Exegi monumentum

filmweb.pl 2 tygodni temu
Zdjęcie: plakat


Po seansie "Alphy" mogę już z całą pewnością stwierdzić, iż bohaterki filmów Julii Ducournau mają w życiu ostro przerąbane. Zacznijmy od "Mięsa": dehumanizujące rytuały inicjacyjne, które Justine przechodzi na studiach weterynaryjnych budzą w niej morderczo-kanibalistyczne żądze. Słabo, ale może być gorzej. W "Titane" mała Alexia doprowadza do kraksy samochodowej, w wyniku której kończy jako posthumanistyczna zabójczyni z metalową płytką w głowie. Kto da więcej? "Alpha": przez amatorski tatuaż zrobiony po pijaku na imprezie, trzynastoletnia Alpha najprawdopodobniej zaraża się śmiercionośnym wirusem, rozpoczynając przy tym kolejną falę zarazy i masowej histerii. Jak widać, Ducournau ma w zwyczaju naznaczać swoje protagonistki niszczycielskim fatum. Nie wynika to jednak z sadystycznej fanaberii – filmowczyni umieszcza Justine, Alexię i Alphę w sytuacjach granicznych, bo chce, by odkryły, kim tak naprawdę są, a przy okazji eksploruje też własne lęki. "Alpha" to zarazem najmniej udane i najbardziej osobiste dzieło w portfolio Francuzki, które zaskakująco dobrze sprawdza się jako symboliczne domknięcie trylogii o śmierci niewinności i cielesnym przebudzeniu.

Ducournau powraca do Cannes jako druga w historii konkursu kobieta uhonorowana Złotą Palmą i zarazem jedna z najmłodszych laureatek tej prestiżowej nagrody. Kawał presji. Jest w filmie scena, która dobrze ów ciężar oczekiwań ilustruje. Przytłoczona brutalną rzeczywistością Alpha (Mélissa Boros) ma wrażenie, iż jej świat niebezpiecznie się kurczy. W wizji na granicy jawy i snu sufit osuwa się na nią powoli, a dziewczyna chowa się z przerażeniem pod kołdrę, czekając biernie na rychły koniec. Choć całość okazuje się jedynie koszmarem, trudno nie dostrzec w nim pewnej autobiograficznej prawdy. Błądząc w meandrach bujnej wyobraźni, pełnej siermiężnych metafor, otwartych pytań i słodko-gorzkich niedopowiedzeń, Ducournau przygląda się własnemu doświadczeniu dojrzewania w cieniu epidemii AIDS. Cząstkę siebie wkłada w postać buntowniczej nastolatki, która dopiero za sprawą feralnego tatuażu staje się świadoma swojej cielesności i jej śmiertelnego wymiaru. Wyryty na ramieniu inicjał przybiera funkcję katalizatora akcji oraz zbiorowej paniki – od dzisiaj strach ogarnia życie Alphy, a film przybiera postać achronologicznej łamigłówki.

Transgresyjna fascynacja Francuzki ludzką anatomią unaocznia się w "Alphie" niesłychanie szybko. Najpierw widzimy pokłutą od strzykawek rękę wujka dziewczyny, Amina (Tahar Rahim); później jej obryzgane tuszem i krwią obolałe ramię, a na końcu marmurowe wybroczyny, które pojawiają się u nosicieli tajemniczego wirusa. Ich kamienne oblicze – fascynująco piękne i zaskakująco kruche – może być prostą metaforą trawiącej społeczeństwo obojętności, ale może równie dobrze oznaczać wielkie "nic". Ducournau chyba ma dość ukrytej symboliki i zabawy z widzem w filozoficzną zgaduj- zgadulę. Nieważne, skąd wzięła się letalna zaraza, kto ją przyniósł, ani choćby to, w jaki sposób się rozprzestrzenia. Chodzi o mechanizm masowej hipochondrii ogarniającej wszystkich bez wyjątku; o lęk miażdżący logikę działania i międzygeneracyjną traumę, którą jedne pokolenia przekazują w spadku drugim. "Alpha" może równie dobrze traktować o epidemii AIDS, co pandemii koronawirusa – to uniwersalny portret ludzkiej walki o przetrwanie i zaniku empatii, a także przypomnienie o błędach, jakie wciąż popełniamy, ulegając zbiorowej panice.

Ducournau, zamieniając chorych w monumentalne pomniki, z jednej strony estetyzuje śmierć, z drugiej po prostu oddaje hołd wszystkim poległym jej zakładnikom. Oko kamery lustruje skamieniałe ciała bez cienia sensacji czy odrazy, udowadniając, iż francuską reżyserkę dużo bardziej interesuje katarktyczny i coming-of-age'owy potencjał historii niż body-horrowe eksperymenty rodem z "Mięsa" czy "Titane".

"Alpha" to przez cały czas kino niezwykle haptyczne i wisceralne, którego nośnikiem wspomnień i emocji jest ciało. Gdy Matka Alphy (Golshifteh Farahani) odkrywa amatorski tatuaż córki, uśpiony w niej od lat matczyny lęk przed stratą momentalnie odżywa. Poznajemy wówczas tragiczną historię walczącego z uzależnieniem Amina, który wprowadza w życie bohaterek energetyzujący chaos. Ten sam chaos ogarnia też formę narracji, która – naśladując niezgrabne działanie ludzkiej pamięci – konfunduje jednocześnie widzów i samą protagonistkę filmu. Alpha potyka się o powracające wciąż wspomnienia i traumy, a laureatka Złotej Palmy – o własne reżyserskie decyzje. Rozciągnięte do granic możliwości sekwencje muzyczne z utworami Portishead, Nicka Cave'a czy Tame Impali obnażają jedynie momenty, w których Ducournau nie do końca wie, co chce nam adekwatnie przekazać.

Finalnie "Alpha" broni się swoją wyjątkowością i eksperymentalną formą ekspresji, choć wystawia przy tym widzów na ogromną próbę cierpliwości. Filmowczyni może i wciąż opowiada o tym samym, ale teraz przynajmniej sięga po zupełnie nowe środki wyrazu, serwując nam doprawiony kinem gatunkowym wstrząsający dramat rodzinny. Portretując trójkę zagubionych dusz, Ducournau opowiada wpierw o druzgocącej walce z przeznaczeniem, dalej o odpuszczaniu i wreszcie o bolesnym godzeniu się ze śmiercią. Tę zestawia z żądzami młodości i kiełkującą w Alphie seksualnością, która według reżyserki – tak jak i miłość w czasach zarazy – może okazać się jedynie kolejną formą fizycznej opresji.
Idź do oryginalnego materiału