Dopelord – Songs for Satan – recenzja płyty

popkulturowcy.pl 1 rok temu

Jeden z najbardziej ujaranych polskich zespołów metalowych powraca z piątym długograjem. Chciałem napisać, iż Songs for Satan jest delikatnym, naprawdę bardzo delikatnym rozczarowaniem, ale po kolejnym odsłuchu nie mogę popełnić takiego „grzechu”.

Dopelord to reprezentanci stoner metalu/stoner doom. O tym, jaki klimat panuje w ich twórczości świadczy choćby ich nazwa, a Songs for Satan nie schodzi z obranej drogi. Ostatnie trzy lata upływały w udane trasy, m.in. z Vader. Pierwszy raz zobaczyłem ich na żywo właśnie podczas tej trasy na koncercie w Łodzi w 2022 roku i nie mogłem się oprzeć wrażeniu, iż panowie przyćmili legendy death metalu energią i świeżością. Wiem, pewnie niektórzy mogą się zdziwić, iż powolne tempo może mieć więcej energii niż kanonada bębnów i fast pickingu grana w tempie rozpędzonego TGV, ale zaufajcie mi – nie przeginam. Z całym szacunkiem do wielkiego Vadera oczywiście.

Jeżeli metalowi puryści zdenerwowali się na mnie za pozytywne porównanie zjarusów z Dopelord do Vader, to może powinni pominąć ten akapit, gdyż powiem choćby więcej – na Mystic Festival w tym samym roku ta ekipa lubelskich fanatyków okultyzmu i suszu konopii siewnej dała zdecydowanie lepsze technicznie show niż dziadki z Mayhem, dla których to wybrałem się na ten festiwal. (Do Ciebie mówię, Necrobutcher, kup sobie jakiś metronom, do jasnej cholery.) To wszystko tylko podkręciło moje oczekiwania względem nowego albumu, a i tak już, hehe, jarałem się ich dyskografią, a szczególnie Children of the Haze z 2017 roku.

Songs for Satan ponownie pokazuje, iż Dopelord są otwarci na eksperymenty z innymi stylistykami niż stricte stoner. Album zaczyna się odgłosami lasu, co jest kolejnym stałym elementem konwencji obranej przez zespół. Powiem tak – słuchając Dopelord czuję się jakbym zabłądził w Zakazanym Lesie obok Hogwartu na jakimś dziwnym eliksirze podjumanym od Snape’a. Tak przynajmniej czułem się słuchając wspomnianego wcześniej Children of the Haze albo też Sign of the Devil wydanym w 2020 roku.

Paradoksalnie, nie czuję tego aż tak mocno, mimo wyjątkowo dobrze dobranego intra, ale jest blisko. Drugi na trackliście utwór Night of the Witch jest niemalże hitowy; to jeden z najlepszych kawałków w dorobku Dopelord, niedaleko mu do wybitnego, tytułowego CDoH. Zmiana rytmiki na headbangową zawsze dobrze leci u Dopelord, zwłaszcza na koncertach i mam na to dowód w postaci bólu karku po Mysticu. Spokojny break również sprawdza się doskonale. Szczerze, nie mogę się doczekać, aż usłyszę to na żywo.

ALE! Mam zastrzeżenie do mixu, aczkolwiek chcę zaznaczyć, iż może to tylko kwestia gustu. Mam wrażenie, iż wokale i solówki gitarowe są zbyt głośne. Osobiście w doomie/stonerze/sludge’u najbardziej cenię sobie ściany dźwięku, zakurzone wokale i skompresowane basy. Wiadomo, to nie oznacza, iż album jest zły, jeżeli cechuje się inną produkcją, ale ja za wzór stawiam takie dzieła jak Dopethrone Electric Wizard czyTake As Needed for Pain Eyehategod. Posłuchajcie, jak te płyty brzmią! Jak nagrane w nazbyt przesadnie wytłumionej piwnicy. Dopelord PRAWIE to osiągnął na płycie z 2017 roku. Na Songs of Satan ta produkcja jest troszkę za czysta (nie licząc kawałka Worms, do którego przejdę później). Nie mówię, iż to brzmi źle, komuś to może oczywiście bardziej odpowiadać niż brudny, siarczysty wokal w stylu Mike’a IX Williamsa. Ja wolę syf na ścieżkach. Natomiast basy są wręcz cudowne i w tej kwestii nie mogę narzekać.

Kolejny utwór to The Chosen One również ma świetny riff i solówkę, w zasadzie to po prostu typowy, dobry Dopelord. Nie ma się do czego doczepić. Melodia wokalna w refrenie jest chwytliwa i gdyby ten kawałek wyszedł w latach 90-tych z podkręconym tempem, to miałby potencjał na undergroundowy hit. Tutaj też następuje zmiana rytmiki, ogólnie struktura tej piosenki jest podobna do tej z Night of the Witch. Nie czepiam się, to wciąż bardzo dobry numer. Dalej mamy One Billion Skulls z nieco chaotycznym riffem na początku, ale potem wszystko staje na nogi. Nie do końca mi się podoba ten wstęp, poza tym wszystko bez zarzutu. Chropowate wokale w refrenie dodają mocy, połamana perkusja sprawdza się jak należy, a bas trzeszczy aż miło, tak samo jak w następującym Evil Spell, który świetnie obył się bez takiego intra.

Najciekawsze dopiero na koniec, moi drodzy. Bongo w dłonie, bo będą dymy. Riff w kawałku Worms nie podobał mi się aż tak przy pierwszym odsłuchu, ale nabierał jakości z każdym kolejnym odsłuchem. Co wypada jeszcze lepiej to growlujące wokale, które są fantastycznym przełamaniem czystego śpiewu. Ponownie niestety mam zastrzeżenie do brzmienia tego wokalu. Krótko mówiąc – mniejszy reverb, więcej szumów, ale z drugiej strony taki efekt kojarzy mi się z echem w lesie, co dodaje kolorytu do klimatu płyty, więc ostatecznie mam dość mieszane uczucia, ale – jeszcze raz podkreślam – to nie oznacza, iż Worms to słaby utwór. Ba, jest moim drugim faworytem zaraz po Night of the Witch. Przyspieszone tempo pod koniec z solówką i dziwnymi szumami w tle robi rewelacyjną robotę. Melvins i Bongzilla nie powstydziliby się takiego bangera.

Ostatnim utworem jest Return to the Night of the Witch, czyli de facto repryza oparta na syntezatorach i delikatnych tom-tomach w tle, zakończona w taki sam sposób jak rozpoczyna się album – odgłosami lasu. Melodia wokalna również jest odwzorowana syntezatorem, co tylko podkreśla jak ważnym elementem twórczości Dopelord jest melodyjny śpiew wokalisty. Gdyby tylko ten śpiew był trochę przybrudzony podczas mixu, to byłby miód. Taki z dziegciem albo o smaku honey melon haze.

Pogoda zaczyna się psuć, słońce zachodzi wcześniej, więc każdej metalgłowie polecam wzuć ciepłą kurtkę i posłuchać Songs for Satan podczas wieczornego spaceru. Szatan raczej wam tego nie wynagrodzi, ale Dopelord zdecydowanie tak.

Źródło obrazka wyróżniającego: materiały prasowe


Postaw nam kawę wpisując link: https://buycoffee.to/popkulturowcy
Lub klikając w grafikę
Idź do oryginalnego materiału