przykryte filtrem, zasłonięte przez pozy, jak domek lalek, z zaprogramowanymi, mechanicznymi ruchami, gdzie spontaniczność wyparta jest przez już nieznośny algorytm.
To samo dotyczy niebiańskich wizji, czarno-białych przerywników. Sąd ostateczny wisi nad głową Kordy i każda kolejna nieudany atak na jego życie zbliża go do podsumowującego rachunku sumienia. ale i tam dominuje żart, przesada, satyra i andersonowska ironia. Transcendencja to ułomna i pracująca na identycznym silniku absurdu. Pustka w ładnym opakowaniu, oprószona brokatem i śmiertelnie przez Andersona wyeksploatowana.
W Fenickim układzie jest wszystko to, za co Wes Anderson został zauważony i uwielbiony. Teraz jednak dokładnie z tych samych powodów jest odrzucany i zapominany. Każdy kadr jak modowego katalogu. Tak, ale w tych pozach i gestach nie ma już żadnej prawdy. Pastelowe kolory i matematyczna kompozycja. Tak, ale razem z nimi ginie przypadkowość i naturalizm. Dwie siły, dzięki którym kino może porwać i zaangażować. W napisach największego kalibru filmowe gwiazdy? Tak, ale przez Wesa Andersona to zepchnięte na margines ozdobniki recytujące linijki absurdalnych dialogów. Dla żartu, dla zgrywy, od tak i byle jak.
Wes Anderson doskonale niby wie, co robi, ale niestety nieszczęśliwe zbłądził. Fenicki układ jest kolejnym przykładem artystycznej stagnacji reżysera Grand Budapest Hotel. Paradoksem jest, iż kino o takich twórczym potencjale (od zdjęć, przez kostiumy, scenografię, montaż i muzyce) jest obrazem kreatywnego lenistwa i lęku przed otwarciem się na nieskończony zbiór filmowych środków wyrazu. Fenicki układ to układ zamknięty. Piaskownica, w której dobrze bawi się tylko Wes Anderson.