Między mną a jego przeszłością stoi dziecko, którego nie chciał pokochać.
Z Tadeuszem wzięliśmy ślub, gdy oboje mieliśmy już swoje lata. Ja trzydzieści dwa, on trzydziejsce trzy. Za nami nie tylko doświadczenie, ale cała galeria błędów, rozczarowań i niespełnionych nadziei. On miał za sobą rozwód i córkę. Ja spokojną przeszłość bez dzieci i burz. Nie miałam nic przeciwko jego kontaktom z dzieckiem, wręcz wspierałam i zachęcałam. Ale Tadeusz nie chciał tej więzi. Wcale.
Swoją pierwszą żonę pojął nie z miłości, ale pod presją matki. Gdy ta dowiedziała się, iż dziewczyna jest w ciąży, oznajmiła: „Musisz się z nią ożenić! Nie pozwolisz, by jej rodzice zostali zniesławieni!” Rodzice dziewczyny błagali, naciskali, przekonywali – i Tadeusz uległ. Ślub cywilny, walizka – i od razu w rejs. Właśnie skończył Akademię Morską i wypłynął w morze. Żadnego wesela, żadnego pierścionka – tylko suchy podpis w urzędzie stanu cywilnego.
Gdy przemierzał oceany, żona urodziła córeczkę. Wrócił, wziął ją na ręce – i… nic nie poczuł. Ani radości, ani cienia przywiązania. Tylko zmęczenie i pustkę. Ale skoro już przyjął rolę męża i ojca – grał dalej. Wypływał, wracał, przywoził pieniądze, handlował na czarno, utrzymywał rodzinę. Mieszkali w mieszkaniu podarowanym przez teścia – jako „zadośćuczynienie” za ocalenie honoru ich córki. Ale w tym domu nie było miłości. choćby bliskości – ledwie kilka razy, jak sam mówił.
W końcu musiało pęknąć. Pewnego dnia wrócił z rejsu i dowiedział się, iż żona go zdradziła. Nie zaprzeczała. Płakała, przepraszała, mówiła, iż to przypadek. Ale dla Tadeusza to był koniec. Spakował się i wyszedł. Bez awantur, bez łez. Po prostu zamknął drzwi. Rodzice tamtej kobiety choćby nie próbowali go zatrzymywać – wszyscy rozumieli, iż to już koniec.
Wypłynął jeszcze dwa razy, a potem postanowił: dość. Założył firmę. Po trzech latach biznes się rozwinął, była żona i dziecko dostawali solidne alimenty, i wydawało się, iż wszystko się ułożyło. A potem pojawiłam się ja.
Poznaliśmy się przez pracę. Przyjechał kupić materiały budowlane i tak zaczęliśmy rozmawiać. Po kilku dniach kurier przyniósł mi bukiet i zaproszenie do kawiarni. Wszystko potoczyło się szybko, pięknie, naturalnie. Wzięliśmy ślub. Ale wiedziałam, iż jego matka to kobieta z charakterem. Od razu podejrzewała, iż nasz związek to tylko „wymuszony obowiązek”. Wątpiła, nie ufała. Uspokoiłam ją – na razie nie planujemy dzieci, chcemy się lepiej poznać.
Wtedy odetchnęła z ulgą… i zaczęła przywozić do nas co weekend tamtą dziewczynkę – Zosię. Dziecko, której mój mąż – wybaczcie – choćby nie traktuje jak córki. Tak samo jak jej matkę. Jest zdystansowany, chłodny, niemal obojętny. A teściowa – jakby specjalnie. Szepcze mi: „Mam nadzieję, iż kiedyś ją pokocha”. Tylko iż Zosia to czuje. Wchodzi do domu i od razu biegnie do mA mnie zostawia się z problemem, którego nie umiem rozwiązać.