Django – recenzja serialu. Poprzestańmy na filmach…

popkulturowcy.pl 9 miesięcy temu

Django to imię bardzo znane w kinematografii. Choć popularność zawdzięcza filmowi Quentina Tarantino, należy pamiętać, iż nie była to pierwsza historia o tym kowboju. Słynny rewolwerowiec zadebiutował w starym spaghetti westernie z lat 60., a potem pojawiał się jeszcze w kilku innych produkcjach. Dziś przyszedł czas na odświeżoną, tym razem serialową opowieść. Czy jednak to współczesne podejście do postaci i samego westernu wyszło produkcji na dobre?

Wyprodukowany wspólnie przez studia Sky i Canal+ serial zdecydowanie bardziej odwołuje się do klasycznej produkcji z 1966 roku. Klimat przypomina włoskie westerny, a sami twórcy, czyli Leonardo Fasola oraz Maddalena Ravagli, niejednokrotnie zapowiadali, iż ich inspiracją była właśnie tamta wersja Django. I tę inspirację widać po kilkunastu scenach bardzo dobrze. Styl kręcenia oraz poszczególne ujęcia hołdują kultowemu już gatunkowi. Uwadze jednak nie może ujść także nowe podejście, które zastosowali twórcy. Nie do końca jednak korzystnie wypadło to w odniesieniu do całości.

Historia w serialu osadzona jest w Teksasie w 1872 roku, kilka lat po zniesieniu niewolnictwa. Django, zmęczony życiem rewolwerowiec dręczony ciężkimi wspomnieniami, przybywa do miasteczka New Babylon, założonego przez czarnoskórego Johna Ellisa. Miejscowość z definicji jest ostoją spokoju dla wolnych ludzi. W rzeczywistości mieszkają tu zarówno uciekinierzy, dezerterzy i inni ludzie, szukający schronienia oraz nowego początku. Tytułowy bohater przybywa tu jednak w innym celu. Poszukuje córki, której nie widział wiele lat. Okazuje się, iż 20-letnia w tej chwili Sara niedługo ma zostać żoną przywódcy miasta. niedługo Django wikła się w konflikt Ellisa z Lady Elizabeth, która od lat próbuje przejąć ziemie, na których leży New Babylon.

Historia dziejąca się w teraźniejszości regularnie przeplata się z retrospekcjami różnych bohaterów tak, aby widz nie miał większych wątpliwości, kto z kim ma jakie koneksje i dlaczego stan rzeczy jest właśnie taki, jaki jest. Niestety, ciągłe przerywniki w postaci prezentowania przeszłych wydarzeń nie wypadają zbyt dobrze. Bardziej przypominają tanie, średniej jakości obyczajowe seriale, które nie wymagają od widza za dużo myślenia i domyślania się, o własnej interpretacji już nie mówiąc. Szkoda, ponieważ fabuła jest na tyle banalna, iż dodatkowe upraszczanie jest kompletnie niepotrzebne. Zabiera jedynie frajdę z powolnego odkrywania historii. Nachalne dopowiadanie przypomina tu opracowanie szkolnej lektury umieszczane na marginesie licealnej książki.

fot: kadr z serialu

Takich nieudanych zabiegów można by wymieniać dalej. Z niechęcią przyznaję jednak, iż w paru momentach serial przypomina festiwal tego, co nie wyszło. I tak chwała losowi, iż miałem obejrzenia wszystkich odcinków, bo jeżeli musiałbym oceniać po pierwszym epizodzie, czy nowego Django warto oglądać czy nie, to raczej nie miałbym ani jednego powodu, by serial polecać. Pilot, drastycznie mówiąc, odpycha widza od zapoznawania się z historią. Nie zachęca klimatem, bohaterowie nie ujmują widza, a sama fabuła ani trochę nie wciąga. Po kwadransie zaczyna się niepowstrzymana seria ziewnięć.

Na całe szczęście JAKOŚ to jednak się rozwija w następnych odcinkach. Nie powiedziałbym, iż w jakimś mega dobrym kierunku, ponieważ wciąż wiele rzeczy kuleje, ale chociaż historia zaczyna się nieco rozpędzać. Jest też jakaś akcja, choćby całkiem wciągająca. Jednak przez zdecydowaną większość serial pokazuje, iż wiele elementów dało się zrobić lepiej oraz staranniej dopracować. I co najgorsze, mam wrażenie, iż to nie jest niechlujstwo czy zaniedbanie twórców, którzy, dosadnie mówiąc, olali dokładność. Te starania naprawdę w wielu miejscach widać, ponieważ produkcja nie jest całkowicie pozbawiona plusów. Bardziej zarzucałbym nieumiejętność w prowadzeniu napisanej historii. Reżyserzy tak mocno poszli w odmienność, iż to zadanie – i własna ambicja – ich zwyczajnie przerosły.

fot: The Hollywood Reporter

Nie lepiej ma się także kwestia bohaterów serialu. Zaczynając od tytułowego rewolwerowca, który jest postacią tak pustą i pozbawioną charyzmy, iż nie da się go za nic polubić. Nie jest to typowy twardziel, ani przebiegły zakapior. Zaradnym życiowo kowbojem też bym go nie nazwał. A najgorsze w tym zestawieniu jest to, iż choćby pod kątem całego serialu nie wydaje się, aby Django był głównym bohaterem tej historii. Dużo większy nacisk położono tutaj na postać Johna Ellisa, co z jednej strony uważam za zabieg mało zrozumiały, z drugiej jednak za udany, biorąc pod uwagę, iż ten drugi bohater jest dużo ciekawszy i barwniejszy od tytułowej postaci. Na ich tle i tak wyróżnia się biedna Noomi Rapace, która z całych sił próbowała wykrzesać naprawdę wyrazistą antagonistkę. Co w dużej mierze się jej udało, mimo scenariusza, który drastycznie ograniczył jej potencjał.

Ja z kolei postaram się wykrzesać kilka plusów, które sprawiły, iż serial nie jest w 100% nieudany. Przede wszystkim jest to kilka naprawdę imponujących ujęć. Choć praca kamery w wielu miejscach była nie do przyjęcia, to akurat krajobrazy czy sceny wymiany kul typowych dla tego gatunku wypadły przyzwoicie. O ile działy się w dzień, bo przecież akcja mająca miejsce w nocy nie pozwalała dostrzec najdrobniejszego szczegółu. Na korzyść wypadł również spokojny westernowy klimat. Choć nie widzieliśmy tutaj pustyń i kultowych saloonów, to i tak czuć było kowbojską aurę. Wpływała na nią także po części muzyka, dobrze wpasowująca się w charakter produkcji.

fot: kadr z serialu

Nowa wersja Django nie jest zdecydowanie tym, czym być mogła. Nie spodziewałem się cudów, ale liczyłem chociaż na dobry kawał westernu. choćby o ile ociekałby sztampą, to byłoby to znacznie lepsze wyjście niż wysilona oryginalność, która w wielu miejscach dobiła ten serial. W ostatnich latach nie było zbyt wielu dzieł z tego gatunku. Django próbował wypełnić tę pustkę. Jest to jednak produkcja bardzo niedopracowana, która powinna być nakręcona od nowa. Zdecydowanie powinni ją omijać ludzie, chcący obejrzeć jakiś współczesny western. Mogą przerazić się, iż stan tego kina jest tak zły. Lepiej wrócić do włoskiej klasyki lub choćby do wersji Tarantino.


Źródło grafiki głównej: materiały prasowe/ Sky
Idź do oryginalnego materiału