Doktor Who – recenzja 2. sezonu. Going strong?

popkulturowcy.pl 1 dzień temu

Wpadła mi kiedyś w oko opinia, iż Doktor Who jest jak dobre wino: ma bogatą historię i trzeba się na nim poznać. Minął rok od końca pierwszego sezonu, który zostawił mnie z lekkim sceptycyzmem. W miniony weekend końca dobiegł również drugi sezon – i raz jeszcze mam mieszane uczucia.

Doktor Who nie przestaje mnie fascynować jako produkcja wiecznej zmiany. Nowe twarze Doktora, nowi towarzysze, nowe światy – wiadomo. Drugi sezon jest przecież piętnastym i nie spodziewamy się szybkiego zakończenia. Chociaż…wrócimy do tej myśli.

Drugi sezon to przede wszystkim wielki triumf Ncutiego Gatwy. Już wcześniej nie dało mu się odmówić charyzmy, ale przy pierwszej odsłonie wciąż ciągnęła się za nim nić opinii, jak to pasuje do kultowej roli. Teraz natomiast powiedziałabym, iż się zadomowił. Charakterystyczna dla Doktora żywiołowość ekspresji wreszcie zgrała się z wrażliwą stroną. Zalążki tej nowej płaszczyzny, kiedy Doktor jest wyrozumiały i okazuje czułość samemu sobie, pojawiły się jeszcze przy epizodzie Gatwy z Davidem Tennantem. Drugi sezon z kolei subtelnie pociągnął ten wątek i muszę przyznać, iż ostatecznie Gatwa naprawdę plasuje się wysoko w rankingu moich ulubionych Doktorów.

Fabularnie kontynuacja też wypada lepiej niż pierwszy sezon. Oglądając odcinki tydzień po tygodniu, wyrobiłam sobie przyjemny rytuał i adekwatnie nie zdarzył się żaden moment nudy. Indywidualne epizody były naprawdę barwne – zdecydowanie warto tu wyróżnić odcinek trzeci The Well oraz szósty, The Interstellar Song Contest. Ten pierwszy wraca niejako do jednego z bardziej uznanych odcinków serialu jeszcze z 2007 roku – Blink, w którym pojawiają się tzw. weeping angels. The Well operuje na podobnym założeniu – zagrożenia nie widać, pozostaje nieustannie na krawędzi wzroku, a napięcie naprawdę sięga sufitu. Nie jest to fabularna kontynuacja, ale przyjemnie wraca do docenionego motywu i robi to z klasą. Interstellar Song Contest to natomiast odcinek eurowizyjny, który po prostu świetnie się oglądało na fali emocji związanych z tym wydarzeniem, a do tego miał ciekawą dynamikę. Wspaniałe!

Dobra passa spada jednak przy finale i uwaga – mimo iż cały sezon jest już dostępny, w następnych akapitach znajdą się potencjalne spoilery.

Finał rozbity jest na dwa odcinki, przy czym drugi trwa ponad godzinę zupełnie niepotrzebnie. Doktor mierzy się z Rani, ostatnią Time Lady, a konfrontacji towarzyszy mnóstwo ekspozycji. Dialogi pełne wyjaśnień nużą, dłużą się, a ostatecznie przydają się do równie mało angażującej minutowej sekwencji. Punkt kulminacyjny wypada więc dość rozczarowująco – a do tego w połowie odcinka. Następnie – wciąż w finale – odbiegamy do wątku córki Doktora i Belindy, która powstała dosłownie z życzenia myślowego. Sam pomysł uważam za dość dziwny, ale najgorsze jest…skakanie? Mają córkę, nie mają córki. Pamiętają ją, nie pamiętają. To córka Belindy, ale Doktora nie. Rodzinny rollercoaster, który ostatecznie znajduje się w finale tylko i wyłącznie, aby doprowadzić do pożegnania Ncutiego Gatwy z rolą. To z kolei jest przyspieszone z nie do końca wiadomo jakich powodów, więc całość nie wychodzi może pokracznie, ale zgrabnie też nie do końca.

Fot. Materiały promocyjne

Gatwa się żegna – osobiście uważam, iż przedwcześnie – ale jeszcze ciekawsze jest nowe wcielenie. Bo chociaż na ekranie widzimy Billie Piper, to…nic nie wiadomo. Czyżby Rose Tyler miała zostać nowym Doktorem? BBC na razie milczy, ale warto by tu postawić pytanie, czy Doktor Who nie wraca nadmiernie do swojej bogatej historii. Jak na serial definiowany przez zmianę, ostatnie dwa sezony przyniosły dużo powrotów – wrócili scenarzyści, pojawił się David Tennant, pojawiła się Jodie Whittaker, widzimy Billie Piper. To interesująca i warta uwagi tendencja, która budzi dużo mieszanych uczuć nie tylko u zagorzałych fanów. Przyjdzie nam trochę poczekać na kolejne sezony, ale zapowiadają się co najmniej intrygująco.

Na ten moment Doktor Who zostawia mnie z wieloma emocjami. Przede wszystkim, bawiłam się świetnie przy drugim sezonie – znacznie lepiej niż przy pierwszym. Zdecydowanie produkcja warta uwagi chociażby dla samego Ncutiego Gatwy, jego hipnotyzującej charyzmy oraz fenomenalnie prezentujących się strojów. Z drugiej strony mam jednak poczucie niedosytu – choćby Jodie Whittaker miała swoje trzy sezony, a jego żegnamy? Przyszłość serialu jest jednak odległa i owiana tajemnicą, więc może jeszcze wszystko przed nami. Pozostaje mieć produkcję na oku.

Fot. główna: Materiały promocyjne.

Idź do oryginalnego materiału