Apostezjon: Wir pamieci, Rozpad połowiczny, Mord założycielski”
SuperNowa, Warszawa 2010,
Edmund Alojzy Wnuk – Lipiński (1944 – 2015)
„Ira zżył się z tymi głosami; czuł się w swoim domu naprawdę dobrze. Znacznie lepiej, niż w jakimkolwiek innym miejscu. Nie lubił specjalnie ludzi, co nie znaczy, by odnosił się do nich wrogo. Po prostu wolał być z sobą. Wiedział, czego może się po sobie spodziewać. A inni ludzie są tacy nieobliczalni; nigdy nie wiadomo, co naprawdę myślą, nigdy nie można mieć absolutnej pewności, iż zachowają się tak, a nie inaczej. Jest się częścią ich świata, czy się tego chce, czy nie. Co innego automat. Zachowuje się ściśle według programu, a program można dowolnie modelować. Lubił swój dom, lubił do niego wracać. Obcowanie ze skomplikowaną materią realnego świata pozwalało mu pełniej cieszyć się powrotami do domu. Pozwalało też wprowadzać do domowego programu życia pewne innowacje. Bezpieczne innowacje, bowiem nie naruszały one jego osobowości, ale pozwalały mu ją kształtować zgodnie z jego własną wolą, a nie na skutek mniej lub bardziej przypadkowych interakcji z innymi ludźmi. A czyż istotą człowieczeństwa nie jest umiejętność panowania nad przypadkami? Ów realny, harmonijny w zasadzie, ale niezupełnie stabilny świat nie mógł konkurować z jego własnym światem, stworzonym przez niego i jemu tylko podporządkowanym. Ot, choćby ta pielęgniarka, Annie — Ira spojrzał na nią niechętnie. — Siedzi zwinięta w fotelu i czyta, ale kto może wiedzieć, co ona zrobi za chwilę? Ira znów spojrzał na Ann, która oderwała na chwilę wzrok od książki.” – cytat pochodzi z pierwszego tomu: „Wir pamięci”
"Przynależność do Zespołu była aktem swoistej nobilitacji intelektualnej. Świadczyła bowiem o tym, iż praca naukowa jest użyteczna dla społeczeństwa, pomaga w utrzymywaniu jego harmonii, w optymalnym zaspokajaniu potrzeb społecznych. Pomyślne przejście ogniowej próby użyteczności było, a przynajmniej powinno być, ambicją każdego uczonego. Czyż nie jest tak, iż praktyka społeczna jest ową ostatnią instancją, która orzeka o słuszności podjętych wysiłków badawczych?"
„Ira uświadomił sobie, iż oto znów nawiedziła go dziewczyna ze snu. Zbyt natarczywa była ta wizja, aby mógł dłużej w niej tkwić. Otworzył oczy i dostrzegł uważny wzrok Ann.
— Kochanie, czy dobrze się czujesz?
— Nic mi nie jest — odparł opryskliwie. Zapanowało milczenie. Po chwili odezwał się: — Posłuchaj lepiej brzęczenia pszczół. Zbierają miód tak samo, jak sto i dwieście lat temu. Czy przed powstaniem Apostezjonu pszczoły były tak samo pracowite?
Ann wzruszyła ramionami, zaś Ira ciągnął dalej:
— Też zbierały miód. Zupełnie nie zauważyły naszej Wielkiej Zmiany. A jednak teraz jakoś lepiej pasują do krajobrazu. Nie sądzisz?
— Przedtem też były kwiaty — rzekła niepewnie.
— Były, oczywiście, ale w przeważającej części bezużytecznie więdły. Bezużytecznie — smakował to słowo. — Nie były włączone do programu optymalizacji wykorzystania zasobów naturalnych. Popatrz, jakie to śmieszne. Jedynie pszczoły wiedziały wówczas, iż kwiaty nadają się do praktycznego wykorzystania. Pokazały nam, iż wszystko można wykorzystać. Trzeba tylko znaleźć tę jedną, choćby na pozór nieważną i głęboko ukrytą funkcję użytkową. I już znajduje się racja bytu dla rzeczy pozornie bezużytecznej… Słuchaj, czy ja… — zawahał się — czy ja mogę być niebezpieczny dla otoczenia?”
Bracia
„Długi nacisnął wyłącznik i w pokoju zapanowała cisza. Wszystko, jak do tej pory, szło dobrze. Byłby gotów stwierdzić, iż o tych specach krążą mity, które on, Długi, w tak prosty sposób rozwiał, gdyby… No właśnie! Gdyby nie ta zadra, to coś, co mąciło jego radosny nastrój. Wiedział, kto stoi po przeciwnej stronie. Znał tego człowieka niemal równie dobrze, jak siebie. Wiedział, do czego tamten jest zdolny. Zdawał sobie sprawę, iż ma szanse tylko wówczas, gdy zdoła załatwić swoje sprawy, nim tamten otrząśnie się z zaskoczenia. Tamten, tamten… Nie mógł nazywać go inaczej, nie mógł myśleć o nim jak o swoim bracie. Zresztą, więzy krwi nic nie znaczą, bowiem wszyscy mieszkańcy Apostezjonu są braćmi i siostrami, a jedynym odstępstwem od tej reguły są — zazwyczaj krótkotrwałe — pary małżeńskie, łączące się w celu spłodzenia potomstwa. Ich jednak spłodzili ci sami rodzice, a więc byli niejako braćmi pełnej krwi, co początkowo skłaniało ich ku sobie nad wyraz silnie.”
„— Prawo… prawo… — Pastylka wprawiła Webba w filozoficzny nastrój. — Cóż to jest prawo? To umowa silniejszego ze słabszym. Silniejszy umawia się ze słabszym, iż w określonej sytuacji będzie go traktował w określony sposób. My jesteśmy dla ciebie prawem. I umawiamy się z tobą, iż nie będziemy odpowiadali na pytania. Zgoda?
Matilda poruszyła się gniewnie.
— No widzisz — rzekł Webb triumfująco. — Nie protestujesz, więc się zgadzasz. A zatem nasza umowa weszła w życie.”


„Moje oczekiwania były związane z przyszłością dziecka, a ona zredukowała je do zera. Oczekiwania tego nieszczęsnego CK-80 wiązały się z postawą jego przyjaciela, który był dla niego wzorem. Z niego czerpał swoją siłę i ona musiała mu tę siłę zabrać. CK-80 rzucił się na nią, bo zaczął nienawidzić swojego przyjaciela. Teraz, po czuwaniu, będzie nienawidził siebie. Ze mną była bardziej skomplikowana sprawa. Nie mogłam darzyć nienawiścią dziecka, któremu inni mieli zgotować taki los. Dlatego Rolland wyznaczyła mi czuwanie z dzieckiem. Pierwszą noc zniosłam dobrze. Jak się bardzo chce, to można dużo wytrzymać. Druga noc była trudniejsza, bo zaczęłam przysypiać, a to nie pozwalało spać dziecku. Zadawałam mu ból, więc dziecko płakało. Uciszałam je, ale wtedy zasypiało. Ból i krzyk to jest to, co najbardziej zapamiętałam z drugiej nocy. Trzeciej nocy nad ranem byłam zupełnie otępiała; myślałam tylko o zlikwidowaniu przyczyny mojego bólu. Podeszłam do śpiącego dziecka, nienawidziłam go; ten przyszły tebek już jako niemowlę zaczął innym zadawać ból. Nie wiedziałam, co robię, ręce same wyciągnęły się w jego stronę i… — głos jej się załamał, rzuciła się na łóżko i wybuchnęła płaczem. Jorgen w milczeniu gładził jej włosy, tymczasem Claire mówiła dalej rozedrganym głosem: — Odratowali dziecko i zabrali z Ośrodka. Już im nie było potrzebne.”
"Zapatrzenie w przeszłość pozbawia was kontaktu z teraźniejszością. Tak, to właśnie jest temporalizacja, życie czasem minionym — dodał z naciskiem.."
„— Powiedział pan — podjął Nemeczek — iż ten człowiek złożył dzisiaj meldunek.
— Tak. Donosi nam, iż sytuacja w Strefie przedstawia się nieco inaczej, niż wszyscy sobie wyobrażaliśmy. Przede wszystkim, jak już powiedziałem, są tam ludzie, dużo ludzi. Dokładnej liczby nie udało mu się ustalić, ale możemy przyjąć jako wiarygodną liczbę niespełna trzy tysiące osób. Ci ludzie mają żywność i wodę.
— Żywność i wodę? — Nemeczek przystanął zdumiony.
— Skąd? Przecież automaty spożywcze nie działają.
— Na terenie Strefy, o czym nie wiedzieliśmy, zlokalizowany był duży magazyn żywnościowy temporystów. Ponadto, o czym wiemy doskonale, temporyści od dawna trudnią się procederem produkcji naturalnej żywności. Wie pan, profesorze, drobna hodowla zwierząt, produkowanie różnych napojów alkoholowych, rozdrobniona, a zatem trudna do kontroli, uprawa warzyw i owoców. Trzeba im przyznać, iż są mistrzami w dziedzinie kamuflażu produkcji żywności. Nie potrzebują do tego wielkich fabryk, bo żywność ta, za przeproszeniem pana profesora, składa się z produktów naturalnych. Zresztą oni programowo odrzucają syntetyki, może poza niektórymi tabletkami tonizującymi.
— Chce pan powiedzieć, iż ci, co pozostali, nie są już zależni od automatów spożywczych?
— Tak to niestety wygląda.
— A woda? Przecież w Strefie nie działają wodociągi.
— Wykopali studnie.
— Elektryczność?
— Nasz agent stwierdza, iż do uruchomienia pierwszych agregatów prądotwórczych potrzeba im jeszcze kilku dni.
Nemeczek usiadł ponownie w fotelu i przykrył twarz rękoma. Taki obrót sprawy był najmniej pożądany. Wyglądało na to, iż Niewidzialny, o którego dobroci tak sugestywnie pisał ten nieszczęsny SK-22, zakpił z niego.
— To, co pan mówi — powiedział z namysłem — rzeczywiście zmienia sytuację, która, według założeń, już powinna być opanowana. Jest jednak pewna niejasność w doniesieniach pańskiego człowieka. Przecież zwykły tłum nie znających się nawzajem osób nie jest zdolny do zorganizowanych działań. Ktoś tym musi kierować! Kto to jest?
— Ma pan rację, profesorze, iż do takich skoordynowanych działań potrzebna jest organizacja. Ci, którzy pozostali w Strefie, zorganizowali się bardzo szybko. Mają już teraz coś na kształt warstwy przywódczej, której polecenia wykonują bez zwłoki.”
"Wszystkie te uczucia były u nich sprowadzone do średniej, ani za silne, ani za słabe. A jeśli któreś z nich wymknęło się spod kontroli, to natychmiast równowagę przywracała odpowiednia na tę okazję pastylka, która niby owczarek zaganiała niesforne uczucie do stada. To było życie w pastylce; zaprogramowane optymalnie, równomiernie nasycone nieznacznymi stresami. "