Krótka seria rocznicowych odcinków „Doktora Who” zakończyła się „Chichotem”, który dał nadzieję na to, iż przygody kosmity o dwóch sercach będą nam znów dostarczać wielkiej frajdy. Uwaga, dalej mnóstwo spoilerów.
Kiedy ostatnio z prawdziwym entuzjazmem wyczekiwaliście każdego odcinka serialu „Doktor Who„? Ja prawdopodobnie w czasach Matta Smitha, czyli… dziesięć lat temu. Nie chcę już rozwodzić się na tym, co się stało za czasów Chrisa Chibnalla, bo wreszcie możemy skupić się na przyszłości, a ta po raz pierwszy od dawna prezentuje się jasno.
Doktor Who: Chichot, czyli Neil Patrick Harris show
To, w co jeszcze nie do końca potrafiłam uwierzyć, recenzując „Gwiezdną bestię”, po cudownie dziwnym „Wild Blue Yonder” i wyśmienitym „Chichocie” staje się faktem: „Doktor Who” wkracza w nową erę z przytupem i z showrunnerem, który kocha ten serial i świetnie wie, co robi, oprócz zwariowanych przygód w klimacie science fiction dostarczając nam tony emocji. Trzeci z odcinków specjalnych idealnie uderzył w te struny emocjonalne, w które należało w tym momencie uderzyć, jednocześnie będąc przepysznym show z Toymakerem (Neil Patrick Harris, „Jak poznałem waszą matkę”).
Russell T Davies – powracający po latach showrunner „Doktora Who” – podjął bardzo trafną decyzję, zatrudniając Harrisa to tej kultowej roli i nie przejmując się tym, iż aktor wcześniej w ogóle nie wiedział, co to „Doktor Who”. Nie musiał, ważne, iż z miejsca poczuł swoją postać, a do tego dorzucił tańce, śpiewy, różne akcenty i zrobił show, jakiego w serialu nie było od dawna. Samo użycie „Spice Up Your Life” w kluczowej scenie pokazuje, iż Davies nie myśli o „Doktorze Who” w konwencjonalny sposób.
Jeśli za chwilę dorzucimy do tego sto procent energii Ncutiego Gatwy („Sex Education”), to jest szansa, iż tanecznym krokiem wkroczymy w nowy sezon i będziemy bawić się jak nigdy. Co samo w sobie jest świetną wiadomością, bo „Doktor Who” przez ostatnich kilka lat tak bardzo skupiał się na przełamywaniu społecznych barier, iż kompletnie zapomniał, iż przede wszystkim ma sprawiać widzom frajdę.
Pozostając przy tym oczywiście mądrym sobą, co też Daviesowi wychodzi dużo, dużo lepiej niż jego poprzednikowi. Wystarczy spojrzeć na to, jak sprawnie bawi się mitologią, żongluje postaciami z całej 60-letniej historii serialu (począwszy od krótkiego momentu z Williamem Hartnellem jako Pierwszym Doktorem, po powrót Bonnie Langford w roli Mel Bush, dawnej towarzyszki z lat 80.), a kiedy trzeba, nie boi się mocniejszego zwrotu akcji, który wydaje się przeczyć temu, co do tej pory wiedzieliśmy.
Doktor Who: Chichot – happy end dla Dziesiątego i Donny
No właśnie, wszystkich fanów frapowały od początku dwie rzeczy: jak to możliwe, iż Doktor może mieć znów twarz Davida Tennanta, i czy zostanie to w ogóle z sensem wyjaśnione. No więc zostało! I znów Davies zrobił to, co potrafi najlepiej, stawiając na najprostsze ludzkie emocje. Dziesiąty Doktor pojawił się znów w Londynie, żeby odnaleźć Donnę (Catherine Tate) i wrócić do domu. A następnie w nim zostać, próbując zupełnie innego życia. Prawie za słodkie? No właśnie, prawie – ponieważ kiedy przypomnimy sobie bardzo gorzkie zakończenie, jakie Davies zafundował kiedyś temu duetowi, jest wrażenie, iż teraz dostali to, na co po prostu zasługiwali. A jednocześnie niczego nie przekreślono, przeciwnie, wszystko, co się wydarzyło pomiędzy Doktorem i Donną w trzech tegorocznych odcinkach, to bezpośrednie następstwo tego, gdzie ich zostawiliśmy poprzednio. Bez tamtego zakończenia nic tutaj by nie działało.
Raz jeszcze mogę tylko pochwalić, jak świetną robotę wykonuje Davies – mistrz historii, które sprawiają, iż w jednej chwili śmiejemy się, a w drugiej płaczemy – jeżeli chodzi o prowadzenie na poziomie emocjonalnym wątku Doktora i wszystkich, z którymi wchodzi on w interakcje. Jasne, „Chichot” to pięknie zrealizowana, zmyślna błyskotka, z humorem, absurdem, twistami, akcją i losami planety Ziemia wiszącymi raz jeszcze na włosku. To bardzo ludzki koszmar, odwołujący się do jednej z naszych najgorszych cech – lubimy zawsze mieć rację. To naprawdę inteligentna zabawa mitologią, biorąc pod uwagę, jak rewolucyjne zmiany wprowadzono. To też sprawnie zrobiona podkładka pod spin-off o jednostce UNIT, z Jemmą Redgrave jako Kate Lethbridge Stewart i Ruth Madeley w roli Shirley Anne Bingham. Widać, iż jest to przemyślany spin-off – jego showrunnerem ma być sam Russell T Davies – a ten duet ma ogromny potencjał.
Ale zostawiając na boku tysiąc rzeczy, które stanowią misterną układankę, jaką jest „Chichot” – a jeszcze nie doszliśmy do samej regeneracji – ten odcinek nie miałby aż takiej mocy, gdyby nie potężne emocje, jakich dostarczył. Fani Dziesiątego Doktora i Donny nie spodziewali się takiego „drugiego finału” teraz ani za milion lat – i przy całej swojej lekko kiczowatej oprawie wydaje się on bardzo, ale to bardzo zasłużony.
Imagine going back and telling those of us watching him wipe her memory in series 4 it would end like this. I am fragile #DoctorWho pic.twitter.com/aXZoWsZUwm
— The DoctorDonna Era (@BurningSunBon) December 9, 2023
Doktor Who: Chichot to duży krok w kierunku nowej ery
Największym twistem jest jednak to, iż Dziesiąty/Czternasty Doktor przeżył i będzie prowadził życie na Ziemi, razem z Donną, podczas gdy Piętnasty (Ncuti Gatwa) zajmie jego pozycję jako tego, który pilnuje, żeby wszechświat przetrwał, i przeżywa szalone przygody, przenosząc się nieustannie w czasie i przestrzeni. Bigeneracja w miejsce regeneracji to gigantyczna zmiana, jeżeli chodzi o mitologię, a wielu fanów już jest mocno na „nie”. I trudno się dziwić, ponieważ to pomysł pachnący pewnym oszustwem – nagle dowiadujemy się, iż mające 60 lat zasady mogą zostać złamane. Tak po prostu. W tym jednym przypadku. Czy możemy zaufać Daviesowi, iż nie nabroi za bardzo w uniwersum? I czy happy end dla Donny i Dziesiątego rzeczywiście był tego wart?
Cóż, to się dopiero okaże. Ja po tym, co zobaczyłam w tych odcinkach, mam duże zaufanie do Russella T Daviesa jako bardzo wszechstronnego scenarzysty – sprawnego sztukmistrza, ale i twórcy, którzy potrafi sprawić, iż bohaterowie tego, co oglądam, tak po prostu mnie obchodzą. Choć Gatwę oglądaliśmy w „Chichocie” zaledwie przez kwadrans, wydaje się, iż jest idealnym wyborem na Doktora drugiej ery Daviesa – ery, w której w telewizji publicznej można opowiadać historie osób LGBTQ+, mężczyzna może chodzić w spódnicy (no, na razie chodził bez spodni, za to w rozchełstanej koszuli i krawacie, i nikt nie zwrócił uwagi) i wszyscy wreszcie tak po prostu mogą być sobą.
Żeby się zachwycić Gatwą, wystarczy tak naprawdę spojrzeć, jak Doktor tańczy w zwiastunie odcinka świątecznego. To rzeczywiście będzie nowa era, pod każdym względem. Sugestie, iż Doktor nie będzie ukrywać swojej seksualności, już się pojawiły, i nie mogę się doczekać, jakie jeszcze tabu złamie Davies. A przy tym wszystko wskazuje na to, iż to nie będzie samo łamanie tabu dla łamania tabu – tak dobrze napisanych odcinków „Doktora Who”, jak „Gwiezdna bestia”, „Wild Blue Yonder” i „Chichot”, nie było od dawna. Nie pamiętam też już, kiedy serial ostatnio miał w sobie taką energię, lekkość i świeżość, przy jednoczesnym odwoływaniu się po kilka razy na odcinek do swoich klasycznych korzeni. Czekam z niecierpliwością na „Kościół na Ruby Road”, żałując tylko, iż od razu po świętach nie dostaniemy całego nowego sezonu.