Ta książka to literacka bestia, powiedział o Domu z liści pewien jegomość przytoczony w opisie wydawcy. Cóż, poniekąd mogę się zgodzić. Choć chyba nie do końca w taki sposób, o jaki chodziło…
Co łączy nagradzanego fotografa, szalonego starca żyjącego w odosobnieniu i byłego pracownika salonu tatuażu?
JEDEN DOM, KTÓRY ICH OPĘTAŁ.
Gdy fotograf Will Navidson wprowadza się z rodziną do nowego domu, odkrywa dziwną anomalię – dom jest większy w środku niż na zewnątrz. Ukryte w ścianach pomieszczenia, kręte korytarze i znikające przejścia nie dają fotografowi spokoju.
Szalony starzec Zampanò tworzy chaotyczną opowieść o tym, co spotkało rodzinę Navidsonów. Stopniowo izoluje się od reszty świata, coraz bardziej pochłonięty swoją narracją. Niebawem umiera. Zostawia jednak po sobie swój literacki labirynt.
Odurzony narkotykami Johnny odnajduje notatki zmarłego Zampanò. Bada tajemnicę Navidsona i domu, który kryje w sobie otchłań. Coraz częściej odnosi wrażenie, iż żyje na granicy jawy i snu – opętany przez coś, co czai się w ciemności…
– opis wydawcy
Powyższe streszczenie brzmi naprawdę ciekawie. Pokazuje ono Dom z liści jako fabularny horror z kilkoma perspektywami, potencjalnie manipulujący mocnym napięciem, wywołujący ciarki u czytelnika. Dałam mu się zwabić, nie ma co tu kryć. Szkoda tylko, iż nikt nigdzie w nim nie napomknął, iż ta książka to tak naprawdę eksperyment artystyczny, a treść gra w stosunku do formy marginalną rolę.
Nie zrozumcie mnie źle – wbrew pozorom potrafię docenić tzw. literaturę eksperymentalną. Szkopuł w tym, iż nie to mi obiecywano. Inna sprawa jest też zresztą taka, iż mimo niepodważalnej kreatywności, którą należy docenić, Dom z liści wydaje się bezustannie chełpić samym sobą; napawa się wszystkimi mądrymi słowami, analizami oraz cytatami w mnóstwie różnych języków, którymi konsekwentnie atakuje czytelnika, a których ów czytelnik najpewniej i tak nie zrozumie bez wytłumaczenia przypisach (częściowo zmyślonych), więc nie może wejść z nimi w polemikę – chyba iż będzie przerywał lekturę i robił własny research co dwa zdania. Obaj narratorzy prędzej czy później zaczynają pokazywać nam się jako poetyczni erudyci (mimo iż jeden z nich to zwykły ćpun), za którymi szary Kowalski ma problem nadążyć. I jako właśnie taka przysłowiowa szara Kowalska czuję się trochę zniesmaczona tym, jak bardzo ta lektura próbowała udowodnić mi, iż jestem na nią za głupia.
Ciekawostka: przez chwilę jej się to choćby udało. Brnąc przez pierwsze 100 stron, rzeczywiście zaczynałam się zastanawiać, czy to może jednak ze mną nie jest coś nie tak. Nie uważam, żebym była jakoś szczególnie mało elokwentna, ale co jeżeli to wciąż za mało? Później jednak, na szczęście, trochę to sobie przewartościowałam i wiecie co? Nie, to nie mój intelekt stanowi tu problem. To nie tak, iż nie widzę, po co te wszystkie zabiegi zostały zastosowane. Rozumiem, iż postępujący chaos kompozycyjny, coraz dłuższe dygresje, narastające kumulacje losowych słów oraz cała reszta dziwnych wyborów artystycznych w tej książce ma przynajmniej częściowo za zadanie pokazać postępujący upadek zdrowia psychicznego narratorów – obu opętanych tym samym szaleństwem. Zampanò i Johnny, pierwotnie zupełnie różni, stopniowo robią się coraz podobniejsi, ich sposób myślenia i wypowiedzi scala się w jedno. Ale czy zrozumienie sensu tych zabiegów sprawiło, iż denerwowałam się mniej? Ani trochę, kochani. Ani trochę.
Żeby jednak tak ciągle nie narzekać, chciałabym również zaznaczyć, że Dom z liści ma też jasne strony. Sama fabuła Relacji Navidsona, którą zmyślił i zrelacjonował Zampanò, a Johnny teraz transkrybuje, potrafi naprawdę wciągnąć. Tajemnica rozciągającego się domu budzi w czytającym napięcie i realną chęć poznania ciągu dalszego. Szczerze mówiąc, to chyba jedyne, co sprawiło, iż rzeczywiście zamierzam przeczytać tę książkę do końca. Bo niestety – wciąż nie udało mi się do tegoż finiszu dotrzeć, mimo iż spędziłam z Domem z liści już co najmniej miesiąc. Ze względu na swoją specyficzną formę jest on naprawdę trudny w odbiorze, przez co trzeba poświęcić mu mnóstwo czasu. Ja niestety nie mogę sobie pozwolić na zwlekanie z recenzją jeszcze dłużej, ale zapewniam, iż dokończę to draństwo. Kto wie, może w ciągu kolejnych dziesiątków dni spędzonych z nim dostrzegę to, czym tak zachwycają się inni…
Na plus dla książki na pewno zaliczyłabym też jej warstwę techniczną. Oprócz niesamowicie nieporęcznych wymiarów, tomiszcze to wykonano w sposób godzien pochwały. Twarda oprawa, wewnątrz mnóstwo różnych czcionek, kolorów, podkreśleń, wykreśleń, no i przede wszystkim – najróżniejszych kształtów. Czasem strony zapisane są na planie trójkąta w którymś z ich rogów; innym razem pełno na nich zwrotów kierunku – od prawej do lewej, od lewej do prawej, z góry na dół, z dołu do góry, lustrzane odbicie… Mogę sobie tylko wyobrażać, jak upierdliwe musiało być formatowanie tego wszystkiego. Bardzo szanuję precyzję tego, kto się tym zajmował. W Wordzie nierzadko wystarczy przesunąć jeden element, żeby wszystko wyleciało w powietrze – a Twój komputer przez okno. A co dopiero przy czymś takim…
Czytanie Domu z liści należałoby uznać bardziej za swoiste doświadczenie niż zwykłą lekturę. Z racji niepodważalnej kreatywności autora na pewno zapadnie ono w pamięć – tyle mogę Wam obiecać. Jednak czy będzie to wspomnienie pozytywne? Cóż, dla mnie raczej nie. Widzę, co Danielewski tutaj robił, ale po prostu jakoś mi to nie zaimponowało. Jak samą formę wizualną doceniam, tak treść, pełna wymyślnych słów, cytatów, dygresji i niesmacznych scen erotycznych zupełnie do mnie nie trafia. jeżeli jednak chcecie sprawdzić samemu – proszę bardzo. Może Wam ta książka podejdzie bardziej.
Autor: Mark Z. Danielewski
Tłumacz: Wojciech Szypuła
Okładka: Eric Fuentecilla, Karolina Korbut (adaptacja)
Wydawca: Znak JednymSłowem
Premiera: 30 września 2024 r.
Oprawa: twarda
Stron: 792
Cena katalogowa: 119,99 zł
Powyższa recenzja powstała w ramach współpracy z wydawnictwem Znak. Dziękujemy!
Fot. główna: materiały promocyjne – kolaż (Znak)