Pamiętacie „Fatalne zauroczenie”? Niezły, acz kiczowaty thriller z Michaelem Douglasem i Glenn Close? Jego serialowa wersja poszła nieco innym tropem – ambitnym, ale czy udanym?
Z dzisiejszej perspektywy „Fatalne zauroczenie” w reżyserii Adriana Lyne’a jawi się trochę jako film niewykorzystanych szans. Oczywiście nie zamierzam odbierać mu kasowego i artystycznego sukcesu (zgarnął m.in. sześć nominacji do Oscara, w tym dla najlepszego filmu, reżysera i aktorki), ale warto przy tym pamiętać o okolicznościach jego powstania. A konkretnie o zmienionym zakończeniu, które w ostatecznej wersji okazało się znacznie bardziej efekciarskie, niż pierwotnie planowano, co mogło pomóc filmowi w box offisie, ale bez dwóch zdań pozbawiło historię głębi. Czy serial to próba jej przywrócenia?
Fatalne zauroczenie to serialowa wersja filmu z lat 80.
Na pierwszy rzut oka zdecydowanie można tak sądzić, bo nowe „Fatalne zauroczenie” (widziałem przedpremierowo całość) od początku przyjmuje inną perspektywę niż oryginał, szukając równowagi między sensacją i jej podłożem, a wręcz skupiając się na tym drugim. Problem w tym, iż im bardziej zagłębiamy się w nowoczesną wizję tej opowieści zaproponowaną przez Alexandrę Cunningham („Dirty John”) i Kevina J. Hynesa („Perry Mason”), tym wyraźniej widać jej wady.
Uwspółcześniona fabuła startuje w momencie, gdy Dan Gallagher (Joshua Jackson, „The Affair”), swego czasu gwiazda biura prokuratorskiego w Los Angeles i murowany kandydat na sędziego, zostaje warunkowo zwolniony z więzienia po piętnastoletniej odsiadce za morderstwo Alex Forrest (Lizzy Caplan, „Masters of Sex”), z którą kiedyś łączył go przelotny romans. Starając się stanąć na nogach i naprawić relacje z dorosłą już córką Ellen (Alyssa Jirrels, „Tak to widzimy”), mężczyzna będzie również próbował oczyścić swoje imię, wracając pamięcią do zdarzeń sprzed lat.
My zaś na przestrzeni ośmiu odcinków będziemy się cofać w czasie wraz z nim, równocześnie z teraźniejszą śledząc też przeszłą narrację, w której poznamy okoliczności pierwszego spotkania pary kochanków i tego, co działo się po nim. A dokładnie rzecz biorąc obsesji, jakiej nabiera na punkcie Dana Alex, zagrażając jego perfekcyjnemu życiu z żoną Beth (Amanda Peet, „Dirty John”) i małą Ellen (Vivien Lyra Blair, „Obi-Wan Kenobi”). Czym to się skończy, wiemy. A może jednak nie do końca?
Fatalne zauroczenie to historia obsesji pozbawiona pasji
Nietrudno się domyślić, iż serial będzie najdłużej jak się da zwodził widzów w kwestii rozwiązania zagadki, z grubsza jednak trzymając się w tej kwestii znanych rozwiązań. Tym, co zostało znacznie rozbudowane względem oryginału, są towarzyszące sprawie okoliczności, które pozwolą nam znacznie lepiej poznać Dana i Alex, oferując tym samym szerszą perspektywę na przedstawione wydarzenia. Przynajmniej w teorii.
Z praktyką jest niestety gorzej, ponieważ próba postawienia pod tą historią solidnych fundamentów i obudowania jej ważkimi treściami kompletnie spala na panewce. I wcale nie trzeba czekać do samego końca, żeby się o tym przekonać, bo serial znacznie wcześniej udowadnia, iż wszystkie padające w nim hasła są tylko pustymi słowami, w dodatku ani szczególnie odkrywczymi, ani sprawnie wplecionymi w fabułę.
Ta natomiast momentami przypomina piekielnie nudny wykład, z którego nie wynosi się niczego ponad podręcznikową wiedzę, serwowaną tu głównie za pośrednictwem studiującej psychologię Ellen (przygotujcie się na dużą porcję Junga). Ja rozumiem, iż „Fatalne zauroczenie” aż się prosi o nadanie mu intelektualnej głębi i analizę psychologiczną bohaterów, ale na litość – niechże się coś dzieje! Przecież to nie tak, iż albo dostaniemy seks, sensację i fajerwerki, albo ich logiczne uzasadnienie. Poprawcie mnie, jeżeli się mylę, ale wydaje mi się, iż jedno naprawdę można połączyć z drugim, a zaryzykuję choćby twierdzenie, iż było już kilka seriali i filmów, które to uskuteczniły. Cóż, najwyraźniej twórcy są innego zdania.
Fatalne zauroczenie cierpi także z braku chemii
Efektem ich, nomen omen, fatalnych zabiegów jest z kolei to, iż fabuła oryginalnie po brzegi wypełniona (nie tylko) seksualnym napięciem, tutaj została całkowicie pozbawiona pazura. Dość powiedzieć, iż bezpłciowy romans dwojga bohaterów wygląda jak całkiem grzeczna schadzka, zamykając się w gruncie rzeczy w jednym odcinku. Potem zostaje po nim głównie konsternacja, wywołana często zupełnie niewspółmiernymi do sytuacji, czasem wręcz absurdalnymi konsekwencjami. Tak jakby myślano, iż wystarczy sparować jedno z drugim, a reszta zrobi się sama.
No nie, to tak nie działa i niestety „Fatalne zauroczenie” jest najlepszym przykładem tego, jak twórcze oczekiwania potrafią czasem rozminąć się z rzeczywistością. Widać to bardzo dobrze po parze odtwórców głównych ról, którzy cierpiąc na absolutny brak chemii, ściągają jeszcze silniej na dno już mocno nabierający wody okręt.
Bo cóż z tego, iż ani Caplan, ani Jacksonowi pod względem aktorskim nie da się niczego zarzucić (zwłaszcza ona ma kilka scen, w których potrafi błysnąć, podkreślając samotność Alex i czyniąc ją bardziej ludzką), skoro emocje między ich bohaterami, zamiast wrzeć, mają co najwyżej pokojową temperaturę? Trudno w takich okolicznościach osiągnąć zamierzony efekt fabularny, a jeszcze trudniej wywołać w widzach reakcję inną niż wzruszenie ramion, także w tych najbardziej dramatycznych momentach. Zestawienie z dziką żądzą i szaloną pasją, jaką mieli w filmie Michael Douglas i Glenn Close, z litości przemilczę.
Fatalne zauroczenie to nikomu niepotrzebny remake
Nie da się natomiast przejść obojętnie wobec faktu, iż serialowe „Fatalne zauroczenie” nie spełnia ostatecznie żadnej ze swoich obietnic. Pogłębiona względem oryginału psychologia postaci tonie w banałach. Żadne z bohaterów nie przechodzi rewolucji – czy choćby ewolucji. Dan nie staje się nagle czarnym charakterem tej historii (nawet mimo iż jest uprzywilejowanym białym facetem!), a Alex mimo bardziej subtelnego przedstawienia, nie wychodzi z roli „tej złej”. Wreszcie sam serial nie ma do powiedzenia niczego szczególnego, prześlizgując się po paru łatwo nasuwających się tematach (choroby psychiczne, cancel culture, fascynacja mordercami), żeby zawsze wracać do prostej i bezpiecznej podstawy oraz najbardziej oczywistych rozwiązań.
Co powiedziawszy, trzeba podkreślić, iż produkcja Paramount+, której powstanie było przecież w jakimś stopniu uzasadnione próbą „naprawy” i dopasowania oryginału do nowych czasów, w stu procentach poległa na tym froncie. Trudno się bowiem doszukać choćby jednego logicznego argumentu mogącego postawić nowe „Fatalne zauroczenie” nad poprzednikiem, no chyba iż uznać za taki posiadanie aż dwóch zakończeń, jednego głupszego od drugiego (w tym momencie cieszę się z tego, iż piszę bezspoilerową recenzję). O ile nie macie dziwnej potrzeby, żeby je poznać, radzę jednak pozostać przy filmie. Tam choćby wady mają swój urok.