Kiedy HGO siedemdziesiąt lat temu pisał swój kultowy już komiks, nie mógł podejrzewać, iż dzisiaj śnieg opadający malowniczo ze stalowego nieba na odsłonięte sukienkami dziewczęce ramiona, letnie ogródki piwne i zorganizowane wycieczki błąkające się po starówkach europejskich stolic nie będzie postrzegany jako wyjątkowa aberracja. I mimo iż "Eternauta", pisany zaledwie dekadę po drugiej wojnie, podszyty był metaforami, to jedną z nich nie była raczej wizja klimatycznej katastrofy. Można jednak podejrzewać, iż Héctor Germán Oesterheld, artysta zaangażowany politycznie, zagorzały peronista, uśmiercony przez argentyńską wojskową juntę, byłyby z takiego odczytania kontent.
Oczywiście serialowy "Eternauta" to trochę inna bajka niż komiksowy pierwowzór, nie mogło być przecież inaczej, siedemdziesiąt lat to cała epoka, choć, ogółem, sam fabularny szkielet pozostał z grubsza bez zmian. Śnieg, który nagle zaskakuje Buenos Aires, niezmiennie niesie natychmiastową śmierć. Wystarczy kontakt jednego płatka ze skórą i ludzkie ciało, doznające najwyraźniej śmiertelnego paraliżu układu nerwowego, wyłącza się jak za naciśnięciem czerwonego guzika. Anomalia pogodowa to jedno. Wysiada przy tym cały sprzęt, jakby przez miasto przetoczyła się fala elektromagnetyczna, co dla ponowoczesnego świata połączonego światłowodami i mikrochipami ma wymiar katastrofalny. Tajemnicą jest, przynajmniej do mniej więcej połowy niedługiego, sześcioodcinkowego sezonu (całość zamknie się w dwóch), co to wszystko znaczy: czy jest to przepowiadana biblijna zagłada, element wojny chemicznej, tudzież wstępny etap inwazji z obcej planety. Znaczenie samego tytułu wyjaśni się jeszcze później.
Fabuła koncentruje się na przyjaciołach grubo po pięćdziesiątce, którzy zbierają się u jednego z nich na partyjkę kart. Chcąc nie chcąc, połączeni tragicznymi wydarzeniami, zmuszeni są działać razem, aby przeżyć. Salvo, na którym kamera koncentruje się najcześciej, prędko jednak musi opuścić dom, chcąc odnaleźć córkę. Okutany od stóp do czubka głowy, chroniąc twarz maską przeciwgazową, zapuszcza się na zaśnieżone ulice argentyńskiej stolicy. To dopiero pierwszy dzień apokalipsy. Na chodnikach leżą oprószone śniegiem zwłoki. Sklepowe półki uginają się od towaru, którego nie ma komu kupować. Milczące samochody stoją przy krawężnikach. Tylko gdzieniegdzie pali się świeca albo lampa na baterie. Zdjęcia i scenografia są tu upiornie urodziwe.
Ale "Eternauta" to nie serial o odysei Salvo, perspektywa jest znacznie szersza. Chodzi tutaj bardziej o zbiorowe doświadczanie koszmaru wojny/zagłady/końca świata, o reakcję nie jednostki, a małych, miejskich społeczności: kamienicy, bloku, osiedla. Rzecz jasna przeplecione jest to osobistymi dramatami, inaczej być nie mogło, ale istotniejsze od ciągłego "dziania się" są tutaj interakcje międzyludzkie. Zwykle nieufne, nierzadko nieprzyjazne, ale "Eternauta" nigdy nie osuwa się ku nihilizmowi. Całość jest bliższa wyznaniu wiary w humanizm, a człowiek pokazany jest nie jako zezwierzęcona bestia, ale istota z natury empatyczna. Zresztą serial ucieka od hollywoodzkiego modelu faszerowania każdej sceny i każdego odcinka wydarzeniami kryzysowymi lub krytycznymi; nie zawsze konfrontacja i konflikt są środkiem do celu. Lub celem.
Co ciekawe, Salvo i jego towarzysze to zwyczajni everymani, ludzie nieposiadający wiedzy czy predyspozycji, które dawałyby im jakąkolwiek przewagę nad innymi. Stąd interesująca jest płaszczyzna czysto obyczajowa serialu, gdzie nie toczy się ciągła przepychanka, nieustanna batalia napompowanych ego, a raczej ostrożne negocjacje. Ogółem pewne wyciszenie standardowych motywów kina apokaliptycznego przysłużyło się narracji, która nabrała niemalże kontemplacyjnego tempa, pozostając przy tym angażująca na poziomie charakterologicznym i fabularnym. Argentyński "Eternauta" przyciąga nie efekciarstwem, ale treścią. Nie chcąc zdradzać zdarzeń z późniejszej części sezonu, powiem jedynie, iż każdy odcinek przynosi coraz więcej satysfakcjonujących odpowiedzi, ale i podsuwa kolejne pytania, jednocześnie dochowując wierności fundamentalnym założeniom serialu. Bo bardziej niż o zdarzenia per se chodzi o reakcje na nie. A tych jest tyle, ile jest ludzi. Adaptacja komiksu HGO wymagała ogromnej dyscypliny, której tu dochowano, niekiedy w kontrze do współczesnych oczekiwań odnośnie do gatunku.
Oczywiście serialowy "Eternauta" to trochę inna bajka niż komiksowy pierwowzór, nie mogło być przecież inaczej, siedemdziesiąt lat to cała epoka, choć, ogółem, sam fabularny szkielet pozostał z grubsza bez zmian. Śnieg, który nagle zaskakuje Buenos Aires, niezmiennie niesie natychmiastową śmierć. Wystarczy kontakt jednego płatka ze skórą i ludzkie ciało, doznające najwyraźniej śmiertelnego paraliżu układu nerwowego, wyłącza się jak za naciśnięciem czerwonego guzika. Anomalia pogodowa to jedno. Wysiada przy tym cały sprzęt, jakby przez miasto przetoczyła się fala elektromagnetyczna, co dla ponowoczesnego świata połączonego światłowodami i mikrochipami ma wymiar katastrofalny. Tajemnicą jest, przynajmniej do mniej więcej połowy niedługiego, sześcioodcinkowego sezonu (całość zamknie się w dwóch), co to wszystko znaczy: czy jest to przepowiadana biblijna zagłada, element wojny chemicznej, tudzież wstępny etap inwazji z obcej planety. Znaczenie samego tytułu wyjaśni się jeszcze później.
Fabuła koncentruje się na przyjaciołach grubo po pięćdziesiątce, którzy zbierają się u jednego z nich na partyjkę kart. Chcąc nie chcąc, połączeni tragicznymi wydarzeniami, zmuszeni są działać razem, aby przeżyć. Salvo, na którym kamera koncentruje się najcześciej, prędko jednak musi opuścić dom, chcąc odnaleźć córkę. Okutany od stóp do czubka głowy, chroniąc twarz maską przeciwgazową, zapuszcza się na zaśnieżone ulice argentyńskiej stolicy. To dopiero pierwszy dzień apokalipsy. Na chodnikach leżą oprószone śniegiem zwłoki. Sklepowe półki uginają się od towaru, którego nie ma komu kupować. Milczące samochody stoją przy krawężnikach. Tylko gdzieniegdzie pali się świeca albo lampa na baterie. Zdjęcia i scenografia są tu upiornie urodziwe.
Ale "Eternauta" to nie serial o odysei Salvo, perspektywa jest znacznie szersza. Chodzi tutaj bardziej o zbiorowe doświadczanie koszmaru wojny/zagłady/końca świata, o reakcję nie jednostki, a małych, miejskich społeczności: kamienicy, bloku, osiedla. Rzecz jasna przeplecione jest to osobistymi dramatami, inaczej być nie mogło, ale istotniejsze od ciągłego "dziania się" są tutaj interakcje międzyludzkie. Zwykle nieufne, nierzadko nieprzyjazne, ale "Eternauta" nigdy nie osuwa się ku nihilizmowi. Całość jest bliższa wyznaniu wiary w humanizm, a człowiek pokazany jest nie jako zezwierzęcona bestia, ale istota z natury empatyczna. Zresztą serial ucieka od hollywoodzkiego modelu faszerowania każdej sceny i każdego odcinka wydarzeniami kryzysowymi lub krytycznymi; nie zawsze konfrontacja i konflikt są środkiem do celu. Lub celem.
Co ciekawe, Salvo i jego towarzysze to zwyczajni everymani, ludzie nieposiadający wiedzy czy predyspozycji, które dawałyby im jakąkolwiek przewagę nad innymi. Stąd interesująca jest płaszczyzna czysto obyczajowa serialu, gdzie nie toczy się ciągła przepychanka, nieustanna batalia napompowanych ego, a raczej ostrożne negocjacje. Ogółem pewne wyciszenie standardowych motywów kina apokaliptycznego przysłużyło się narracji, która nabrała niemalże kontemplacyjnego tempa, pozostając przy tym angażująca na poziomie charakterologicznym i fabularnym. Argentyński "Eternauta" przyciąga nie efekciarstwem, ale treścią. Nie chcąc zdradzać zdarzeń z późniejszej części sezonu, powiem jedynie, iż każdy odcinek przynosi coraz więcej satysfakcjonujących odpowiedzi, ale i podsuwa kolejne pytania, jednocześnie dochowując wierności fundamentalnym założeniom serialu. Bo bardziej niż o zdarzenia per se chodzi o reakcje na nie. A tych jest tyle, ile jest ludzi. Adaptacja komiksu HGO wymagała ogromnej dyscypliny, której tu dochowano, niekiedy w kontrze do współczesnych oczekiwań odnośnie do gatunku.