Pewnie każdy z was zna przynajmniej jeden film, do którego przejawia tak wiele sentymentu, iż nie potrafi go rzetelnie skrytykować, choćby jeżeli na krytykę zasługuje. Ja mam tak na przykład z filmem Dzień zagłady, którego wprost uwielbiam i po latach wciąż uznaję za najlepszy film katastroficzny podszyty fantastyką naukową, jaki dane mi było obejrzeć. I nie przeszkadza mi, iż oceny na Rotten Tomatoes pokazują zgoła co innego. Nadarzyła się dobra okazja do przypomnienia sobie tego niezwykłego filmu, gdyż w maju wybiła dwudziesta szósta rocznica jego premiery. Po ponownym seansie jestem mile zaskoczony – film wciąż działa na mnie tak, jak działał za moich młodzieńczych lat, przez cały czas skutecznie wydobywając głęboko skrywane łzy wzruszenia.
Sympatycy kina katastroficznego dobrze pamiętają rok 1998. Wówczas w niewielkich odstępach czasu do kin weszły dwa widowiska o bliźniaczej tematyce, charakteryzujące się jednym, nadrzędnym celem – zdobyć serca widowni oraz wyniki box office’u. W maju premierę miał recenzowany Dzień zagłady w reżyserii Mimi Leder, a pod koniec czerwca do kin wszedł Armageddon Michaela Baya. Oba widowiska skupiały się na ukazaniu bardzo bliskiej katastrofy mającej przybyć z kosmosu. Filmy te opowiadają o tym, jak do Ziemi zbliża się ciało niebieskie (kometa lub asteroida) – o trajektoriach lotu przecinających ziemską orbitę – którego uderzenie najpewniej zniszczy wszelkie formy ziemskiego życia. Grupa śmiałków zostaje zatem wysłana kosmicznym statkiem w celu umieszczenia i zdetonowania ładunków wybuchowych na podążającym w kierunku Ziemi obiekcie.
Kto okazał się zwycięzcą tego pojedynku? Bez wątpienia film Michaela Baya, który zdołał przynieść więcej zysków z kin i był przy tym filmem znacznie popularniejszym. Choć obydwa obrazy wywołały mieszane uczucia krytyków, to jednak Dzień zagłady z budżetem 70 mln dolarów zarobił ok. 350 mln, a Armageddon, kosztując dwa razy tyle, bo 140 mln dolarów, zdołał zakończyć pochód przez kina z ponad pół miliarda dolarów na koncie (co na tamte czasy było wynikiem całkiem przyzwoitym). Do tego trzeba także doliczyć zyski z rynku VHS. Wspominając tamte chwile, mam nieodparte wrażenie, iż o Armageddonie było po prostu głośniej, wszyscy chcieli go obejrzeć także ze względu na nagromadzenie w obsadzie znanych nazwisk. Po latach film częściej pojawiał się też w ramówkach telewizyjnych. Od samego początku miałem jednak wrażenie, iż Dzień zagłady został niesprawiedliwie zagłuszony i niejako zmuszony do oddania pola popularniejszemu rywalowi. Choć filmem jest przy tym znacznie lepszym.
Dziś pewnie byłoby wokół niego więcej szumu, ponieważ jest udanym przykładem filmu katastroficznego nakręconego przez kobietę. Może nie jest to konwencja pasująca do kobiecej wrażliwości, ale Mimi Leder idealnie się w niej odnalazła. Doświadczona głównie w produkcjach telewizyjnych reżyserka zastąpiła na tym stanowisku samego Stevena Spielberga, który choć pierwotnie przymierzał się do projektu, to jednak ostatecznie zadowolił się rolą producenta wykonawczego. Miejmy nadzieję, iż nie jest on tym „wykonawczym”, który odradził reżyserce zatrudnienie Morgana Freemana do odegrania roli prezydenta USA, argumentując to tym, iż przecież Dzień zagłady nie ma być filmem science fiction, więc osoba czarnoskóra nie może zagrać przywódcy narodu amerykańskiego. Przykład Baracka Obamy mówi nam dziś jednak co innego.
Fakt jest taki, iż Dzień zagłady spełnia warunek zarówno kina katastroficznego, jak i fantastyczno-naukowego. Producenci Richard D. Zanuck i David Brown planowali nakręcenie remake’u klasycznego filmu SF z 1951 pt. When Worlds Collide, opowiadającego o grupie astronautów chcących powstrzymać gwiazdę lecącą w kierunku Ziemi. Jak zasugerowałem wcześniej, rolę reżysera powierzono najpierw Spielbergowi, ale z racji tego, iż był zajęty wówczas kręceniem Szczęk, nie przystał na propozycję. Lata później zaproponował jednak adaptację książki pt. Młot Boga autorstwa Arthura C. Clarke’a – jednego z guru SF – opowiadającej o lecącej w kierunku Ziemi komecie oraz zmaganiach ludzkości w jej powstrzymaniu. Oba pomysły połączono i tak powstał Dzień zagłady.
Myślę jednak, iż tym, co najbardziej podkreśla związek filmu z fantastyką naukową, jest idea kosmosu jako siedliska wszelkiej maści naturalnych niebezpieczeństw, mogących zagrozić Ziemi. Lęk przed kosmiczną katastrofą drzemie w nas od chwili wypłynięcia na jaw jednej z teorii zagłady dinozaurów, głoszącej, iż ich koniec był skutkiem uderzenia komety, meteorytu czy innego ciała niebieskiego. Innymi słowy, jest to lęk przed końcem znanego nam świata, ale końcem będącym zarazem częścią naturalnej przypadkowości, na którą my, ludzie, nie mamy najmniejszego wpływu. Przerażają wówczas zarówno perspektywa śmierci, jak i nasza bezradność. Kometa symbolizuje w tym wypadku ślepe fatum, które za sprawą zesłanej apokalipsy kończy dotychczasowy porządek.
Historia w Dniu zagłady opowiedziana jest z kilku perspektyw. Młody chłopak, grany przez Elijah Wooda, odkrywa niezidentyfikowany obiekt na nocnym niebie, który okazuje się kierującą się ku Ziemi kometą. Nakreślony przez prezydenta w oficjalnym oświadczeniu plan działania w obliczu zagrożenia jest monitorowany przez dziennikarkę, graną przez Teę Leoni. Z kolei realizacja planu spoczywa na barkach doświadczonego astronauty, granego przez Roberta Duvalla. Choć w kinie nie jest to niczym nowym, to w pełni ujmuje mnie, w jaki sposób Dzień zagłady realizuje założenia uniwersalizmu. Mam tu na myśli opowiadanie historii przy użyciu tak różnorodnych wątków i perspektyw, by każdy mógł znaleźć w niej przynajmniej jedną postać, z którą może się identyfikować na drodze do łączącego wszystkich celu. Innymi słowy – by każdy mógł odnaleźć w tej tragicznej historii samego siebie.
Na mnie to działa. Nie pamiętam, ile razy oglądałem Dzień zagłady, ale nieustannie wywołuje u mnie tę samą reakcję emocjonalną. Dogłębnie mnie wzrusza. Biorę sobie po trochu od każdego z bohaterów – odwagę starszego astronauty, konflikt dziennikarki z ojcem, szczerą miłość chłopaka do swej dziewczyny – i drżę przy każdej scenie, gdy mierzą się z ostatecznymi wyborami. Trafia do mnie także szczery smutek wypisany na twarzy prezydenta, który w swym ostatnim wystąpieniu nie truje swych obywateli niepoprawnym optymizmem, tylko bez ogródek nakreśla obraz beznadziei. To nie jest ten rodzaj patosu, który uwiera. Z katastrofy i tragicznych losów bohaterów wyłania się bowiem pochwała człowieczeństwa, zdolnego do wielkich czynów przy zachowaniu ducha współpracy i solidarności. Statua wolności upada, ale nasz hart i wola przetrwania pozostają nienaruszone.