"Django" przerabia spaghetti western na warunki współczesnej telewizji – recenzja serialu CANAL+

serialowa.pl 1 rok temu

Renesans serialowych westernów doczekał się już wielu przedstawicieli, ale czy w ofercie współczesnej telewizji jest reprezentant jego włoskiego kuzyna – spaghetti westernu? Sprawdźcie, czy „Django” od CANAL+ podołał zadaniu.

Nikt nie spodziewał się, iż western – najbardziej archaiczny ze wszystkich gatunków filmowych – powróci do telewizji w XXI wieku ze zdwojoną siłą. Ba, nie tyle powróci, ile będzie śrubował rekordy oglądalności (wymarli kowboje z „Bonanzy” uchylają kapelusze przed Taylorem Sheridanem). Ogromny sukces „Yellowstone” utorował drogę licznym spin-offom hitu i intrygującym wcieleniom Dzikiego Zachodu oglądanym w takich serialach, jak „Angielka” czy współczesne „Szepty mroku„. Mało tego, zupełnie jak dziesięciolecia temu amerykańską chrapkę na westerny znów podchwycili Europejczycy. W latach 60. gatunek zrewitalizowali Włosi, a dziś ich młodsi koledzy po fachu chcą nawiązać do głośnej przeszłości.

Django – o czym jest serialowy western CANAL+?

W taki sposób powstał „Django” – międzynarodowa koprodukcja europejska, która debiutuje dziś w CANAL+ online i CANAL+ Premium. Jak wskazuje tytuł, 10-odcinkowy serial (widziałem przedpremierowo całość) nawiązuje do jednego z żelaznych klasyków spaghetti westernu, którego w 1966 roku wydał luminarz gatunku, Sergio Corbucci. Produkcja nakręcona głównie przez Francuzów (CANAL+) i Włochów (Sky Atlantic) to jednak luźna wariacja legendy. Jej twórcy, Leonardo Fasoli i Maddalena Ravagli („Gomorra”) odnoszą się do filmu niczym Quentin Tarantino, który w swoim „Django” bardziej korzystał z gatunkowych motywów, niż na nowo odtwarzał historię posiadacza kultowej trumny. Zresztą, bynajmniej nie są oni pierwsi. Od lat 60. wydano przeszło 30 tytułów o (anty)bohaterze.

„Django” (Fot. CANAL+)

Akcja serialu dzieje się w 1873 roku, siedem lat po wojnie secesyjnej, która nie zdołała na dobre pozbyć się niewolnictwa na Południu. Gdzieś w Teksasie mężczyzna o imieniu Django (Matthias Schoenaerts, „Czerwona jaskółka”) trafia na ślad swej córki, jedynej ocalałej z brutalnej masakry. Ten wiedzie go do New Babylon, utopijnego miasteczka zbudowanego w ziemskiej dziurze, gdzie twardą ręką rządzi były niewolnik John Ellis (Nicholas Pinnock, „Top Boy”). Córka Django, Sarah (Lisa Vicari, „Dark”) nie tylko jest na miejscu, ale ma też poślubić założyciela miasta. Protagonista sprzeciwia się pomysłowi, ale 20-letnia już kobieta nie chce mieć z ojcem do czynienia.

Nieopodal ubogiej mieściny leży Elmdale, typowe westernowe (i białe) miasteczko będące czymś w rodzaju ostatniego bastionu Konfederacji. Tam władzę sprawuje Elizabeth (Noomi Rapace, seria „Millenium”), zbożnie określana przez wszystkich mianem Lady. W myśl osobistej krucjaty przyjęła ona misję wypędzenia grzechu u swych gorzej sytuowanych sąsiadów. Pomagają jej w tym zastępy równie fanatycznych sługusów i ojcowski spadek w postaci plantacji niewolników, której wciąż się nie pozbyła. W miarę upływu czasu konflikt między jednym a drugim miastem się zaostrza, a pojawienie się Django to – zupełnie jak przewidziała Sarah – zwiastun początku kłopotów.

Django – western CANAL+ tylko dla fanów gatunku

Kłopoty nie opuszczają bohaterów choćby na jeden odcinek, toteż kiedy fabuła wejdzie na odpowiednie tory (miejcie na uwadze, iż historia nabiera tempa w 3. odcinku) trudno narzekać na brak wrażeń. Tym bardziej iż scenarzyści nieustannie grzebią w postaciach, co rusz wyciągając z nich nowe fakty na temat przeszłości czy osobliwych relacji z pozostałymi. Z biegiem czasu okazuje się zatem, iż postać A wiąże się z wątkiem postaci B, która w międzyczasie – gdzieś tam, kiedyś na wojnie secesyjnej – zetknęła się z postacią C. I tak w kółko. I na odwrót.

„Django” (Fot. CANAL+)

W efekcie z „Django” – w mniej lub bardziej zamierzony sposób – wychodzi przekombinowany serial melodramatyczny, który do prostoty spaghetti westernu ma się jak „Deadwood” do musicalu. Liczcie się z tym, iż relacja serialu z filmową spuścizną, do której ten chce się odwołać, jest dość umowna. Nie oczekujcie zatem, iż tytułowy bohater będzie w finale tym samym tajemniczym zakapiorem, co w pierwszym odcinku. Serial wyciąga z niego tyle, ile dobry terapeuta. To stawia go w kontrze do gatunkowych pobratymców, co może striggerować niejednego westernowego ultrasa.

Tymczasem, siląc się na uwspółcześnienie, twórcy nierzadko wpadają w konserwatywne pułapki. Dość powiedzieć, iż Django urasta tutaj do miana białego zbawcy (ang. white savior), który ratuje czarnoskórą społeczność z opresji. Serial najlepszy jest wtedy, kiedy jednak udaje mu się połączyć tradycję z rewizją. Z jednej strony nie brakuje efektownych i tryskających testosteronem strzelanin, a z drugiej w narrację wpleciono perspektywę kobiecą, która podważa status quo. I to nie tylko z uwagi na to, iż postać nazwana Lady jest największym badassem.

Django – czy warto oglądać serial CANAL+?

Na przekór melodramatycznym ciągotom filmowcy osiągnęli w „Django” atrakcyjny gatunkowy look, którego dekady temu nie powstydziłby się rasowy twórca europejskich westernów. Majestatycznym kadrom plenerowym autorstwa włoskich operatorów towarzyszy świadoma reżyseria (większość odcinków nakręciła Francesca Comencini znana z „Gomorry”), w której nie zabrakło odwołań do klasyki. Ponadto serial cechuje odpowiedni klimat wyjęty wprost z zapyziałego saloonu, w którym między piwem a whisky dostaje się w mordę. Widzowie wyczekujący poziomu brutalności rodem z Corbucciego nie powinni się rozczarować.

„Django” (Fot. CANAL+)

Elementem, który może zniechęcić część widzów, jest zlepek akcentów aktorów i aktorek, których twórcy złowili z różnych części Europy. Czwórkę głównych bohaterów grają co prawda Belg, Niemka, Brytyjczyk i Szwedka, ale tylko w przypadku tej ostatniej akcent daje się jakkolwiek we znaki. Z tego powodu wśród amerykańskich widzów pojawiło się sporo krytyki, ale ja chciałbym przypomnieć, iż historia Stanów Zjednoczonych po wojnie secesyjnej była w dużej mierze naznaczona przez emigrantów. Skądinąd aspekt ten w nieco kuriozalny sposób zbliża „Django” do tradycji spaghetti westernów kręconych przez międzynarodowe ekipy z aktorami, którzy często – nie znając w ogóle angielskiego – byli bezlitośnie dubbingowani.

Pomimo problemów, od których cierpi „Django”, koniec końców spędziłem z tytułem całkiem przyzwoite kilka godzin. Wątki są może nierówne, a niektóre nie doczekują się kontynuacji (w 3. odcinku pojawia się pewien motyw tożsamościowy, który zostaje z jakiegoś powodu urwany), ale atmosfera mnie pochłonęła. Django jest najmniej interesującym bohaterem, który wygląda jakby Jonah Hex skrzyżował się z Aragornem, ale Schoenaerts musiał naoglądać się sporo westernów, bo powściągliwy mruk opanował do perfekcji. Gatunkowego „mięsa” też jest tu stosunkowo niewiele, ale jeżeli uroczy epizod zalicza sam Franco Nero, to uśmiech mimowolnie pojawia się na twarzy. Fani gatunku powinni bawić się dobrze. Reszta raczej nie ma czego szukać.

Django – kolejne odcinki w piątki na CANAL+

Idź do oryginalnego materiału