Depeche Mode – Memento Mori World Tour – relacja z koncertu

popkulturowcy.pl 9 miesięcy temu

W środę, 2 sierpnia, przez Warszawę przeszedł potężny żywioł, a w jego epicentrum znalazł się Stadion PGE Narodowy. Wszystko za sprawą Depeche Mode. Tym razem nie doszło do powodzi – stadion nie przeistoczył się w podwodną Atlantydę – chociaż trybuny ociekały od łez wzruszenia, a w betonową płytę uderzyła fala o czarnej barwie. Było to elektryzujące tornado, które pochłonęło dziesiątki tysięcy ludzi, starych i młodych, nie chcąc wypuścić ich ze swoich objęć przez prawie trzy godziny. Nie ma tu żadnej mistyfikacji, bo ktokolwiek był kiedyś na ich koncercie z pewnością wie, o czym mówię.

Panowie ostatni raz w Polsce zagościli w 2018 roku w ramach gdyńskiego Open’era. Po pięciu latach powrócili – już nie jako triumwirat, chociaż duch zmarłego w maju ubiegłego roku Andy’ego Fletchera zdecydowanie był obecny, o co zadbali przede wszystkim fani. Koncert Depeche Mode odbył się w ramach promocji płyty Memento Mori, która ukazała się 24 marca.

Zanim rozpoczęła się Czarna Celebracja, dostaliśmy zastrzyk dopaminy, który zafundował niemiecki kwartet Hope. Support okazał się być strzałem w dziesiątkę. Zespół dostarczył naprawdę dużej dawki hipnotyzujących, niemalże onirycznych dźwięków. Wszystko za sprawą pełnego wrażliwości i intymności wokalu Christine Boersch-Supan. Fani dość entuzjastycznie przyjęli berlińczyków. Donośny aplauz był podziękowaniem za napięcie, jakie zbudowali. Schodząc ze sceny na pewno pozostawili u niektórych gęsią skórkę.

Zespół HOPE

Dwadzieścia minut później na scenie zjawili się Oni, jeszcze odrobinę nieśmiało, razem ze swoimi kosmosami – My Cosmos Is Mine – i dokonali prawdziwego cudu. Pokonali upiorną akustykę stadionu. Wyraźne, soczyste dźwięki chłonęły wszystko, co napotkały na swojej drodze. Towarzyszyły bijącemu od ekscytacji sercu. Kolejnym utworem z Memento Mori było Wagging Tongue, które na żywo brzmi zdecydowanie lepiej niż na płycie. Nowym utworom asystowały te klasyczne już dla repertuaru Brytyjczyków, wzorowo wyśpiewane przez tłum – Walking in my shoes i It’s No Good. Wzruszająco zrobiło się na Sister of Night oraz In Your Room. Głos Gahana brzmiał naprawdę dobrze, mając za nim upływ czasu. To samo można powiedzieć o wspierającym go wokalnie Martinie, posyłającym publiczności szczere uśmiechy.

Z miłosnego, balladowego nastroju, panowie przeszli do kultowego już Everything Counts. Dave, od zawsze imponujący dobrym kontaktem z publicznością, wymyślał różne zabawy rozgrzewające tłum. Nikt nie protestował, wszyscy chętnie zdzierali sobie gardła. Potem zrobiło się nostalgicznie – Precious, a po nim Speak to me to potężny ładunek emocjonalny. o ile chodzi o ten drugi utwór… Panie Gahan, chapeau bas. Martin w A Question of Lust i Strangelove (akustycznie) zaczarował publiczność. Miało się wrażenie, iż dla wielu fanów czas zatrzymał się w miejscu. Nagle każdy znalazł się u schyłku ejtisów i zachwycał się melodiami tak, jakby były dopiero odkrywane, słyszane po raz pierwszy.

Ostatnią piosenką z nowego albumu był singiel – Ghosts Again, podczas którego wyświetlano kadry teledysku, stylizowanego na Siódmą Pieczęć Ingmara Bergmana. Zapewniam, iż podczas Duchów trybunowicze wstali ze swoich krzeseł.

Połowa koncertu upłynęła w rytmie potężnej miłosnej deklaracji z I Feel You – wykrzykiwanego zadziornie wersu This is the morning of our love w akompaniamencie hucznej, ostrej perkusji. A Pain That I’m Used To to Dave prezentujący swoje zdolności taneczne na wybiegu sceny. World In My Eyes rozbrzmiało z potężnym rozmachem, z oczywistym hołdem dla Andy’ego Fletchera. Na telebimach wyświetlano ukazującą go fotografię. Poza tym, ze świateł latarek, jako rezultat fanowskiej akcji, powstał gigantyczny napis FLETCH.

Zobacz również: The Last of Us – recenzja serialu. Co łączy adaptację od HBO z Silent Hill?

Stadionem zatrzęsły Wrong i John The Revelator. Podczas Stripped widać było, iż Depeche Mode umiejętnie wybudowali pomost dla pokoleń. Let me see you stripped wyśpiewywali zarówno depesze starej daty, jak i Ci młodsi, dla których często był to dopiero pierwszy koncert grupy. A to, co działo się podczas Enjoy The Silence jest chyba oczywiste. Na bis dostaliśmy cztery utwory. Rozpoczynało Waiting for the night, wyśpiewane przez fanów w duecie. Powoli pojawiają się głosy, iż był to jeden z lepszych wykonów na trasie. Powrót do korzeni zaserwowało Just Can’t Get Enough, zamieniając stadion w prawdziwą dyskotekę. Tak samo jak Never Let Me Down Again, któremu serial The Last Of Us przywrócił młodość, czy wisienka na torcie, czyli ostatni utwór – Personal Jesus, domykający całe przedstawienie.

Zdjęcie Andy’ego Fletchera podczas World In My Eyes

Podczas tego sierpniowego wieczora bez wątpienia kolejny raz udowodniono, iż scena przez cały czas należy do Depeche Mode i pomimo ponad czterdziestoletniej kariery są w stanie nieustannie zaskakiwać, zachwycać swoich fanów. Subkultura depeszów jest potężna i rozciąga się na wiele pokoleń. W końcu widzami koncertu były całe rodziny. Ojcowie z córkami, matki z synami, małżeństwa, pary, a choćby znalazłyby się gdzieś babcie, dziadkowie i wnuki. Koncert Depeche Mode jest zdecydowanie wydarzeniem, którego warto doświadczyć na własnej skórze. Jednym minusem, ale wybaczalnym, jest fakt, iż zabrakło większej ilości utworów z nowej płyty.

Idź do oryginalnego materiału