
Są takie książkowe premiery, na które czeka się z utęsknieniem i lękiem jednocześnie. Z jednej strony nie możesz się doczekać, by zagłębić się w lekturze, z drugiej boisz się, iż nie dasz rady przeczytać, bo znasz wcześniejsza twórczość autora i widzisz kierunek w jakim się rozwija. I tytuł znasz wtedy, gdy książka dopiero pojawia się pod palcami twórcy.
„Dzieciołap” Aga Miela

Przyznacie, iż tytuł niesie za sobą wiele bolesnych skojarzeń, więc choć czekałam na premierę z niecierpliwością, a potem równie niecierpliwie wyczekiwałam takiego dnia, żeby nie musieć się odrywać od lektury, to bałam się, iż wyobraźnia młodej pisarki będzie meandrować w rejony, których już nie zniosę.
W końcu pewnego lipcowego popołudnia zasiadłam do lektury i
skończyłam nocą, gdy odwróciłam ostatnią kartkę.
Warto było czekać. Ale wiedziałam to już po pierwszych
linijkach tekstu, który wciąga niczym bagno na mglistym pustkowiu.
Fabuła „Dzieciołapa”
Powieść opiera się na uniwersum znanym z trylogii „Dzieci
starych bogów”. Mamy tu fałszywego boga Loriemsthusa i jego kapłanów, stare
bóstwa, które nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa oraz brudne, cuchnące
miasto Lunde nad Niestrą. O ile jednak Dzieci starych bogów dzieją się w wielu różnych
miejscach, o tyle akcja „Dzieciołapa” rozgrywa się na niewielkiej przestrzeni, w
ubogiej dzielnicy zwanej południowym Lunde. To tu Nieprzekształcona Raon,
prawie bogini oraz jej opiekun ożywieniec Dzieciołap znad Niestry próbują rozwikłać
zagadkę znikania dzieci i zlikwidować demona, który prawdopodobnie stoi za tymi
wydarzeniami.
Raon i Samuel to najbardziej niedobrana para jaką można sobie
wyobrazić: ona z wyglądu sześciolatka o nieziemskiej urodzie, z charakterem
demonicy, on wysoki starzec w łachmanach, życiowo doświadczony, zrezygnowany, marzący
już tylko o tym, by bogini Śmiertna zwolniła go z kolejnych zadań i pozwoliła
po prostu umrzeć. Ale nim umrze, musi jeszcze ochronić Raon, pozwolić jej rozkwitnąć
pełnią boskiej mocy. A nie jest to proste zadanie.
Moje odczucia po lekturze
Z przyjemnością obserwuję rozwój pisarski Agi Mieli, z
powieści na powieść, jej książki są dojrzalsze i lepsze nie tylko fabularnie,
ale przede wszystkim językowo. Aga jest mistrzynią opisu. Jej Lunde przypomina
dziewiętnastowieczny Paryż Wiktora Hugo lub warszawskie przedmieścia opisywane
przez Prusa w Lalce.
Czytając, czuje się oblepiający człowieka brud, cuchnące
kałuże, wszechobecną szarość i beznadzieję. Obrazowanie Agi jest plastyczne,
wręcz synestezyjne. Czasem ma się ochotę uchylić, by nie kapnęło na człowieka
czymś oślizłym, co może być krwią, wnętrznościami, błotem lub nie wiadomo czym
jeszcze…
Powieść wręcz epatuje smrodem, brudem i makabrą, a jednocześnie zachwyca
wrażliwością na nieszczęście drugiego.
Aga kolejny raz mnie oczarowała bogactwem opisów i zaskakującymi
zwrotami akcji, mnogością uczuć i plejadą postaci reprezentujących najróżniejsze
postawy życiowe.
I gdy tak pochłaniałam kolejne strony tekstu, wyobrażając sobie poszczególne sceny, doszłam do wniosku, iż nie chciałabym oglądać filmu nakręconego na motywach tej powieści, bo nie lubię horrorów. A potem mnie olśniło. Obejrzałabym "Dzieciołapa" jeżeli zabrałby się za niego Tim Burton. Jego specyficzna groteskowa estetyka doskonale pasowałaby do mrocznych wizji Agi Mieli.
Jeśli bliski jest Wam mrok, a dark fantasy to Wasz żywioł,
to „Dzieciołap” spełni wszelkie Wasze oczekiwania.
Współpraca recenzencka z Zysk i s-ka .