Dziś na Disney+ trafiła najnowsza solowa produkcja superhero. Opowieść skupiająca się na bohaterce, którą poznaliśmy wcześniej w serialu Hawkeye wydawała się być świeżym podejściem studia do tego gatunku. Zapowiadana jako brutalna i klimatyczna historia finalnie ukazuje jednak wszystkie bolączki marvelowskich seriali. I choć pokazuje, iż twórcy wyciągają wnioski i potrafią zmienić tok myślenia i tworzenia produkcji, to jednak ich wysiłki przypominają kotłowanie się z własnymi złymi nawykami.
Główna bohaterka po akcie zemsty jakiego dokonała na swoim mocodawcy i opiekunie, Wilsonie Fisku, ucieka z Nowego Jorku. Wraca następnie na stare śmieci, do miejsca, w którym się wychowała. Po co? To w zasadzie nie zostało ani powiedziane ani poprowadzone tak abyśmy mogli się zorientować. Biorąc pod uwagę jej traumatyczne przeżycie z dzieciństwa, która pokazano nam w pierwszym epizodzie, Echo stara się nie nawiązywać kontaktu z osobami ze swojej przeszłości. A przynajmniej z tymi najbliższymi. Zamiast tego rozprawia się z lokalnymi pracownikami Fiska. gwałtownie jednak Król Zbrodni, który okazuje się być żywy i w pełni sił (SZOK), odnajduje ją i… A, co Wam będę zdradzał. Ten przedziwny finał ich historii zobaczcie sami. Jednak uprzedzam lojalnie – uzbrójcie się w dużą dawkę tolerancji na głupotę.
Jeśli nastawialiście się na naprawdę mocną historię z ciekawą bohaterką, dobrą genezą i solidną dawką brutalnej akcji to niestety zdecydowanie się przejedziecie. o ile jednak podobnie jak ja przeczuwaliście co Was czeka, a Echo odpaliliście jedynie licząc na kilka epizodów „Diabła z Hell’s Kitchen” to… również nie odczujecie pełnej satysfakcji. Choć niewidomy heros ma swój genialny występ, to pojawia się on szybko, na krótko, i nie ma żadnego wpływu na bieg wydarzeń. A jego ścieżka, która przecina się z misją głównej bohaterki wcale nie zapowiada, iż ta para niedługo może mieć jakiś wspólny arc.
Na mocne i dobrze zrealizowane pojedynki starałem się nie nakręcać. Niestety z tego co widzę, w serialach MCU sceny akcji pod kątem jakości bardzo często leżą i kwiczą. W Echo nie było krzty zaskoczenia. Walk i akcji jest jak na lekarstwo, nie widzę tu jakiegoś starannego przygotowania, czy dbałości o dynamikę. Do tego wplecione są z niezrozumiałego powodu jakieś nadprzyrodzone elementy, o których szerzej za chwilę. Finałowe starcie to natomiast, krótko mówiąc, jakiś kiepski żart. Jawny dowód, iż twórcy nie mieli albo bladego pojęcia jak z tego wybrnąć, albo po prostu machnęli ręką i postanowili gwałtownie zakończyć temat. Jedyny przebłysk nadziei widziałem podczas starcia Daredevila i Echo, ale niestety na całokształt praktycznie ten krótki moment nie ma wpływu.
Przyznam, iż to, co faktycznie wyszło w tym serialu to zdecydowane skupienie się tylko i wyłącznie na głównej postaci i jej genezie. Bez niepotrzebnych odskoczni i bez pobocznych postaci kradnących show. Jest to pełnoprawna solowa opowieść. Podobało mi się również, iż w dogłębny i emocjonalny sposób twórcy zobrazowali relację pomiędzy Echo i Fiskiem, będącym jej przybranym wujkiem. Dziewczyna od najmłodszych lat jest przez niego objęta niemal rodzicielską opieką. I choć to niejasne, dlaczego Kingpin tak się odnalazł w roli drugiego tatusia, to wypada to naprawdę przyzwoicie i wiarygodnie. Pokazuje drugą stronę tego wielkiego pod każdym względem bohatera.
Sama fabuła jednak, wyłączając retrospekcje, pozwalające na zanurzenie się w przeszłości Echo, stanowi największy problem serialu. A może choćby nie fabuła, a jej brak. Historia jest absolutnie pusta i nieciekawa, dodatkowo nie ma w niej żadnego ciągu przyczynowo-skutkowego. Motywacje głównej bohaterki nie są w pełni skonkretyzowane. Natomiast finał pozostawia nas praktycznie w tym samym miejscu, z którego wyszła cała opowieść. Równie dobrze można by pokazać same flashbacki, ponieważ cała reszta praktycznie nie ma znaczenia dla całości uniwersum, czy samej przyszłości protagonistki.
Totalnie nietrafionym w moim odczuciu manewrem jest przeniesienie całości akcji z Nowego Jorku do Tamahy. Bo choć miało to sens i fabularne podstawy, to sam teren jest niesamowicie nudny i smętny. Dosłownie nic się tu nie dzieje i nie ma przesłanek, iż kiedyś się zadzieje. Nużąca mieścina dokłada swoją cegiełkę do szeregu elementów, które odrzucają widza. Z kolei wplecenie kultury rdzennych amerykanów do historii Echo miejsca akcji to całkowicie zmarnowany potencjał. Można było ją pokazać w dużo ciekawszy i śmielszy sposób.
A coś czego już totalnie nie rozumiem i nie zrozumiem, jest wrzucenie do tej opowieści wątków nadprzyrodzonych. Nie przypominam sobie, aby Echo w komiksach obdarzona była nadludzką siłą pochodzącą od jej indiańskich przodków. I o ile nie mam problemu z częściową zmianą i odejściem od oryginału, to jednak niech to na litość Boską będzie tworzone z sensem. Tutaj naprawdę powinien być utrzymany czysty realizm i typowa płaszczyzna opowieści w stylu street-level. Nie mitologiczne wątki i duchy przodków dający nadludzkie zdolności. Na co to komu? Kompletnie nie pasuje ani do historii, ani do tej konkretnej bohaterki. A zamiast edukować widza ośmiesza jedynie kulturę z której te motywy czerpie. Ostatnie sceny, w której Echo z pomocą swoich nowych zdolności rozprawia się z zagrożeniem to już praktycznie kropka nad „i” tego niesamowicie durnego zabiegu. A „mistyczna terapia gniewu”, jaką główna bohaterka funduje swojemu wrogowi wygląda jak kabaret najniższych lotów.
Choć Marvel starał się wyciągnąć lekcję z własnych błędów i wyjść obronną ręką z trudnej pętli porażek w jakiej się znalazł, pokazał jedynie, iż na obietnicach dobrej rozrywki temat się kończy. Echo to kolejna instrukcja i przykład tego, jak NIE powinno się tworzyć seriali. Z nową bohaterką otrzymaliśmy, jak to mówią same old shit. A cała ta nadzieja w tym, iż MOŻE jeszcze kiedyś dostaniemy jakiś dobry serial MCU po raz kolejny umarła.