Czy bardziej przyziemny klimat to odpowiedź na pogłębiające się problemy uniwersum Marvela? „Echo” otwiera w nim nowy rozdział, a my sprawdzamy, czy to adekwatny kierunek.
Pierwszym, co zobaczycie, oglądając „Echo„, będzie nieznany do tej pory baner Marvel Spotlight. Pod tym właśnie szyldem ukazywać się mają bardziej przyziemne, skupione na postaciach historie, w mniejszym stopniu powiązane z główną fabułą MCU, a dzięki temu zrozumiałe choćby dla widzów, którzy dziejów uniwersum szczególnie wnikliwie nie śledzą. Krok w dobrą stronę?
Echo – o czym jest nowy serial Marvela i Disney+?
O tym się, rzecz jasna, przekonamy dopiero w dłuższej perspektywie, ale już teraz wydaje się, iż każde działanie inne od dotychczasowego jest w wykonaniu Marvela więcej niż pożądane. Globalna marka, która była sukcesywnie podkopywana adekwatnie od czasów ostatnich „Avengersów”, notując tylko odosobnione sukcesy w całym zalewie mniejszych i większych porażek, podupadła już wszak na tyle mocno, iż wielu spodziewało się po niej raczej kolejnych porażek na ekranie i skandali poza nim niż czegoś pozytywnego. Zwłaszcza iż „Echo” nie wyglądało na tytuł, który miał potencjał, by ten ponury trend odmienić.
Bo i sami przyznacie, iż będąca spin-offem serialu „Hawkeye„, pozbawiona głośnych nazwisk w obsadzie miniseria poświęcona mało znanej bohaterce raczej nie zapowiadała się na hit. Przesunięta na początek roku premiera, w dodatku po raz pierwszy w historii Marvela całego sezonu na raz, też nie wróżyły niczego dobrego. I w tym momencie, jak w każdej dobrej fabule, powinien nastąpić zwrot, a niedoceniany tytuł okazać się wielkim wygranym. No nie, to raczej nie ten przypadek, ale nie da się „Echu” odmówić dobrych chęci i przynajmniej pomniejszych sukcesów.
Dostępna już w całości na Disney+ 5-odcinkowa seria skupia się na dalszych losach Mayi Lopez (Alaqua Cox), byłej podwładnej Kingpina (Vincent D’Onofrio), po tym jak własnoręcznie wymierzyła dawnemu bossowi sprawiedliwość, odkrywając, iż to on odpowiadał za śmierć jej ojca. Żadnym spoilerem nie będzie powiedzieć, iż król nowojorskiego podziemia tę konfrontację cudem przeżył, a teraz kieruje nim nie tyle zemsta, co chęć wciągnięcia dziewczyny na powrót w tryby przestępczej organizacji. Maya stanie więc przed dylematem – wrócić pod protekcję Fiska, którego nazywała „wujkiem”, czy zwrócić się w stronę rodziny, która ją przed laty porzuciła? A może wybrać zupełnie inną, własną drogę?
Echo jest historią o poszukiwaniu tożsamości
Tej w stu procentach własnej drogi wbrew zapowiedziom nie obiera do końca sam serial, który nie tylko cofa się (momentami dosłownie) do czasów „Hawkeye’a”, ale sięga choćby dalej, zapraszając do brutalnej zabawy Daredevila (Charlie Cox) i przy okazji cementując jego status (a także bohaterów pozostałych netfliksowych seriali Marvela) jako oficjalnej części uniwersum. Ale to tylko wstęp, który jak się okaże, nie ma większego znaczenia dla historii opowiadanej w „Echu”.
A ta zaczyna się na dobre później, gdy plan przejęcia władzy w przestępczym podziemiu po Kingpinie zaprowadza Mayę do rodzinnej Tamahy w Oklahomie, gdzie fabuła obiera osobny od dotychczasowego kierunek. Oto gangsterska historia schodzi na drugi plan, ustępując miejsca narracji tożsamościowej osadzającej bohaterkę jako jedną z Czoktawów, co jest podkreślane przez rozpoczynające odcinki prologi prezentujące jej przodkinie, z którymi jest ona bezpośrednio powiązana przez swoje moce. Bo tak, Maya ma moce, aczkolwiek inne niż w komiksie, gdzie potrafiła kopiować ruchy przeciwników.
Tak jednak, jak moce stanowią tu tylko dodatek do umiejętności walki wręcz bohaterki, tak samo walka o wpływy w przestępczym imperium od początku wydaje się mniej ważna od pochodzenia Mayi i jej relacji z bliskimi. Nie oznacza to jednak, iż „Echo” aspiruje do kategorii złożonego dramatu obyczajowego. Sekwencji akcji, w których dziewczyna rozdziela realistycznie wyglądające ciosy i kopniaki wymierzane także dzięki bynajmniej nieograniczającej jej ruchów protezy jest dość, żeby się nie nudzić. Towarzysząca im rodzinna historia nadaje z kolei całości głębi i charakteru, a to wcale nie jest w MCU, zwłaszcza ostatnimi czasy, rzecz oczywista.
Echo to rodzinna opowieść z charakterem
W tym przypadku twórczyni serialu Marion Dayre (scenarzystka pracująca wcześniej m.in. przy „Better Call Saul”) i zespołowi scenarzystów udało się jednak stworzyć fabułę na tyle bogatą w wystarczająco przekonujące postaci i emocje, iż serialu nie chce się przewijać od jednej bijatyki do drugiej. Jasne, nie jest to może opowieść, która przywiąże was do ekranu i nie puści, ale ma w sobie dość charakteru, żeby zainteresować losami Mayi innymi niż tylko rachunki, jakie ma do wyrównania z Kingpinem.
Oprócz nich przyjdzie nam więc poznać innych bliskich bohaterki niż jej ojciec William (Zahn McClarnon), ale także dowiedzieć się, dlaczego jej losy rozdzieliły się z rodziną i zobaczyć, jak po latach z trudem odbudowują się kiedyś bardzo mocne więzi. Niektórzy bohaterowie bywają co prawda traktowani po macoszemu, a ich relacje z Mayą musimy brać na wiarę – choćby bliską przyjaźń z kuzynką Bonnie (Devery Jacobs, „Reservation Dogs”) – co jednak serial nadrabia umiejętnościami całej plejady rdzennych wykonawców, jak Graham Greene („Tańczący z wilkami”), Tantoo Cardinal („Czas krwawego księżyca”) czy Chaske Spencer („Angielka”), którzy wyciskają maksimum z ograniczonego materiału. Jedyny minus jest taki, iż nieco blednie w tym towarzystwie najmniej doświadczona Alaqua Cox, choć charyzmy jej nie brakuje.
Echo – czy warto oglądać serial Marvela i Disney+?
Wszystko to składa się na całość, która choć miejscami bywa chaotyczna (zwłaszcza, jak zawsze w serialach Marvela, pod koniec), broni się jako coś osobnego w fikcyjnym świecie pełnym teoretycznie większych i ważniejszych opowieści od niej samej. I mimo iż nie mam większych wątpliwości, iż „Echo” ani nie odmieni uniwersum, ani nie podbije serc masowej widowni, fajnie, iż jest tu miejsce dla takich postaci i ich historii. Szczególnie jeżeli jest na nie oryginalny pomysł, niezakładający nie wiadomo czego, żeby skończyć się przerostem formy nad treścią.
Swego rodzaju odświeżającym można więc nazwać odkrycie, iż chociaż ratunku nie potrzebowało tym razem ani uniwersum, ani świat, ani choćby Nowy Jork, a zaledwie miasteczko w Oklahomie, wciąż można było osadzić w takich okolicznościach marvelowską akcję i obejrzeć ją z przyjemnością. Ba, choćby niesłysząca bohaterka, powszechnie używany język migowy i szeroko wykorzystana kultura rdzennych Amerykanów nie stanowiły przeszkody, żeby serial odnalazł się w komiksowej rzeczywistości, a choćby wniósł do niej zalążek nowej jakości. Niewiele? Od czegoś trzeba zacząć i kto wie, może proces stawiania MCU z powrotem na nogi ma swój skromny początek właśnie tutaj.