Recenzja pierwszych ośmiu odcinków pierwszego sezonu.
Zekranizowanie światowego arcydzieła literatury iberoamerykańskiej wbrew przedśmiertnej woli jego autora można czytać jako czyn odważny, pyszny lub na wskroś idealistyczny. Sam Gabriel Garcia Márquez do końca swych dni uważał, iż "Sto lat samotności" napisane "jest na przekór kinu", dlatego przelanie tej historii na duży ekran jest zwyczajnie niewykonalne. Co wobec tego zrobił Netflix? Stworzył serial, i to największy oraz najdroższy, jaki kiedykolwiek powstał w historii kolumbijskiej telewizji. Przetłumaczona na ponad 40 języków książka opowiada o burzliwych losach obarczonego klątwą samotności rodu Buendía, którego każde pokolenie skazane jest na powtarzanie błędów przeszłości. To nie przypadek, iż już w pierwszej scenie serialowej adaptacji przed oczyma widzów pojawia się wąż z uporem pożerający własny ogon. Pierwsze osiem odcinków serii, choć nie dorównuje narracyjnej wirtuozerii Márqueza, udowadnia jednak, iż sceptycyzmu pisarza nie trzeba wcale traktować jako samospełniającej się przepowiedni.
Rodzina zmarłego noblisty uległa namowom Netflixa i zgodziła się na ekranizację pod jednym warunkiem: "Sto lat samotności" musi być produkcją hiszpańskojęzyczną – wyprodukowaną w ojczyźnie Márqueza, z dala od hollywoodzkiej komercjalizacji. Za reżyserskimi sterami stanęli zatem Argentyńczyk Alex Garcia Lopez (odpowiadający za pięć odcinków) oraz Kolumbijka Laura Mora Ortega (autorka pozostałych trzech). Wspólnie – on, mający doświadczenie w pracy przy wysokobudżetowych seriach ("Wiedźmin", "Daredevil"), i ona, tworząca kino społecznie i historycznie zaangażowane ("Pablo Escobar: Szef zła", "Królowie świata"), czerpią garściami nie tylko z dziedzictwa Márqueza, ale także własnych korzeni. Czuć i widać bowiem, iż serialowe "Sto lat samotności" przesiąknięte jest w równej mierze fascynacją prozą Kolumbijczyka, co kulturą iberoamerykańską samą w sobie – jej kolorytem, wierzeniami oraz bogatą, choć okupioną cierpieniem przeszłością.
Kolumbijska produkcja porywa widzów od pierwszego odcinka dzięki charyzmatycznym bohaterom sagi. Młodzi i szaleńczo zakochani w sobie Úrsula Iguarán (Susana Morales) i José Arcadio Buendía (Marco González) biorą ślub, nie ważąc na pokrewieństwo krwi i rodzinny skandal. Ich kazirodczy związek oraz odwaga w walce o wspólne życie sprowadza na ród Buendía miłosne fatum, które w przyszłości może okazać się czymś więcej niż tylko zlepkiem niewinnych zabobonów. W opowieści Márqueza pożądanie i zakochanie rozprzestrzenia się niezauważenie niczym mityczna zaraza, na którą nie sposób znaleźć lekarstwa. Úrsula i José Arcadio na przekór przesądom opuszczają wioskę w poszukiwaniu własnej ziemi. Po wielu miesiącach wyczerpującej wędrówki osiedlają się wśród sennych i otulonych puszczą moczarów. Tak powstaje Makondo – wolne miasto-utopia, którego mieszkańcy przez długie dekady nie wiedzieli, czym jest śmierć, strach czy niewola.
Twórcom bezprecedensowo udaje się oddać na ekranie nadzwyczajność literackiego Makondo. Oderwane od cywilizacji i biegu historii miasto to kraina mlekiem i miodem płynąca, nieskalana wykładnią prawa, populizmem ani choćby nauką – do czasu. Osada zaczyna rozrastać się w zawrotnym tempie za sprawą starego mędrca, Melquiadesa, który przybywa do mieściny wraz z romskim taborem handlującym najznamienitszymi wynalazkami z całego globu. Choć akcja opowieści dzieje się przecież w pierwszej połowie XIX wieku, dopiero teraz złakniony wielkich przygód José Arcadio odkrywa, iż Ziemia jest okrągła jak pomarańcza, a świat składa się z pierwiastków. To właśnie pierwsze cztery odcinki serialu w pełni oddają niezwykłość prozy Márqueza. Gdy do rzeczywistości bohaterów wkrada się nowoczesność, magia ustępuje miejsca realizmowi, a serialowa ekranizacja traci na sile, wyzbywając się pierwotnego czaru. Historia niestrudzonego klanu Buendía staje się wówczas surowym portretem społeczno-politycznych przemian mających miejsce w Kolumbii na przełomie wieków.
Kolumbijski pisarz miał jednak trochę racji w tym, iż struktura "Stu lat samotności" stoi w kontrze do filmowego storytellingu i jego narracyjnych możliwości. Niemal pozbawiony dialogów, nielinearny, przypominająca niespokojny strumień styl opowiadania Marqueza to bowiem największy wróg netfliksowej produkcji. Twórcy, choć wiernie podążają tropem wszechwiedzącego narratora, mocno uproszczają formę jego pasjonującej, okraszonej humorem gawędy. Ściągając lejce niegdyś niczym nieskrępowanej wyobraźni pisarza, ograniczają rolę anonimowego opowiadacza do zdawkowych monologów z offu, a samą historię kneblują więzami uporządkowanej chronologii. Co paradoksalne, ta, nie zawsze ułatwia śledzenie nawarstwiających się wątków ani gęsto namnażających się bohaterów. To wszystko nie oznacza bynajmniej zbezczeszczenia dorobku Marqueza ani odarcia jego powieści z narracyjnej wyjątkowości. Scenarzyści zrobili przecież co mogli, by dzieło Kolumbijczyka nie utraciło na ekranie charakteru powieści totalnej.
Czyniąc język i styl powieści bardziej przystępnym, twórcy słusznie postawili w "Stu latach samotności" na potęgę obrazu. Pełna osobliwości i magii sceneria syci wzrok bogactwem rekwizytów oraz faktur. W przygaszonej palecie kolorów emocje wymalowane na twarzach bohaterów wydają się jeszcze bardziej żywe i jaskrawe, a przydarzające się im cuda – fascynujące i na wskroś realistyczne. Nic dziwnego, iż każdy kadr zniewala kreatywnością oraz dbałością o szczegół, skoro za scenografię odpowiada tu pracujący przy "Labiryncie Fauna", "Romie" i "Bardo" Eugenia Caballero. Sprawne oko dostrzeże, iż wizualna estetyka tego ostatniego uwidocznia się w netfliksowej serii najżywiej. Niemałe wrażenie robi również latynoamerykańska obsada, w której prym wiodą Marleyda Soto w roli nestorki rodu oraz Claudio Cataño wcielający się na ekranie w jej syna, Aureliana.
W jednej z najbardziej poruszających scen produkcji Aureliano dzieli się z matką nieodpartym déjà vu. "Czuję, jakbym to już wszystko przeżył, ale nie widzę swej śmierci" – wyznaje ze smutkiem. Showrunnerom od pierwszych scen serialu udaje się uchwycić ponadczasowy wymiar dzieła Márqueza – jego niezgłębioną refleksję nad pamięcią, losem człowieka oraz jego wrodzoną skłonnością do autodestrukcji. Kolumbijska produkcja, o dziwo, nie ugina się pod ciężarem własnej nostalgii ani tym bardziej ambicji czy wielkiego budżetu. "Sto lat samotności" odrywa nas od tego, co doczesne, przypominając jedynie o tym, o czym Márquez pisał w powieści niespełna 60 lat temu. Historia lubi się powtarzać, umarli mogą być bardziej samotni od żywych, a natura zawsze pamięta, iż człowiek z prochu powstał i w proch się obróci, ot co!
Zekranizowanie światowego arcydzieła literatury iberoamerykańskiej wbrew przedśmiertnej woli jego autora można czytać jako czyn odważny, pyszny lub na wskroś idealistyczny. Sam Gabriel Garcia Márquez do końca swych dni uważał, iż "Sto lat samotności" napisane "jest na przekór kinu", dlatego przelanie tej historii na duży ekran jest zwyczajnie niewykonalne. Co wobec tego zrobił Netflix? Stworzył serial, i to największy oraz najdroższy, jaki kiedykolwiek powstał w historii kolumbijskiej telewizji. Przetłumaczona na ponad 40 języków książka opowiada o burzliwych losach obarczonego klątwą samotności rodu Buendía, którego każde pokolenie skazane jest na powtarzanie błędów przeszłości. To nie przypadek, iż już w pierwszej scenie serialowej adaptacji przed oczyma widzów pojawia się wąż z uporem pożerający własny ogon. Pierwsze osiem odcinków serii, choć nie dorównuje narracyjnej wirtuozerii Márqueza, udowadnia jednak, iż sceptycyzmu pisarza nie trzeba wcale traktować jako samospełniającej się przepowiedni.
Rodzina zmarłego noblisty uległa namowom Netflixa i zgodziła się na ekranizację pod jednym warunkiem: "Sto lat samotności" musi być produkcją hiszpańskojęzyczną – wyprodukowaną w ojczyźnie Márqueza, z dala od hollywoodzkiej komercjalizacji. Za reżyserskimi sterami stanęli zatem Argentyńczyk Alex Garcia Lopez (odpowiadający za pięć odcinków) oraz Kolumbijka Laura Mora Ortega (autorka pozostałych trzech). Wspólnie – on, mający doświadczenie w pracy przy wysokobudżetowych seriach ("Wiedźmin", "Daredevil"), i ona, tworząca kino społecznie i historycznie zaangażowane ("Pablo Escobar: Szef zła", "Królowie świata"), czerpią garściami nie tylko z dziedzictwa Márqueza, ale także własnych korzeni. Czuć i widać bowiem, iż serialowe "Sto lat samotności" przesiąknięte jest w równej mierze fascynacją prozą Kolumbijczyka, co kulturą iberoamerykańską samą w sobie – jej kolorytem, wierzeniami oraz bogatą, choć okupioną cierpieniem przeszłością.
Kolumbijska produkcja porywa widzów od pierwszego odcinka dzięki charyzmatycznym bohaterom sagi. Młodzi i szaleńczo zakochani w sobie Úrsula Iguarán (Susana Morales) i José Arcadio Buendía (Marco González) biorą ślub, nie ważąc na pokrewieństwo krwi i rodzinny skandal. Ich kazirodczy związek oraz odwaga w walce o wspólne życie sprowadza na ród Buendía miłosne fatum, które w przyszłości może okazać się czymś więcej niż tylko zlepkiem niewinnych zabobonów. W opowieści Márqueza pożądanie i zakochanie rozprzestrzenia się niezauważenie niczym mityczna zaraza, na którą nie sposób znaleźć lekarstwa. Úrsula i José Arcadio na przekór przesądom opuszczają wioskę w poszukiwaniu własnej ziemi. Po wielu miesiącach wyczerpującej wędrówki osiedlają się wśród sennych i otulonych puszczą moczarów. Tak powstaje Makondo – wolne miasto-utopia, którego mieszkańcy przez długie dekady nie wiedzieli, czym jest śmierć, strach czy niewola.
Twórcom bezprecedensowo udaje się oddać na ekranie nadzwyczajność literackiego Makondo. Oderwane od cywilizacji i biegu historii miasto to kraina mlekiem i miodem płynąca, nieskalana wykładnią prawa, populizmem ani choćby nauką – do czasu. Osada zaczyna rozrastać się w zawrotnym tempie za sprawą starego mędrca, Melquiadesa, który przybywa do mieściny wraz z romskim taborem handlującym najznamienitszymi wynalazkami z całego globu. Choć akcja opowieści dzieje się przecież w pierwszej połowie XIX wieku, dopiero teraz złakniony wielkich przygód José Arcadio odkrywa, iż Ziemia jest okrągła jak pomarańcza, a świat składa się z pierwiastków. To właśnie pierwsze cztery odcinki serialu w pełni oddają niezwykłość prozy Márqueza. Gdy do rzeczywistości bohaterów wkrada się nowoczesność, magia ustępuje miejsca realizmowi, a serialowa ekranizacja traci na sile, wyzbywając się pierwotnego czaru. Historia niestrudzonego klanu Buendía staje się wówczas surowym portretem społeczno-politycznych przemian mających miejsce w Kolumbii na przełomie wieków.
Kolumbijski pisarz miał jednak trochę racji w tym, iż struktura "Stu lat samotności" stoi w kontrze do filmowego storytellingu i jego narracyjnych możliwości. Niemal pozbawiony dialogów, nielinearny, przypominająca niespokojny strumień styl opowiadania Marqueza to bowiem największy wróg netfliksowej produkcji. Twórcy, choć wiernie podążają tropem wszechwiedzącego narratora, mocno uproszczają formę jego pasjonującej, okraszonej humorem gawędy. Ściągając lejce niegdyś niczym nieskrępowanej wyobraźni pisarza, ograniczają rolę anonimowego opowiadacza do zdawkowych monologów z offu, a samą historię kneblują więzami uporządkowanej chronologii. Co paradoksalne, ta, nie zawsze ułatwia śledzenie nawarstwiających się wątków ani gęsto namnażających się bohaterów. To wszystko nie oznacza bynajmniej zbezczeszczenia dorobku Marqueza ani odarcia jego powieści z narracyjnej wyjątkowości. Scenarzyści zrobili przecież co mogli, by dzieło Kolumbijczyka nie utraciło na ekranie charakteru powieści totalnej.
Czyniąc język i styl powieści bardziej przystępnym, twórcy słusznie postawili w "Stu latach samotności" na potęgę obrazu. Pełna osobliwości i magii sceneria syci wzrok bogactwem rekwizytów oraz faktur. W przygaszonej palecie kolorów emocje wymalowane na twarzach bohaterów wydają się jeszcze bardziej żywe i jaskrawe, a przydarzające się im cuda – fascynujące i na wskroś realistyczne. Nic dziwnego, iż każdy kadr zniewala kreatywnością oraz dbałością o szczegół, skoro za scenografię odpowiada tu pracujący przy "Labiryncie Fauna", "Romie" i "Bardo" Eugenia Caballero. Sprawne oko dostrzeże, iż wizualna estetyka tego ostatniego uwidocznia się w netfliksowej serii najżywiej. Niemałe wrażenie robi również latynoamerykańska obsada, w której prym wiodą Marleyda Soto w roli nestorki rodu oraz Claudio Cataño wcielający się na ekranie w jej syna, Aureliana.
W jednej z najbardziej poruszających scen produkcji Aureliano dzieli się z matką nieodpartym déjà vu. "Czuję, jakbym to już wszystko przeżył, ale nie widzę swej śmierci" – wyznaje ze smutkiem. Showrunnerom od pierwszych scen serialu udaje się uchwycić ponadczasowy wymiar dzieła Márqueza – jego niezgłębioną refleksję nad pamięcią, losem człowieka oraz jego wrodzoną skłonnością do autodestrukcji. Kolumbijska produkcja, o dziwo, nie ugina się pod ciężarem własnej nostalgii ani tym bardziej ambicji czy wielkiego budżetu. "Sto lat samotności" odrywa nas od tego, co doczesne, przypominając jedynie o tym, o czym Márquez pisał w powieści niespełna 60 lat temu. Historia lubi się powtarzać, umarli mogą być bardziej samotni od żywych, a natura zawsze pamięta, iż człowiek z prochu powstał i w proch się obróci, ot co!