JON MOORE: Na szczęście nie tak często. Ale Halloween to dla mnie szczególny moment w roku, bo wtedy zwykle robię specjalny make-up dla siebie samego. Nie tylko to lubię, ale traktuję także jako trening swoich umiejętności, bo wymaga to innego rodzaju skupienia niż nakładanie charakteryzacji na aktora.
Za kogo się pan przebiera?
Prawie zawsze za zombie. zwykle mam w domu pod ręką jakieś skrawki sztucznej skóry, które zostały z planów filmowych, sztuczną krew. Wybieram to, co dostępne, przyklejam na twarz, dodaję charakteryzację i gotowe. Co roku wyglądam trochę inaczej, bo przychodzi do nas dużo dzieciaków z sąsiedztwa i zawsze chcę je jakoś zaskoczyć.
Jest pan tak dobry w swoim fachu, iż zastanawiam się, czy czasami te dzieciaki się pana naprawdę nie boją.
To raczej rodzice wyglądają na zaszokowanych. Dzieci nie widzą realizmu charakteryzacji, ale postać, którą znają z popkultury, i zawsze chętnie rozmawiają ze mną o zombie.
Co sprawiło, iż zajął się pan charakteryzacją filmową, szczególnie tą związaną z horrorem i fantastyką?
Charakteryzacja to dla mnie sztuka opowieści. Nie chodzi tylko o to, jak wygląda dana postać, ale o to, jaką historię niesie ze sobą charakteryzacja. Dla mnie wszystko zaczęło się od komiksów, które czytałem w młodości. Nie zawsze mogłem kupić kolejne wydania, więc wymyślałem sobie nowe opowieści z ulubionymi bohaterami. Potem zacząłem oglądać horrory z moim tatą. Siadałem obok niego na sofie i wieczorami oglądaliśmy straszne filmy. To wtedy pojawił się w mojej głowie pomysł, iż sam chciałbym tworzyć takie potwory, jakie oglądałem na ekranie telewizora. To była jedyna praca, jakiej kiedykolwiek chciałem.
Były jakieś filmy, które zrobiły na panu szczególne wrażenie?
Głównie klasyki z lat 80., zwłaszcza „Amerykański wilkołak w Londynie” Johna Landisa. I oczywiście pierwszy „Obcy” Ridleya Scotta: scena, w której chestburster rozrywa klatkę piersiową Johna Hurta, wywołała u mnie traumę na długi czas. Przez lata nie mogłem tej sekwencji oglądać, ale zawsze miałem ją w pamięci jako efekt fenomenalnej współpracy charakteryzatorów, twórców efektów specjalnych i aktorów.
Czytaj też: Co oglądać w halloween? Wybieramy straszne filmy na straszne czasy
Jak uczył się pan sztuki charakteryzacji?
Wiele osób pracujących w tym zawodzie jest samoukami. To kwestia wypracowania własnych metod działania, a tego można się nauczyć, przede wszystkim testując różne rozwiązania, łączenie materiałów, technik itp. Chodziłem do szkoły artystycznej, gdzie starałem się cały czas robić rzeczy związane z filmem. Uczyłem się tworzyć rekwizyty, budować dekoracje filmowe i teatralne, projektować kostiumy. Robiłem make-up, dzięki czemu nauczyłem się, jak trzeba traktować skórę, jak reaguje ona na różne kosmetyki. Robiłem peruki i protezy. Całą tę wiedzę potrafię teraz wykorzystać na planie.
Miał pan wtedy jakichś mistrzów, od których starał się pan uczyć?
Bacznie obserwowałem to, co robią legendy tego zawodu, takie jak Tom Savini (znany m.in. z pracy przy „Świcie żywych trupów” czy serii „Piątek trzynastego”) i Rick Baker („Ed Wood”, „Faceci w czerni”). Ale największym nauczycielem był dla mnie Dick Smith. Nie bez powodu w branży nazywa się go „ojcem chrzestnym charakteryzacji”. Stworzył wiele technik, które są używane do dziś, pracował m.in. przy „Egzorcyście”, „Ojcu chrzestnym” i „Taksówkarzu”, dostał Oscara za „Amadeusza”, ale przede wszystkim drzwi do jego pracowni były zawsze otwarte dla młodych ludzi, którzy chcieli się nauczyć zawodu. Zawsze chętnie dzielił się swoją wiedzą. Zmarł kilka lat temu, ale pozostaje dla mnie wzorem: nigdy nie osiągnę tak mistrzowskiego poziomu, ale nauczył mnie także tego, iż ważne w tym zawodzie jest wzajemne wsparcie i dzielenie się swoimi doświadczeniami, bo w ten sposób wszyscy możemy być tylko lepsi.
Pracował pan przy różnorodnych filmach, od niskobudżetowych horrorów po wielkie superprodukcje. Co jest większym wyzwaniem?
Filmy o małym budżecie stawiają większe wymagania, ale głównie dlatego, iż masz do dyspozycji bardziej ograniczone środki. Więc czasem praca przy nich wymaga kombinowania, próbowania nowych rozwiązań, które pozwolą osiągnąć dobry efekt mniejszym kosztem. Na planie superprodukcji dostajesz wszystkie zabawki, jakie chcesz. Możesz się lepiej przygotować. Ale jednocześnie ta praca staje się bardziej nieprzewidywalna. W grę wchodzi tyle różnych zmiennych, iż czasami plan pracy zmienia się z dnia na dzień, trzeba być przygotowanym na większy stres i większe wymagania.
A czy cyfrowe efekty specjalne są dla pana przeszkodą czy pomocą w pracy?
Och, zdecydowanie efekty komputerowe bardzo ułatwiają nam pracę na planie. Czasami choćby przy najlepiej zaplanowanym projekcie zdarza się, iż jakiś element charakteryzacji zmyje się lub odpadnie podczas zdjęć. Kiedyś trzeba byłoby robić kolejne duble, powtarzać całe ujęcia. Teraz można takie błędy szybciej, łatwiej i taniej poprawić dzięki efektom specjalnym. Ale przede wszystkim możemy myśleć inaczej o całej wizji artystycznej. Dzięki współpracy charakteryzatorów i działu efektów można tworzyć projekty, które wcześniej nie byłyby możliwe. Zawsze w takiej sytuacji przywołuję „A.I. Sztuczną Inteligencję” Stevena Spielberga: to doskonały przykład modelowej współpracy pionu charakteryzacji i specjalistów od efektów cyfrowych. Ten film ma prawie ćwierć wieku, ale pod tym względem wcale się nie zestarzał.
Czytaj też: Wrestling jako metafora życia. Co obejrzeć po „Smashing Machine”?
Z którym z reżyserów najlepiej się panu współpracowało?
Nie wartościuję tego, za to czerpię satysfakcję z patrzenia, jak radzą sobie na planie z codziennymi wyzwaniami. Patrzę, jak współpracują z aktorami i z ekipą techniczną. Którzy są perfekcjonistami nie znoszącymi sprzeciwu, a którzy dają swojej ekipie więcej swobody. Ridley Scott, u którego pracowałem na planie „Robin Hooda”, to bardzo wymagający reżyser. Wielki artysta z bardzo precyzyjną wizją. Wie, czego chce, i wymaga, by wszystko było według jego planu. A z drugiej strony James Gunn, twórca „Strażników Galaktyki” i „Supermana”. Geniusz, który też ma wszystko precyzyjnie poukładane, sam robi storyboardy każdej ze scen, wchodzi na plan zdjęciowy z konkretnym celem, który chce osiągnąć. A jednocześnie zostawia trochę przestrzeni dla ekipy, czasem pozwala aktorom improwizować. Wie, iż zawsze można powtórzyć ujęcie, a jednocześnie wierzy, iż ktoś zrobi coś zaskakującego, o czym on jako reżyser nie pomyślał, a co może sprawdzić się w gotowym filmie.
Media często opisują pracę na planie z punktu widzenia aktora, który musi siedzieć godzinę, dwie, pięć w fotelu charakteryzatora. Ale dla was to równie ciężka praca, może choćby cięższa, bo musicie często znosić trudne charaktery hollywoodzkich gwiazd.
Gdy pracuje się codziennie z konkretną osobą, zaczyna się ją nieźle poznawać. Klucz do dobrej współpracy to nauczyć się rozpoznawać nastroje. Wiedzieć, kiedy gwiazdy mają ochotę pogadać, a kiedy siedzieć cicho. Rozpoznawać, kiedy potrzebują chwili przerwy, bo nie wszyscy powiedzą o tym wprost. Trzeba pozwolić im dowodzić w tej sytuacji. Oczywiście jako charakteryzatorzy musimy być cały czas skupieni na pracy, na tym, by wszystkie kolory były dopasowane, by make-up był trwały, spójny z kręconymi wcześniej scenami itp. A jednocześnie pełnimy dodatkową funkcję kogoś w rodzaju terapeuty. Zwłaszcza gdy aktorzy chcą się wygadać, a zdarza się, iż mówią rzeczy bardzo osobiste. I zdaję sobie sprawę, iż ich zadanie jest w tej konkretnej sytuacji trudniejsze: my skupiamy się na pracy, oni siedzą w fotelu. Cztery godziny bez ruchu potrafią być niezwykle nudne.
Zdarzył się panu jakiś wyjątkowo trudny we współpracy aktor?
Trudny nie, ale z pewnością onieśmielający był F. Murray Abraham. Wspaniały aktor, który doskonale wie, jak efekt chce osiągnąć, więc ma olbrzymie wymagania wobec charakteryzatorów i kostiumografów. Nie było łatwo zrobić charakteryzację tak, żeby był w pełni zadowolony, zwłaszcza iż mnie nie znał, nie wiedział, co potrafię. Ale udało nam się przełamać dystans i poszło wszystko dobrze. Zdarzają się aktorzy, którzy domagają się nagle zmian w swojej charakteryzacji, czasami między jednym a drugim ujęciem. Dla nas jednak decydujące jest zdanie reżysera: ostatecznie służymy wypełnieniu jego wizji. Niedawno miałem taką sytuację, iż aktor powiedział mi: „Zmień to i to, rozmawiałem z reżyserem, zgodził się”. Pierwsza rzecz, jaką trzeba zrobić, to telefon do reżysera. I okazało się, iż żadnej rozmowy na temat zmian w charakteryzacji nie było.
Pracował pan przy wielkich widowiskach w rodzaju „Strażników Galaktyki”, „Batmana”, „Deadpoola i Wolverine’a” czy „Supermana”, a także przy serialach takich jak „Gra o tron” czy „Wiedźmin”. Czuje się pan spełniony jako charakteryzator?
Jeszcze nie. Jednak dlatego, iż po prostu ta praca wciąż sprawia mi olbrzymią radość. Kocham wyzwania, jakie przede mną stawia, i nieważne, czy to będzie „Superman”, czy niskobudżetowy horror. Po prostu uwielbiam wchodzić na plan o drugiej nad ranem, siadać przy swoim warsztacie z kubkiem kawy i zastanawiać się, co przyniesie nadchodzący dzień. Bo plany podczas pracy nad filmem nieustannie się zmieniają, a ja wciąż chcę czuć ten dreszcz emocji. Lubię wchodzić w nieznane.
Rozmawiał Jakub Demiańczuk
***
Jon Moore – brytyjski charakteryzator filmowy. Pracował m.in. przy filmach z cyklu „Strażnicy Galaktyki”, „Avengersach”, „Batmanie” i „Supermanie”, a także przy najnowszym filmie Yorgosa Lanthimosa „Bugonia”. w tej chwili pracuje m.in. nad filmami „Supergirl” oraz „Władcy wszechświata”. W Polsce gościł na zaproszenie Warszawskiej Szkoły Filmowej.



